https://www.opowiadania.pl/  

Zarejestruj się  Kontakt z nami  Pomoc 

 

Moje konto Moje portfolio
Ulubione opowiadania
autorzy

Strona główna Jak zacząć Chcę poczytać Chcę opublikować Autorzy Katalog opowiadań Szukaj
Sponsorowane Polecane Ranking Nagrody Poscredy Wyślij wiadomość Forum

Sponsorowane:
15

Sen o Ważnym Dniu

Autor płaci:
100

  Opowiadanie napisane na konkurs związany ze słowem "JUBILEUSZ". Horror... swego rodzaju (nie do końca poważny).  

UŻYTKOWNIK

Nie zalogowany
Logowanie
Załóż nowe konto

KONKURS

We wrześniu nagrodą jest książka
Wielki Gatsby
Francis Scott Fitzgerard
Powodzenia.

SPONSOROWANE

Sen o Ważnym Dniu

Opowiadanie napisane na konkurs związany ze słowem "JUBILEUSZ". Horror... swego rodzaju (nie do końca poważny).

Bliskie spotkania

Chodźmy...

Podstęp

Historia trudnej miłości, która powraca po latach.

Krzyż

Traumatycznie. Przeczytaj i spróbuj zrozumieć, co powinno spotkać właśnie Ciebie.

Liście lecą z drzew

Krótki wiersz

Brak

Wiersz filozoficzny

Dwa dni z życia wariata.

Rozważania o normalności? Co to jest normalność a co nienormalność?

Zapach deszczu.

Takie moje wspomnienia.

Nowa Atlantyda

Jedna z przyszłości futurystycznych zawartych w e-booku "Futurystyka" (Przyszłość kiepska)

Nowozrodzenie

Czym jest zbawienie.

REKLAMA

grafiki on-line

WYBIERZ TYP

Opowiadanie
Powieść
Scenariusz
Poezja
Dramat
Poradnik
Felieton
Reportaż
Komentarz
Inny

CZYTAJ

NOWE OPOWIAD.
NOWE TYTUŁY
POPULARNE
NAJLEPSZE
LOSOWE

ON-LINE

Serwis przegląda:
2092
użytkowników.

Gości:
2092
Zalogowanych:
0
Użytkownicy on-line

REKLAMA

POZYCJA: 45888

45888

Wingor i Zmienni (4)

wersja do druku

wyślij do znajomych

pokaż oceny

brak komentarzy

dodaj do ulubionych

Data
08-06-03

Typ
P
-powieść
Kategoria
Fantasy/Przygoda/Inne
Rozmiar
49 kb
Czytane
3052
Głosy
1
Ocena
5.00

Zmiany
08-12-25

Dostęp
W -wszyscy
Przeznaczenie
--

Autor: Spajder Podpis: Ireneusz Mazurek
off-line wyślij wiadomość pokaż portfolio

znajdź opow. tego autora

dodaj do ulubionych autorów
Nareszcie jest! Czwarta odsłona Wingora. Czytajcie, póki wydawcy nie każą mi usunąć.

Opublikowany w:

Jak do tej pory tutaj.

Wingor i Zmienni (4)

