![]() |
|||||||||
Historia krótkiej znajomości |
|||||||||
![]() |
|||||||||
|
|||||||||
Wreszcie dotarł na miejsce. Uroczyście zaciągnął hamulec. Miał za sobą kilka makabrycznych godzin przebijania się przez kraj, ale wszystko wynagrodził mu roztaczający się wokół widok. Marek kochał góry. Takie jak te. Niebotyczne szczyty, pokryte wiecznie białymi czapami pozostawiał profesjonalistom, a wytarte przez wieki pagórki emerytom. Wielbił góry, które można było zdobyć z dumą, ale bez agonalnej zadyszki. Wyciągnął z bagażnika monstrualną walizkę. Nie znosił wożenia setek sakwojaży, więc wszystko władował do tego potwora. Z trudem, nie zapowiadającym alpinistycznych sukcesów, zatargał bagaż do pensjonatu. Sapnął prostując plecy. Recepcję zatarasowała jakaś starsza para. Czekając wyglądał na podjazd przez wielkie, panoramiczne okno. Przed wejście podjechał samochód. Z impetem wypakowała się z niego rozkrzyczana rodzina. Marek skrzywił się. Znając swoje szczęście będzie ich miał za ścianą. A może nie będzie tak źle... Ostatnia wysiadła dziewczyna. Zdumiała go szybkość, z jaką piękno gór przegrało z linią naprężonych pośladków i łydek, przechylonej nad bagażnikiem kobiety. Wyciągnęła swoje torby, odrzuciła na plecy długie, ciemne włosy... Cóż przy tym płynnym ruchu znaczył urok kołyszących się na zboczach świerków? Poruszył się niespokojnie. Szła w stronę pensjonatu lekkim, acz stanowczym krokiem. Weszła do środka. Mrugnął oczami, jakby wyschły mu spojówki. Stanęła tuż obok niego. Nie była pięknością, ale jej widok postawił w stan gotowości wszystkie zakończenia nerwowe Marka. Spróbował ściągnąć wzrokiem jej spojrzenie, lecz widać jego hipnotyczne zdolności pozostawiały wiele do życzenia. Miała zarezerwowany pokój piętro wyżej. Rozpakował się. Pokój był taki, jakiego się spodziewał. Było łóżko na którym dało się spać, krzesła na których dało się siedzieć i telewizor, który działał, choć kiepsko. Za to widok z okna był nieprzeciętny. Dwie łysiny szczytów, niczym tonsury mnichów wyłaniały się z gęstwiny lasu. Rozdzierał go pas przecinki, utkanej gęsto słupami kolejki linowej. U podnóża gór, nieco z boku widać było dachy miasteczka. Nie znał go, był tu pierwszy raz. Czas był najwyższy na mały rekonesans. Wpadli na siebie przy schodach. Tym razem uchwycił jej spojrzenie. Miała intrygująco wycięte, jakby senne oczy w ciemnej oprawie rzęs i brwi. Były szare, a może raczej stalowe, o odcieniu porannej mgły opadającej w dolinach. Nie wiedział ile było w tym efekcie działań stwórcy, a ile jej własnych starań. Nic go to nie obchodziło. Zajęty był kontemplowaniem prowokująco wydętych, nie skalanych muśnięciem pomadki, warg. Miały barwę dojrzałych poziomek. Oboje, jakby spłoszeni odwrócili wzrok. Podnieśli go szybko i jednocześnie. Zauważył, że związała włosy. Tylko dwa kosmyki opadały luźno na policzki. Tym razem ona pierwsza zerwała płochliwy kontakt. To otrzeźwiło Marka, uśmiechnął się głupio, przepuścił ją. Patrzył jak spływa po schodach. Schodził za nią otoczony zapachem jej perfum. Nie potrafił określić jaki był, ważne, że absolutnie odpowiedni. Ocknął się dopiero w centrum. Postanowił zapoznać się z ofertami gastronomicznymi. Ostatecznie miał tu przebywać przez kilka dni i samym pięknem, jakie by ono nie było, żyć się nie da. Miasteczko wyglądało standardowo: sklepiki pełne koszmarnych pamiątek, wypełnione po brzegi kawiarenki i jadłodajnie, tłum ludzi w turystycznych