Tymczasem Gajem Wieczności wzdłuż spokojnie szumiącej rzeki, zwanej Lara Kręta, wędrowała niecodzienna grupa konnych. Składała się ona z pięciu ludzi i czwórki elfów. Przodem jechał książę na Ergwenn, Wingor oraz znana mu tylko z imienia elfka Miwiriel. Z tyłu zaś reszta chorągwi księcia, Wawron, Brytnar, Grodon i Kmorko, oraz trzej towarzysze Miwiriel, czujni na zachowanie ludzi, a w szczególności ów Kmorka, który nie krył swej niechęci do elfów.
- ...ależ moja damo – kończył jeden ze sprośnych dowcipów, Grodon – nie warto pozostawać w pozycji wertykalnej, gdy słońce opadło na horyzont. – Nie doczekawszy się śmiechu, postanowił wytłumaczyć. – Horyzont, rozumiecie? Horyzontalna pozycja to leżenie. Bara bara! Hahaha!
Wawron zaśmiał się nieco z wrodzonej uprzejmości. Brytnar, z pochodzenia druid z Zaświatu Mroku, mieszczącego się wiele ogniw na wschód od Moczarów Głębiaków na poczucie humoru raczej nie narzekał. Kmorkowi z kolei nie minęło jeszcze zaperzenie. Elfy z kolei, najzwyczajniej go nie słuchały. Podobnie jak Wingor i Miwiriel, zanurzeni w uprzejmej rozmowie.
- Ta legenda nie jest z pewnością tak wiekowa, jak wasze legendy, Miwiriel – powiedział Wingor.
- Ależ książę. Ja mam zaledwie czterdzieści dziewięć lat. Z chęcią wysłucham historii z wielkiego świata. Jak do tej pory nie opuściłam Gaju Wieczności na krok. Nie zrozum mnie źle. Tutaj jest mi dobrze. To moja ojczyzna i mam tu wszystko, czego potrzebuję wraz z rodziną i przyjaciółmi oraz wieloma miejscami dotychczas przeze mnie nie odkrytymi, ale... pragnę dowiedzieć się czegoś o was, ludziach. Co robicie, żeby urozmaicić swoje krótkie życie. Jakie historie między wami krążą. W co wierzycie.
- Takie zainteresowanie – stwierdził, próbując ukryć naburmuszenie, bo skojarzyło mu się to z obserwacją hodowli karpi. – Mamy czas, więc, oczywiście, z radością spełnię twe życzenie.
- Zaczynaj więc.
- Ogniwa, to przyjęte przez ludzi jednostki długości. Jak wiesz, wiele lat temu zwykło się mawiać, że do danego celu ma się dzień drogi, czy też jechało się będzie do zmierzchu. Było to bardzo nieprecyzyjne, gdyż przecież pokonywanie danych odległości było zależne od tego, czy podróżny miał szybkiego konia, czy jechał powozem, szedł, sam czy w grupie, czy był głodny i planował postój... w sumie bardzo wiele zmiennych. Wtedy to, ktoś pomyślał o stworzeniu jednostek. Był to nadworny matematyk starego Ergwenn, jak wiesz, zniszczonego przez smoka. Ów matematyk, którego imię przepadło, stworzył ogniwa. Nazwał je tak dlatego, gdyż są one okrągłe, a on sam wyznawał teorię o nieskończoności, a wręcz powtarzalności. To – zamyślił się Wingor – trochę skomplikowane.
- Kontynuuj – zachęciła go Miwiriel z dziwnym uśmiechem.
- Oczywiście. Ogniwa te połączył w łańcuch, bez początku i bez końca. Łańcuch ten tworzył zamknięte koło. Oto, jak to wyjaśnił: Ogniwo to pięć tysięcy, sześćset stóp. Ogniwa składają się na łańcuch, który nie ma początku ni końca. Nie można go zmierzyć, gdyż tworzy on zamknięte koło. – Na twarzy Miwiriel pojawiło się rozmarzenie. – Idąc wzdłuż łańcucha, kiedyś wróci się w to samo miejsce, ale... – Wingor wzruszył ramionami. – nikt tego jeszcze nie dokonał. Podobno o połowę ogniw stąd – cokolwiek to oznacza – mieści się Nienazwany Gród Eternn, którego rzemiosło jest bardziej magiczne od samej magii.
Miwiriel otrząsnęła się z marzeń na ostatnie słowa.
- Bardziej magiczne od samej magii? – zapytała. – Jak to możliwe?
- Nie wiem. To... tylko legenda. Prosiłaś, żeby ci ją opowiedzieć. Na Eternn! – wykrzyknął nagle. – Góry Płaskie! Jesteśmy u kresu drogi!
I rzeczywiście. Znajdywali się już na przesmyku dużych, acz niewysokich gór, dumnie zalesionych nawet w swych wyższych partiach. Jej hale wyglądały niczym kopce usypane niegdyś ku chwale wielkich wojowników, a łagodne szczyty jak ogromne zęby trzonowe. Wojownicy, do których należałyby ów kopce, musieliby być prawdziwymi olbrzymami, o których przecież nie wspominają legendy Landu.
- Tyle ogniw w kilka godzin. Jak to możliwe?
- A to już zwykła magia, Wingorze – rzekła Miwiriel. – Tu się rozstaniemy. Nie mogę i nie chcę opuszczać Gaju Wieczności.
Wingor spojrzał na wypływającą z gór rzekę. Teraz dopiero zrozumiał, że to Lara Kręta, prawy odpływ Lary, która jest z kolei lewym odpływem Suruny. Teraz nie zostało mu nic innego, jak iść wzdłuż niej i za około pięćdziesiąt ogniw będzie na miejscu. Obliczając to na lekką jazdę, której był dowódcą, za niecałe dwa dni będzie na miejscu. Dwa dni, zauważył w duchu, niektórych przyzwyczajeń się nie da zmienić. Słońce już prawie zachodziło, więc z pewnością dzisiaj już nie zawędrują daleko. Odwrócił się i uśmiechnął do elfki.
- Żegnaj, Miwiriel! Jestem ci stukrotnie wdzięczny.
- Żegnaj, książę! – odpowiedziała. Wątpię jednak, byś zdołał mi się wywdzięczyć, dodała w myślach.
Z całej chorągwi Wingora, tylko Kmorko był wyraźnie zadowolony z odłączenia się elfów, którzy żegnali ich uniesionymi rękoma, aż nie znikli za węgłem jednej z górskich ścian. Wtedy to podjechał do księcia.
- Wiedzieli, kiedy nas opuścić – rzekł nie skrywając pogardy.
- Nie wiem, o co ci znowu chodzi, Kmorko – odpowiedział mu. – Pomogli nam, czyż nie?
- Unieś głowę, książę. Jak widać, mieli wystarczające powody, żeby nie udawać się z nami dalej.
Wingor podniósł wzrok. Między górami, w odległości kilku ogniw, zamajaczyło w zachodzącym słońcu Wichrowe Zamczysko. Odnosiło się wrażenie, że jego złowieszczy cień sięgał aż do ich stóp.
Dobrze wiedział, jakie mity z nim związane wędrowały po Landzie. Wszędzie przyjęło się mówić, że jego okolice są pechowe. Okolice te, od tego, bliżej nieokreślonego czasu stały się oazą roślinności. Zagajniki mieszały się tu z wiekowymi lasami, trawa rosła nie deptana stopami, kopytami, ni ugniatana kołami wozów. Wingor rozumował, że jeżeli ludzie zabobonni naprawdę są w stanie uwierzyć w fatum tego miejsca, to robią z niej świetny azyl dla zbójów wszelkiej maści. W ten sposób przesądy zyskają na wiarygodności i utwierdzają w nich prostaczków. Kolejne ułatwienie życia dla tych delikwentów. Świat po raz kolejny wspomaga Chaosowi zamiast Harmonii.
- Zatrzymamy się tu na kolację – postanowił ku zaskoczeniu Kmorka Wingor. – Przekaż reszcie moją wytyczną i nie życzę sobie ani słowa o złych mocach i innych czarach, które rzekomo tu działają.
Przepełniony był gniewem do głupich wierzeń, jednak coś w duchu mu mówiło, że nie postępuje do końca słusznie.
* * *
Jeżeli zanurzyć się w podziemia Zamku Królewskiego Ergwenn, ujrzy się, choć tylko przy pomocy pochodni, nieregularne i nie zachęcające do zwiedzania korytarzy, ściany, o które nawet książęta potrafili nabijać sobie siniaki. Gdyby jeszcze wiedzieć, że w tych to podziemiach znajduje się swoisty erem czarownicy wraz z jej laboratorium, to wszelkie chęci, ku wędrowaniu tymi mrocznymi korytarzami mija. Gdyby jednak zejść tam i udać wzdłuż jednego z nich do samego końca, to dałoby się usłyszeć, że za drzwiami z kołatką w kształcie głowy lwa coś się dzieje. Otóż, Grioda, mała, zgarbiona i zgrzybiała już czarownica mieszała mikstury, podgrzewając jedne, a schładzając inne komponenty. Próbowała osiągnąć coś w rodzaju eliksiru prawdy, który, choć bardzo przydatny, wymagał precyzji w doborze składników, a to i tak nie wykluczało możliwości nieszczęśliwego wypadku.
- Ech, ech... Tak! Oooo tak właśnie! – marudziła pod nosem. – Prawdę ujrzę iście nagą... hehe...
Jeśliby ów ktoś zajrzał przez dziurkę od klucza, ujrzałby tę staruszkę, która nalewa do szklanego kielicha małe ilości płynów, z różnych gąsiorków dużej aparatury. Potem kładzie go i sięga do skórzanej sakwy leżącej wśród innych w końcu stołu. Rozwiązuje ją i ostrożnie sięga do środka. Chwyta wolną ręką kielich, a drugą ręką wsypuje do niego trochę proszku z sakwy.
- Szczypta zasuszonego liścia eukaliptusa. Khy, ech...
Nieprzyzwyczajonego do widoku niecodziennej aparatury, jeszcze bardziej zaskoczyłby widok podwieszonego obok niej klosza, w który siedział mały człowieczek, stopniem rozwoju przypominający niemowlę, lecz posiadający inteligentnie spoglądającą twarz. Według legendy, był on wszechwiedzący, jednakże, rzadko zwykł dzielić się swoją wiedzą, tym bardziej będąc uwięzionym, czego nienawidził. Księgi magiczne nazywały go homunkulusem. Miał on niecałą stopę wzrostu i w tym momencie, na jego twarzy pojawił się tajemniczy, złowieszczy uśmiech.
Grioda jednym tchem wypija zawartość kielicha. Widząc to, homunkulus zaczyna wiercić się w swoim kloszu. Jego uśmiech poszerza się, ukazując bezzębne dziąsła. Wytrzeszcza oczy. Musi przecież zobaczyć co już przewidział, a przecież będzie to widok niecodzienny. Wychyla się i próbuje patrzyć wzdłuż szklanej ściany klosza. Denerwuje go ciasnota jego przezroczystego więzienia.
- Ech... ach... – wyszeptała z wysiłkiem Grioda, obcierając rękawem usta. – Pali silniej niż ongiś... ech...
Niecodzienny to widok, podskakujący z podniecenia homunkulus, uwięziony pod kloszem, rozemocjonowany zmieniającą się miną czarodziejki, która od lat trzyma go w nim wbrew jego woli. Tym razem, to Grioda wybałusza oczy w przykrym zaskoczeniu. Przed jej oczyma ukazuje się ów prawda, którą chciała zobaczyć, by przestrzec księcia, jej ulubieńca, przed niebezpieczeństwem, które wyczuwała od jego ostatniej wizyty. Na jej twarzy pojawia się przerażenie.
- ZDRAAADAA!!! – krzyczy zmodulowany, nie należący do niej głos.
W dół, schodami, zaalarmowanych dziwnym hałasem zbiegało dwóch strażników, nienawykłych do podziemi i przeklinający nierówne ściany, od które obijały im się ramiona, a czasami hełmy. Dopiero na dole, mogli biec wystarczająco szerokim, przez co bezpiecznym korytarzem. Gdyby stać obok nich i widzieć, co oni widzą, bez trudności dojrzałoby się światło bijące z dziurki od klucza drzwi, wyposażonych w kołatkę w kształcie głowy lwa. Jeden z nich zatrzymał się przed nimi zdyszany. Obaj wiedzieli, że Grioda, choć eremitka, była niezwykle ważna dla królestwa. Strażnik zakołatał nerwowo kilka razy, lecz bez skutku; bez zwykłego w tym przypadku, posłania gości do wszystkich diabłów, bez otworzenia drzwi. Postanowili działać. Wywarzenie drzwi udało się dopiero po trzecim naparciu, a to, co zastali w środku, zmroziło ich krew.
Gdyby ktoś stał za nimi i patrzył im przez ramię, zobaczyłby leżącą na podłodze, nieprzytomną starą czarodziejkę. Obok jej ręki spoczywał pusty kielich, a poza tym wszystko zachowało najwyższy porządek. Nawet homunkulus wydawał się drzemać pod swoim kloszem.
- Co z nią? – zapytał zdenerwowany pierwszy strażnik.
- Szybko! Sprawdźmy, czy żyje! – zawołał drugi.
Gdyby ktoś stał w drzwiach, widziałby starania strażników, próbujących ratować życie starej, zgrzybiałej i nawet specjalnie nie lubianej przez dwór kobiety. Tyle, że poza strażnikami, nie było żadnego świadka tych wydarzeń.
* * *