ubraniach, ale i pań w niebotycznych szpilkach - każdy wypoczywał tak jak lubił. Coś zjadł, coś wypił, zrobiło mu się błogo, chętnie by z kimś pogawędził, ale był zdany tylko na własne towarzystwo. Bez sensu było tu przyjeżdżać samemu... Słońce chyliło się powoli za góry. Spostrzegł ją znowu. Wychodziła z pizzerii. Rozbawiona gaworzyła z przyjaciółmi. Roześmiała się szeroko. Niewiele osób wygląda korzystnie podczas takiego uśmiechu, ale od czegóż są wyjątki. Zmrużyła oczy, odrzucając głowę do tyłu. Ujrzał lśnienie zębów w rozchyleniu ust... Śmietana na poziomkach... Patrzył niespodziewanie posmutniały. Zupełnie odruchowo poszedł za nimi. Dotarł ich tropem do stacji kolejki linowej. Normalnie ominąłby wielkim łukiem taki tłum. Teraz, o dziwo bez słowa skargi zajął miejsce w ogonku po bilety. Tuż za nią. Ławeczki wyciągu były dwumiejscowe i została bez pary. Obejrzała się za siebie, uśmiechnęła się kpiąco, aż poczuł jak czerwienieje po same cebulki włosów. Odwróciła się zakładając ręce na biodra. - Przepraszam, czy pan mnie śledzi? Miała zaskakująco niski głos, zabrzmiał jak pomruk zadowolonego kota. - A bardzo by to pani przeszkadzało? Bohatersko zniósł szydercze spojrzenie. - Jeśli już pan tu jest to może wsiądzie pan ze mną? Cała śmiałość opuściła go w drodze na szczyt. Siedział sztywno, starając się nie dotknąć nawet skrawka jej ubrania. Czuł, że popatrywała w jego stronę, ale gdy zdecydował się w końcu odezwać, podziwiała już, z tajemniczą miną, roztaczające się wkoło widoki. Kocica z Cheshire, psiakość... Dojechali do górnej stacji. Zeskoczył na podest jakby go coś goniło. Zsunęła się za nim. Zachwiała się... Podał jej rękę. Zacisnęła długie palce z niespodziewaną siłą. - Dzięki... Zabrzmiało to naprawdę sympatycznie, oparła drugą rękę na jego ramieniu. Teraz ona wyglądała na trochę speszoną. Odgarnęła z czoła niesforne kosmyki i spojrzała spod oka. Uścisnęła lekko dłoń Marka i wysunęła się z niej jak z rękawiczki. Odeszła do swoich. Okładał się najbardziej wyrafinowanymi epitetami jakie tylko znał ojczysty język. Dlaczego się nie odezwał, dlaczego stoi tu znowu sam, dając się popychać mijającym go turystom? Oparł się o barierkę ochronną spoglądając w dół urwiska. Obserwował panoramę miasteczka, patrzył jak cień zabiera ze sobą kolejne uliczki. Zapadał zmrok, czas było wracać na dół. Wyruszył z samego rana, wymyślił sobie ambitną marszrutę. Wyładował plecak prowiantem, napojami energetycznymi, odzieniem na każdą ewentualność pogodową i mapami. Oddychał głęboko z prawdziwą radością patrząc na zbliżający się z wolna cel wędrówki. Skakał jak zając z kamienia na kamień przytrzymując się rosochatych pni. Pozdrawiał ochoczo mijanych turystów. Z ulgą zauważył, że ruch powoli neutralizuje efekty wieczornej wizyty w barku na dole hotelu. Szczerze podzielał satysfakcję zdobywców himalajskich szczytów, dopóki nie zaczął tracić oddechu. Doczołgał się do schroniska, zdecydowanie przekonany o wyższości porannego piwa nad szwendaniem się po skałach. Nie był do cholery kozicą. Popatrzył z niewielką nadzieją na kamienne mury budynku. Tu chyba nie było na co liczyć... Siedziała na ławeczce zrobionej z połówki pnia. Fatum jakieś... Oddech niemal natychmiast wrócił mu do normy, poczuł za to mdlące ściskanie w dołku. Znał ten objaw, przypomniały mu się dawno zdawane egzaminy, rozmowy z szefem i... randki. Tylko dlaczego teraz... Zdecydował się iść losowi naprzeciw. Zanim