Zapadł zmierzch. Nieliczne drzewa, w małej niecce, osłoniętej od wiatru nie dawały już cienia, raczej wtapiały się w wieczorną szarzyznę. Czasami padał na nie czerwono żółty blask ogniska, a i to raczej rzadko, gdyż te, otoczone było przez pięciu rosłych mężów. Byli to jedzący rycerze. Okolica okryta była złą sławą, ale po prawdzie, każdy z nich wierzył, że od zabobonu do prawdy wiedzie daleka droga. Mówi się, że śmierć wybiła cały ród zamieszkujący pięknie wybudowany pałac, zaledwie w jeden dzień. Mogła to być zaraza, ale nie stwierdzono tam takiej. Wieśniacy pańszczyźniani opuścili te ziemie w przestrachu i rozpoczęli opowiadania po Landzie niestworzonych historii. Po trochu, każdy bał się tego miejsca, po trochu nie wierzył w to, co mówili wieśniacy. W końcu niektóry z tych „uciekinierów” zawiśli na szubienicach, jako mordercy wielkiego ongi rodu. Może i to była prawda. Chociaż mało kto wierzył w powstanie chłopstwa, bo mówiło się, że mieli oni tam wyjątkowo dobrze i oddawali zaledwie dwudziestą część rocznego plonu.
Wingor wstał.
- Koniec sjesty, panowie rycerze! Ruszamy!
- Nie podoba mi się ta okolica, książę! – stwierdził Kmorko.
- Dlatego też nie zamierzam tu nocować, a przecież już zmierzcha.
Oczy Wingora skierowały się w dal. Wyglądały, jakby prowadził wewnętrzną walkę.
Wichrowe Zamczysko, myślał. Czy to prawda, że zamieszkują je demony? Nie! Oczywiście, że nie. Acz jednak... może błędem było zatrzymywanie się tu. W końcu wizja Hallen... Przeklęta kobieta!
Wingor podniósł się i spojrzał na niebo. Sierp księżyca rozdawał już okolicy swoje mdłe światło. To wystarczy, pomyślał i ruszył do swojego konia przywiązanego do drzewa. Odwiązał go i wskoczył na siodło.
- Rozejrzę się za dobrą drogą. Nie będzie mnie kwadrans.
- To nierozważne, książę!
- Kwadrans, Wawronie!
Wingor oddalił się stępa. Wyrzucał sobie, że matka go ostrzegała, o tym, iż stanie się nieszczęście, gdy będzie osamotniony. Nie wierzył, nie chciał wierzyć. Chciał ostatecznie rozliczyć się z Hallen. Udowodnić, że jej wizje to tylko kolejny pretekst, by mieszać w sprawach królestwa. Od czasu, gdy stała się gwarantem pokoju z Duradalem stała się wyraźną pretendentką na jego żonę. Miała po swojej stronie samą królową. Wszyscy byli oszołomieni jej pięknem i mądrością. Była bezsprzecznie wymarzoną reprezentantką Ergwenn. Wierzyli w to wszyscy. Wszyscy oprócz Wingora. Jemu zaczęła działać na nerwy. Zaczął wręcz podejrzewać, że nie bez powodu ukryła się na statku swego brata, Wurbala. Wyglądało to w jego oczach tak, jakby zaplanowała stać się potężniejsza od niego. Gdyby wyszła za Wingora stałaby się królową większego królestwa niż Duradal. Wreszcie, mogłaby w chwale udać się do swoich rodzinnych stron i przejąć tron bez przelewu krwi. Wszyscy bowiem wiedzieli, że Wurbal do najinteligentniejszych nie należał. Kto wie, być może nawet by go poświęciła. Zaiste wielki plan i jakże logiczny. Z drugiej strony jednak mógł się on narodzić tylko w głowie Wingora, a on bezpodstawnie oskarżał Hallen. To pewnie się wkrótce okaże, a na razie nie zaszkodzi być ostrożnym.
Zdawał sobie sprawę, iż minęło kilka minut, odkąd jechał wzdłuż grani. Postanowił skręcić i sprawdzić niewielką halę podpartą z wschodniej strony rzadkim lasem. Stukot kopyt ucichł, gdy ze skalistej ścieżki zjechał na miękki zagon. Zdawało mu się, że jest tu zbyt spokojnie. Znowu przypomniał sobie, że według ostrzeżeń matki, pchał się nieszczęściu w paszczę. Nie mógł jednak zrezygnować. Jeszcze nie teraz. Powiedział Wawronowi, że nie będzie go kwadrans i tak się właśnie stanie. Wkrótce zawróci i będzie miał pewność, że słowa Hallen były niewiele warte.
Zatrzymał się. Zaniepokoił go widok Wichrowego Zamczyska, które niczym wielki kieł cięło niebo. Stąd było świetnie widoczne. Oświetlane słońcem, które dla niego skryło się za horyzontem, ale te obdarzało swym światłem księżyc, którego blask sięgał omszałych ścian zamczyska. Było coś mrocznego w tym, zjadanym przez łaty pleśni i tak już cmentarnym widoku. Jeszcze chwila, uświadomił sobie książę, a uległby najbardziej trywialnemu strachowi.
- Niech chaos pochłonie Hallen i jej przepowiednie! – zawołał w kierunku wymarłej budowli. – I jej piękno... – dodał do siebie półgłosem.
Zawrócił konia z zamiarem powrotu do ogniska i towarzyszy, ale tu na drodze czekała już tajemnica postać...
Wingor zdążył ujrzeć czerwony błysk wilczych ślepi nim ciszę nocną przerwał przeszywający do szpiku kości ryk. Spłoszony koń poderwał się na tylne nogi z zamiarem odgonienia się od stwora. Wingor byłby utrzymał się, ale również uległ niezwyczajnej sytuacji. Zsunął się z siodła i padł na miękką ziemię. Nie zmieniło to faktu, że upadek na plecy odebrał mu na chwilę dech, ale również rozzłościł go. Gdy spłoszony koń minął go, o mało nie tratując kopytami, Wingor ujrzał stojącego przed nim stwora.
A więc to prawda, pomyślał roztrzęsiony. Hallen rzeczywiście jasnowidzi! To już nie sztuczki.
Stwór wyglądał, wypisz wymaluj, jak postać opisywaną przez chłopów jako wilkołak. Pół człowiek, pół wilk. Niby aparycję miał zabawną, ale przecież ten groteskowy twór szczerzył na niego nienaturalnie duże zęby. Ogień czerwonych ślepi przekazywał prostą informację: Zginiesz. Niech będzie. Wingor, podnosząc się, sięgnął po miecz.
- Zmierzysz się z Reflendirem, bestio! – zakrzyknął.
Ledwie wysunął miecz do połowy, gdy ujrzał, że do tej pory oddalony o jakieś dwadzieścia stóp, wilkołak pędzi na niego tupiąc niczym prawdziwy wilk; tyle że cięższy i bardzo, nienaturalnie wręcz, szybki. Nie zdążył wyciągnąć miecza – poczuł uderzenia ciała stwora. Zaparło dech i poczuł, że unosi się w powietrzu. W tym czasie Reflendir odleciał gdzieś w bok. Kolejne zetknięcie z ziemią odczuł jak twarde tąpnięcie. Czuł, że przytomność gdzieś od niego odpływa, a ręce ledwie jeszcze, kierowane instynktem niejako, bronią go przed zębami stwora, usiłującymi wgryźć się w szyjną aortę. Siły opuszczały go, a szczęka wilkołaka była coraz bliżej. Nagle poczuł szarpnięcie i lepka ciecz trysnęła mu w twarz. Poczuł powrót sił i zrzucił od siebie potwora.
Siedział, wycierając twarz rękawami. Spojrzał na napastnika. Leżał z gardłem przebitym elfią strzałą. Wingor nie oceniał, czy wilkołak żył. Zakładał to, bo nie chciał się do niego zbliżać. Zbyt wiele było tu działania złych i zupełnie nie znanych mu mocy.
- Przejażdżka w samotności, w pobliżu Wichrowego Zamczystka to nierozważny krok – usłyszał za sobą znajomy głos.
- Miwiriel – powiedział, odwracając się. – Mój dług wobec ciebie rośnie.
Stała przed nim zawadiacko uśmiechnięta. Zakładała łuk na ramię. Towarzyszyło jej trzech znajomych elfów. Wingor już wstawał, żeby podziękować, gdy elfka wskazała mu miejsce za nim.
- Spójrz wprzód na stwora, który cię zaatakował, książę.
- Przecież on... nie żyje.
Na twarzy Wingora pojawił się niesmak połączony przestrachem. Dopiero teraz usłyszał ten dziwny, głuchy syk, na który do tej pory nie zwrócił uwagi.
Stwór nadal tam leżał, ale nie był tym samym, co zaatakowało Wingora. Już nie. Jego skóra... rozpuszczała się atakowana czymś jakby zielonym kwasem. Kwas ów straszliwie konsekwentnie, acz niezbyt szybko zżerał skórę postaci, która jednocześnie przestawała być stworem. Zmieniała się w człowieka, ale nie na długo. Kwas sięgał mięśni i ścięgien. Ludzka twarz pojawiła się tylko przez chwilę, po czym spłonęła ukazując kość czaszki. Na szkielecie się nie skończyło. Ten również wypalił się zeżarty przez zieloną, gęstą ciecz. W efekcie, po około minucie tego makabrycznego przedstawienia, trawnik zdobiła już tylko niewielka zielona plama, a i ta powoli wsiąkała w ziemię.
Ciężko było w to uwierzyć, ale dowód samego tylko istnienia napastnika wsiąkał bezpowrotnie w ziemię.
- Nawóz nieznanego pochodzenia organicznego – stwierdziła Miwiriel. – Dobrze, że ten koszmarek nie zaatakował cię w Gaju Wieczności. Nie wiadomo, jakby zadziałał na naszą roślinność.
Wingor odwrócił się do niej zszokowany. Nawóz. Pomyśleć, że przed chwilą miał krew tego... czegoś, na twarzy.
- Odkrywcze, zaiste, poczucie humoru – powiedział z niesmakiem. – Możesz mi to wyjaśnić, Miwiriel?
- Ja? – zapytała zaskoczona. – Myślałam, że ty mnie w tej kwestii oświecisz. W końcu to ty wybrałeś się na owych Zmiennych z misją... nie wiem, obserwacyjną? Tak to powiedział ten grubas, co kręci się przy twojej matce?
Nawet elfy wszędzie mają swoich szpiegów. Ten lud leśny, mieszkający w koronach drzew, który przecież traktuje ludzi, jako chwilowe zło konieczne, które nie przetrwa jednego, elfiego pokolenia. W takiej oto sytuacji, czterdziesto dziewięcioletnia smarkula pozwoliła sobie na zażartowanie z niego i jego rodziny. Tego było za wiele. Wingor zapałał niekontrolowanym gniewem.
- Cóż ja mam na ten temat wiedzieć?! Domyślam się tylko tego, że są to czary Zmiennych!
- W takim razie – Miwiriel rozłożyła ręce ignorując jego złość – nasze drogi znów się łączą, Wingorze.
Najchętniej usiadłby teraz. Dopiero co nie pożarła go bestia, którą z kolei też coś pożarło. To przecież logiczne, iż to nie on przyniósł jej pecha, a i Hallen Jasnowidząca nie miała nic wspólnego z śmiercią wilkołaka. Oprzytomniawszy nieco, zaczął się zastanawiać, gdzie podział się jego koń. Mniejsza z koniem. Gdzie Reflendir? Rozejrzał się nerwowo i ujrzał jego blask kilka stóp dalej. Podszedł i podniósł go. Wytarł wilgoć, która zebrała się na klindze o rękaw i włożył do pochwy. Teraz mógł na powrót podejść do Miwiriel i jej przyjaciół.
- Słucham cię, Miwiriel – powiedział tak spokojnie, jak umiał. – Rzeknij, czemuż to zawdzięczam zmianę twojej decyzji.
Miwiriel spoważniała. Wiedziała, że nie można żartować z kimś, kto doświadczył tak niewiarygodnej przygody, szczególnie, że ta trwała niecałe dwie minuty i zdążyła skonfrontować go z osobliwościami, które dotąd uważał za wymysły chorej wyobraźni zabobonnej części chłopstwa.
- Sokół – zwiadowca doniósł nam, iż w Mutwill, zajmowanym przez Zmiennych pojawili się Wyklęci.
Nawet wśród elfów istnieje pojęcie czarnej owcy, tyle, że nazywa się ich inaczej. Nie wyrzuca się ich z enklawy. To oni opuszczają enklawę. Nie chcą należeć do gatunku, który narzuca sobie prawa i obowiązki. Chcą żyć, żeby korzystać z życia, nawet kosztem skrócenia go i zrównania z ludzkim. Wśród ludzi można ich porównać do innych „wyodrębnionych na życzenie”. Swego czasu istniała banda duchownych zabójców. Byli tacy już po święceniach, mieli otrzymać swe parafie i... nagle coś im się pomieszało w głowach. Mówi się, że wybili ich krasnoludy pod Wielkimi Górami Północnymi, ale dowodów nie ma.
- Elfowie Ziemni – powiedział Wingor. – Odrzucający elfie królestwo Gaju Wieczności. Złośliwie nazywani, jak to powiedziałaś, Wyklętymi.
Miwiriel opuściła wzrok. Dla każdego elfa była to sprawa kłopotliwa, a nawet wstydliwa, że wśród tak dumnego narodu, jak elfy, zdarzają się wyrzutkowie, których muszą ścigać.
- Tak, więc teraz to już nasza wspólna sprawa – zawyrokowała.




