jednak do niej dotarł, ktoś ją zawołał. Podniosła się gwałtownie. Zrobiła krok i potknęła się. Noga uwięzła jej w konstrukcji ławki. Poleciała przed siebie, zamachała rozpaczliwie dłońmi. Doskoczył. Złapał ją za ramiona. Chwyciła się go odruchowo. Poczuł jak jest drobna, ale i silna. Przez chwilę jej piersi oparły się o jego tors, puścił ją zażenowany. Na szczęście złapała już równowagę i nie wylądowała na siedzeniu. Energicznym dmuchnięciem zgoniła z oczu uparte pasemko włosów. W jej spojrzeniu tyleż było wdzięczności co irytacji. - Nie wiedziałam, że zatrudniam bodyguarda. Nie miał pomysłu na ripostę. Roześmiała się. - Niech pan nie robi takiej miny. Zawsze chciałam takiego mieć. I co, znowu muszę panu dziękować? - Nie musi pani. To po prostu przeznaczenie. - Jeśli pan w nie wierzy... Poziomki w śmietanie...Taki uśmiech zmusiłby zakonnika do spowiedzi. - Co pan robi wieczorem? Wybieram się z przyjaciółmi do nocnego klubu. No, może to za dużo powiedziane...Odkryliśmy to miejsce wczoraj. Niech pan przyjdzie. Chciała już odejść, ale zatrzymała się jeszcze. - Agata... - Marek. Dotarł na górę wśród głosu anielskich chórów. Usiadł na wielkim głazie. Gdyby nie obecność tłumu turystów pewnie zawyłby sobie triumfalnie i to wcale nie z powodu zdobycia szczytu. Kręcili się wokół otoczeni szczękiem migawek. Przez niebo przelewał się ołów chmur. Wydawało się, że niemal rysują się o czubki drzew. Załamanie pogody też nie zdołało zepsuć Markowi euforycznego nastroju. Zbierało się na deszcz, popędził jak na skrzydłach w dół zbocza. Dalsze zamierzenia wycieczkowe odsunął w niewiadomą przyszłość. Popołudnie spędził przed lustrem, a każda chwila pogarszała mu nastrój. Po godzinie nie zauważał już żadnych korzystnych stron swej powierzchowności. Dobrze przynajmniej, że miał piękną duszę. Osobnym tematem było ubranie. Zdecydował się na wysłużoną tweedową marynarkę. Właściwie nie wiedział po co ją zabrał. Znowu przeznaczenie? Raczej przepastna pojemność walizy... Jeszcze trochę Dolce & Gabbana. Potworny smród, ale jego ex go uwielbiała. Była szansa, że Agacie też się będzie podobał. Wszedł do klubu zaskoczony jego rozmiarami. Prawdziwa izba weselna. Nie spodziewał się tak wielkiej sali w tak małej miejscowości. Wystrój był dość siermiężny. Przypominał raczej lokale dansingowe z dawnych czasów niż nocną knajpę. Nie zmartwił się tym zbytnio. Nawet się ucieszył, że nie był to rozedrgany łomotem i światłami młodzieżowy klub. Zobaczył ją natychmiast. Miała na sobie obcisłą koktajlową sukienkę na niemal niewidocznych ramiączkach i sandałki na wysokich obcasach. Czy kobiety zawsze zabierają takie rzeczy w góry? Siedziała opierając brodę na splecionych dłoniach. Opalone nogi skrzyżowała pod stołem. Na kostce połyskiwała misterna bransoletka. Wyglądała olśniewająco. Ten widok poważnie nadszarpnął pokłady odwagi Marka, ale już go zauważyła. Zamachała przywołując. Niewiele pamiętał z obrzędu zapoznawania się z jej towarzystwem. Pamiętał za to połysk gładko zaczesanych do tyłu włosów, blask szarych oczu otoczonych delikatnym makijażem. Mało pamiętał z rozmów prowadzonych przy stoliku, nawet twarzy prowadzących je osób. Ginęły w cieniu rzucanym przez jej niewiarygodnie długie rzęsy. Bawili się coraz lepiej, drinki zaczęły spełniać swoją rolę. Agata coraz częściej spoglądała w jego stronę, dotykała mimochodem jego dłoni. Poprosił ją do tańca. Nieźle tańczył, oczywiście, o ile