Magiczna Księga Landu oznajmia:
Świat powstał z Harmonii i Chaosu, a nie, jak sądzi wyedukowana mniejszość, że odwrotnie - z Chaosu i Harmonii. Nie z Chaosu wziął się świat. To Harmonia wiedzie prym, była pierwsza i to ona stworzyła wreszcie Chaos. Przyczyny nie muszą bynajmniej mieć mosiężnych podstaw. Harmonia jest akordem, na który składają się rzeczy, które same w sobie mogą być fałszem. Bez odrobiny fałszu, każda egzystencja staje się mdła, a akord nie może składać się z identycznych dźwięków. Jeżeli jednak Harmonia jest tworem świadomym swego istnienia, z pewnością pojęła, jak straszną siłę powołała do życia.

Rozdział trzeci

- Oto ognista kula. Mój wynalazek.
Wirchen nie ukrywał swojej dumy. Sceną o poranku, na której stał, zaludnionej i zaelfionej, jeżeli można tak rzec, było pole pod murami warowni Mutwill, kilkadziesiąt stóp od fosy, w miejscu, w której łączyła się ona z rzeką Suruną, w górę jej biegu, czyli w kierunku Gór Płaskich.
Wyglądający niczym żebrak-komediant w swoim workowym ubraniu wyszytym mnóstwem kieszeni, miał w sobie coś patetycznego. To coś sprawiało, że zarówno trzech elfich braci: Onerfin, Onder i Zagoner, jak i kilku innych obserwatorów na placu poczuło należny mu respekt. Zielarz, wynalazca, alchemik, nie dbający o pozory dobrej aparycji. On był wartością samą w sobie i tak też będzie, gdy wyrośnie mu wielki garb, włosy nabiorą srebrnej barwy, a skóra zmarszczy się pod wpływem starości. Na szczęście to było jeszcze przed nim. Teraz stał na tle machiny miotającej, obok podłużnej wanny przypominającej koryto dla świń, na której leżały kule o średnicy dwóch stóp. Koryto prowadziło do łychy, na którą można było ów kule bez większego wysiłku przetoczyć. Nic dziwnego, że alchemik wzbudzał respekt. Dziwne, jedynie, że w najmniejszym razie nie obeszło to Maghorta.
- Jak dla mnie, to coś chłodne te kule, Wirchenie. – rzekł i wybuchł wymuszonym śmiechem.
- Nie lekceważ go, Maghorcie – poradził Onerfin niemal szeptem. – Mamy do czynienia z alchemikiem.
Przywódca zmiennych miał zły dzień. Zły dzień zaczął się wczoraj, od jego przegranej na placu, kiedy to Onerfin w dość widowiskowy sposób pokonał go na placu warowni – tuż pod wieżą. Od tamtej chwili starał się robić wszystko, by ukazać swoją wyższość nad zarozumiałym elfem. Przecież ten elf opuścił swój dumny ród bo zachciało mu się przygód. W jaki sposób taki typ może być lepszy od niego? Wyklęty, Ziemny, cholerny, pieprzony zaprzedawczyk. Tam miał wszystko, czego dusza mogła zapragnąć. Przyjaciół, owoce natury, nauczycieli i... przepiękne elfie kobiety. Onerfin nie był lepszy od niego. O nie! Był idiotą.
- Przestanę go lekceważyć, Onerfinie – odpowiedział elfowi, naśladując jego konfidencjonalny ton. – Gdy udowodni mi czynem swój „alchemizm”, to uwierzę we wszystko. Nawet w lud Eternnu i latające domy. Co tam w lud! – niemal zakrzyknął. – Uwierzę też w ciebie, Onerfinie, którego również nie powinienem lekceważyć, mimo, iż jak do tej pory nie dałeś mi niczego prócz kilku marnych, uczonych słów. Mam nadzieję, że to nie za nie wystawisz mi rachunek.
- No cóż – Elf nie wyglądał na zbitego z tropu. Nawet się uśmiechnął, ogłupiając w ten sposób Maghorta. – Dajmy mu się więc wykazać.
Fras, jeden z wojów „przybocznych szefa”, jak sam siebie określał, stał teraz na murze warowni i patrzył zazdrośnie na wyjątkowo zwolnionego ze swoich obowiązków Modka, który, jako wyjątkowy pochlebca Maghorta, potrafił wyjątkowo sprawnie wkupić się w jego łaski. Jego sposobem była rozbrajająca wręcz głupota, przejawiająca się w zachowaniu i doborze słów. Teraz, gdy on musiał wypatrywać agresorów z muru, pod ów murami działo się wreszcie coś ciekawego. Agresorów było jak na lekarstwo, a Modko miał obsługiwać machinę miotającą. I to miał być przyjaciel.
Fras pamiętał, dlaczego się zaprzyjaźnili, a jak to w większości tego rodzaju przypadków bywa, na początku ów dwóch wojów się nie lubiło. Gdy w lokalu „Pod skrzydłym zefirem” Fras spotkał Modka, dowiedział się, iż ten pije, dopóki puste kufle nie przekroczą dwa razy długości ławy. A trzeba było przyznać, że zadanie to było nie byle jakie. Ławy w „Zefirze” mierzyły trzy łokcie długości, czyli około ośmiu stóp. W przeliczeniu na kufle, oznaczało to magiczną liczbę dwunastu na jedną długość, w efekcie dwa tuziny! Przeliczenie nie łatwe, ale możliwe. Fras doszedł do wniosku, że Modko blefuje i, może trochę za szybko zakrzyknął, że prędzej sam to zrobi i w efekcie zasiedli do stołu. Zaczął się zakład. Pił Modko, pił Fras, pił cały „Zefir” i w ten oto sposób nikt nie poznał wyniku zakładu, o samych zakładających się nie wspominając. Jeden miał o to żal do drugiego, więc obiecali sobie zakład powtórzyć. Sami nie zauważyli, kiedy zbratali się w swoim uporze, a że przy okazji dwaj poszukiwacze... czegokolwiek, trafili do bandy dwóch obieżyświatów Maghorta i Dernhorta, stali się hybrydą całkowitego zaprzeczenia słowa przyjaźń. Składowymi były: nie dbanie o siebie, konkurowanie w głupocie i prześciganie się w podlizywaniu do szefów. A teraz... ten drań, kocmołuch i gamoń jest tam na dole, podlizuje się szefowi gdy on sam mógł to zrobić. I jeszcze ten drań – Modko, załapał się na kręcenie korbami przy katapulcie. Fras postanowił, że nigdy mu tego nie daruje i wygarnie mu to na najbliższej warcie, a nie wątpił, że zaraz po „wirchenowej” prezentacji, Maghort wyśle jego tłusty tyłek z powrotem na mury.
W czasie przemyśleń Frasa zdążyło się, co nieco, na placu wydarzyć, a warto jednak o tym wspomnieć, tak więc cofnijmy się w czasie o jakieś pięć minut...
Dumny, choć skromnie to okazujący, Wirchen podszedł do Modka. Na łysze katapulty leżała już kula, która miała być składową sukcesu w zdobycia Ergwenn. Maghort wcześniej był zwykle zachwycony wszystkimi działaniami alchemika, a nawet samymi zapowiedziami działań. Dzisiaj, co nie uszło niczyjej uwadze, nastawiony był sceptycznie i ironicznie. Gdyby Wirchen nie był ponad to, obeszłoby go to dotkliwie, jako twórcę i autora rzeczy znaczących. Modko tymczasem trwał na swej warcie jak inżynier, co najmniej, trzeciego stopnia. Na szczęście Wirchen uzbroił katapultę w specjalne szablony, które nawet dla takiego idioty, jakim był Modko, będą zupełnie czytelne. Wirchen wiedział, że Modko potrafi liczyć do... około stu, ponieważ zwykle tyle miedziaków dostawiał tygodniowo za służbę. Szesnaście miedziaków równe było jednemu srebrnemu draganowi, które stanowiły walutę w zasięgu królestwa Ergwenn; a że trzech miedziaków kosztowało piwo w oberżach, a samo żarcie i spanie miał od czasu zdobycia Mutwill za darmo, wychodziło na to, że pieniędzy miał sporo.
- Ustaw na sto stóp, nie więcej – zakomenderował Wirchen.
- Ależ tedy daleko nie uleci! – rzekł ten zaskoczony. Alchemik rozumiał, że Modko z największą chęcią nagiąłby mechanizm katapulty do granic wytrzymałości i rzucił kulą tak daleko, że wszelki efekt jego pracy byłby prawie nie widoczny.
- O to chodzi – odpowiedział nieco znudzony do zawiedzionej twarzy tego „jaskiniowca” i gdy ten próbował coś jeszcze powiedzieć, zaserwował mu takie spojrzenie, że żadne słowa i tak nie mogłyby zadziałać.
- Się robi, szefie.
- Ja jestem twoim szefem, Modko! – zawołał stojący w elfim towarzystwie Maghort. Dernhort tylko uśmiechnął się wrednie. Wszyscy wiedzieli, że jeżeli Maghorta brać za inteligentna, to jego brat był zwykłym sadystą. Problem jednak polegał na tym, iż miłość braterska tutaj była niezwyczajna. Maghort poruszyłby ziemię, gdyby dowiedział się, że ktoś zrobił krzywdę Dernhortowi i zwróciłby dług w czwórnasób. Co do Dernhorta, to ten był raczej lekkoduchem, któremu bardzo odpowiadało życie w cieniu brata. Modko dobrze wiedział, że gdyby chciał, mógłby go zaciągnąć do lochów wieży i tam pokazać swoją, latami studiowaną wiedzę o narzędziach tortur i ich zastosowaniu. Mało kto w bandzie Modka lubił. „Przydupas szefa”, mawiali, „On i ten jego gruby kompan. Obu, Harmonia dała kurze łby.” A co mądrzejsi dodawali: „Dla nich będzie królestwo Harmonii”. Modko był głupi, ale nie na tyle głupi, aby odwzajemniać ten uśmiech, co mogłoby być odebrane jako osobisty afront. Zamiast uśmiechu, o mało nie zalał się zimnym potem strachu. Taka odpowiedź wyraźnie usatysfakcjonowała Dernhorta.
Modko wyregulował jedną korbą wysokość przeciwwagi, a drugą kąt wyrzutu. Musiał kilkakrotnie popuścić jedną, podciągnąć drugą i na odwrót tak, żeby wskazówka wypadkowa pokazała sto. Koniec końców, machina miotająca była gotowa do strzału. W tym czasie Wirchen wrócił do „śmietanki towarzyskiej” i zawiadomił o tym Maghorta, który z lekką drwiną zakomenderował:
- Ognia.
Modko nie kazał się długo prosić. Zwolnił blokadę, przez co balast uwięziony na pręcie, został wystrzelony przez sprężynę i zatoczył koło. Jego impet przekazany na łychę posłał glinianą kulę hen... na sto stóp. Kula padła rozbijając się i wybuchając głośno, jednocześnie posyłając w promieniu około dwudziestu stóp gęste, niczym olej, płonące krople tworząc w swoim rażeniu istne pogorzelisko. Efekt sprawił, że obserwatorzy cofnęli się odruchowo o krok. Krople paliły łąkę na kilka kroków przed nimi. Szczęściem, łąka w tym miejscu nie była zalesiona i nic prócz ziemi nie uległo zniszczeniu. Prezentacja jednak nie okazała się bynajmniej jałowa. Pierwszy głowę stracił Maghort.
- Ach, rewelacja! – wykrzyknął, by już po sekundzie zrozumieć swój błąd.
- Świetnie! – potwierdził Onerfin z szerokim uśmiechem na elfiej twarzy. – Musisz przyznać, komandorze, że efekt przewyższył twoje oczekiwania. Ogniste kule Wirchena, może i wyglądają niegroźnie, ale potrafią rozpętać istne piekło.
- Pomiot Chaosu – mruknął pod nosem Modko i uśmiechnął się do siebie, gdyż już dawno nie ułożył bez zastanowienia tak udanego związku frazeologicznego. Oczywiście nie wiedział, co ułożył. Określenie „pomiot chaosu” po prostu mu się spodobało. – Piękne, że cholera – konkludował zachwycony.
Onerfin z szerokim uśmiechem spojrzał na Maghorta.
- To wszystko bardzo piękne, „sire” – w słowie „sire” naśladował akcent Wirchena, który zwykł wypowiadać je z wyolbrzymionym szacunkiem, czyli złośliwością. – Powiedz mi tylko, jak masz zamiar przetransportować te katapulty na miejsce, bo chyba nie chcesz mi wmówić, że tymi tratewkami na dole.
- Tak to ma wyglądać, gdyby kręcili się tu szpiedzy, Onerfinie.
Uśmiech Maghorta, nie podobał się elfowi. Jak do tej pory, odnosił wrażenie, że panuje nad sytuacją, a tu pojawia się pewna niewiadoma. Czegoś nie wiedział. Nie podobało mu się to.
- Czy masz zamiar, kiedykolwiek wprowadzić mnie w swoje plany, ty...
- Człowieku? – Uśmiech Maghorta powiększył się. – I jak to jest, wielki elfie? Elfie z Gaju Wieczności, odrzucający raj na ziemi? Jak to jest, że mając tam, czego dusza zapragnie, zapragnąłeś brudnej wolności? Ty, elf, zapragnąłeś wolności wśród... brudnych i krótko żyjących ludzi! Czy ty w ogóle wiesz, ile kosztuje elfia kurtyzana?!? Ty mogłeś mieć ich na pęczki! Za darmo!
- Więc o to chodzi? – Onerfin zachował kamienną twarz. – Tylko to się liczy dla ludzi? Tylko bzykanie wam w głowie? Wolny czas to tylko seks, tak? A my, głupi elfowie zastanawialiśmy się, czemu nie wymarliście w przeciągu pierwszego wieku. Wy, którzy żyjecie marne sześćdziesiąt lat. A teraz wiemy. Ja wiem. To takie proste. Myślicie tym, co macie poniżej pasa. Reszta nie ma znaczenia. Filozofia, marna, ale zawsze, sztuka, raczkująca, bez ekspresji, tylko i wyłącznie naturalistyczna, architektura, ociężałe budynki z możliwie najtańszego materiału. Nie ważne. Wszystko robicie tylko po to, żeby się popisać. Zaistnieć wśród innych. Żeby rżnąć te wszystkie kobiety.
- O czym ty do diabła mówisz?! – Maghort, choć niegłupi, najwyraźniej zgubił się w połowie tyrady. Nie zależało mu na tym, żeby go ktokolwiek, czegokolwiek uczył. Życie pokazało mu, że należy zawsze pchać się do przodu, rozpychać ramionami i usuwać kłody z drogi. Tak, właśnie to sobie uświadomił. To całe gadanie Onerfina, być może liczące się w Gaju Wieczności, wśród innych mądrali, tu nie miało najmniejszego znaczenia. Głowa na karku się liczyła, a nie jakieś roztkliwiające się nad światem pierdoły. Na twarz Maghorta wrócił uśmiech. Tym razem triumfujący i złośliwy. – To, co widzisz, to kamuflaż, drogi, długowieczny, jednakże prawdą jest, iż wcale nie będę ich transportował!
To zdanie dotarło do Onerfina w czystej formie, która miała ulokować go poniżej poziomu, który chciał narzucić wcześniej. Gdy tylko tu przyjechał, chciał dowodzić prostym człowieczkiem, mężczyzną głupim, który miał tylko odnosić wrażenie, że tu rządzi. Wszystko wskazywało na to, że pod tą skorupą idioty mieścił się mocny umysł analityczny, który rozplanował wszystko, a Onerfina potrzebował tylko i wyłącznie do realizacji tych planów. Maghort zaskoczył go i wyglądało na to, że nie zrobił tego po raz ostatni.