muzyka nie wymagała wykonywania przedziwnych, nowomodnych ewolucji. Przez chwilę czuł dziwną obawę przed objęciem jej, jakby miał dotknąć bezcennego artefaktu, mogącego w każdej chwili rozpaść się w pył. Sama wsunęła się łagodnie w jego ramiona. Dłoń Marka znalazła znajome wgięcie pleców. Dobrze im szło. Wieczór stawał się coraz przyjemniejszy. Siedzieli wciąż bliżej siebie, przypadkiem muskając się kolanami. Coraz częściej i dłużej dotykali się spojrzeniami, spotykali palcami podając sobie drinki. Prężyła się niecierpliwie na niewygodnym krzesełku, zakładając nogę na nogę, pozwalając sukience podjeżdżać nieco wyżej w górę ud. Pochylała się rozbawiona wyrazem jego twarzy, gdy śledził ruchy złotego wisiorka przesuwającego się w jej głębokim dekolcie. Zagrali coś nieznośnie sentymentalnego. Objął ją najdelikatniej jak potrafił, drgnął, gdy wtuliła się w niego całym ciałem. Nieznośny kosmyk spłynął jej na twarz zza porcelanowej konchy ucha. Oparła czoło na jego ramieniu. Musnął jej włosy ustami. Poczuł znajome drżenie, chciał odsunąć się skrępowany, ale nie wydała się być tym urażona, przeciwnie, przylgnęła jeszcze mocniej. Uniosła oczy. Nie było w nich dotychczasowego rozbawienia. Szepnęła coś. Nie usłyszał. Pochylił się. Poczuł na policzku ciepły oddech. - Jutro przyjeżdża mój mąż z dziećmi... Odruchowo chciał zapytać - no to co? Nie zapytał. Patrzyła na niego nadal, jakby trochę z nadzieją, a potem odwróciła oczy... Wrócili do stolika. Nagle poczuł się strasznie samotny. Bez słowa patrzył na rozbawionych ludzi. Właściwie czemu to niby miało służyć? Po co komu te bachanalia? Jak to - po co? Zachichotał w środku. W głębi duszy doskonale to rozumiał, wiedział. Miały zagłuszyć przykrą rzeczywistość. Świadomość tego, że bez względu na ilość posiadanych żon, kochanek, znajomych, człowiek zawsze pozostanie sam, zdany na własne, nie zawsze lubiane towarzystwo. Siedzieli do późnej nocy. Tak samo obcy jak w chwili, gdy wysiadała z samochodu przed pensjonatem. Nie spoglądali już na siebie w nadziei i oczekiwaniu. Pili. To też należało do rytuału bachanalii. Zobaczył ją rano wyglądając przez okno. Stała na chodniku prowadzącym na parking. Najwyraźniej czekała. Złapał plecak i wyszedł na zewnątrz. Sam nie wiedział na co jeszcze liczył. Podchodził powoli, gdy na plac wjechało duże czerwone kombi. Spotkał oczy Agaty i zatrzymał się. Zobaczył w nich smutek, ale też... wyraźną złość. Nie spojrzała już na niego więcej. Z auta wysiadł wysoki mężczyzna. Ruszyła w jego stronę, ale Marek nie zauważył w wyrazie jej ciała wielkiego ciepła. Wszystko zmieniło się gdy z pojazdu wygramoliła się dwójka dzieci, kilkuletnia dziewczynka i zupełnie mały chłopczyk. Na jej twarzy wzeszło słońce. Przykucnęła z otwartymi ramionami, a maluchy zobaczywszy ją, ruszyły ku niej na wyścigi. Zamknęła je w objęciach. Marek uśmiechnął się smutno pod nosem. Postawiłby wszystkie pieniądze, że w tym momencie nie pozostał po nim najmniejszy ślad w jej pamięci. Zarzucił plecak. Poszedł w stronę oświetlonych ostrym, porannym słońcem zboczy. Pogoda znów się wyprostowała. Obejrzał się jeszcze. Wchodziła po schodach trzymając za ręce swoje dzieci. Może jednak nie zawsze jesteśmy tacy samotni? Jednego był pewien. W przyszłym roku znów tu przyjedzie, do swoich gór. Ta miłość była niewzruszona. |
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
Powyższy tekst został
opublikowany w serwisie opowiadania.pl. |