Lara Kręta, rzeka mijająca Wichrowe Zamczysko około pięciu ogniw na zachód, szumiała spokojnie. W tym zalesionym dość gęsto miejscu, miała szerokość niewiele ponad czterdzieści stóp. Nie była też głęboka. W ten piękny dzień, dość dziwnym widokiem było oglądanie wspólnego podróżowania ludzi i elfów. Tym bardziej, że na przedzie dwoje jeźdźców należało do dwóch różnych gatunków. Dopiero za nimi, konni dość wyraźnie byli rozdzieleni. To co łączyło trzech konnych elfów i trzech konnych ludzi, jadących za prowadzącymi była dość wyraźna rywalizacja trzymania się wprost za dowódcami. Problem ten, w końcu, rozwiązał postój, mający na celu napojenie koni.
- To dla mnie zaszczyt, towarzyszyć ci, Miwiriel – powiedział Wingor tuż przed zejściem ze swojego konia.
- Jesteś niezwykle szarmancki, książę – odpowiedziała.
Ich rozmowa od pewnego czasu opierała się na wymianie uprzejmości, co przepełniało Kmorka złością. Prowadząc konia w kierunku rzeki, zbliżył się do kompana ze swojej chorągwi i konspiracyjnie szepnął mu do ucha.
- Nie ufaj elfom, Wawronie.
Londas, elf ze świty Miwiriel spojrzał wymownie na Dendala. Rendal, trzeci elf tylko pokręcił głową i cała trójka udając się do rzeki zrezygnowała z jakichkolwiek komentarzy.
Wawron zwrócił głowę na swojej potężnej szyi w kierunku Kmorka. Nie lubił oczerniania, nie lubił konfidencji. Lubił konkrety. Tak został wychowany i tak też wychowywał swojego syna.
- Nie pojmuję – powiedział na odczepnego.
- A czego tu nie pojmować! – oburzył się Kmorko. – Tylko spójrz na nich, na ich konie, broń, wszystko... Traktują nas jak zło konieczne. Narzucą zbyt duże tempo. Są lżejsi aniżeli my. Konie nam zajeżdżą...
Wawron podniósł dłoń dając mu do zrozumienia, żeby zamilkł. Odczekał chwilę i spojrzał Kmorkowi w oczy.
- Przyznaj się. O co chodzi!
Kmorko wykręciłby się, gdyby chodziło o innego mężczyznę. Tymczasem przeliczył się. Wawron miał stalowe spojrzenie, apodyktyczne, które nie przyjmowały niczego, poza prawdą. Był typem człowieka, któremu nie można było skłamać i nie zdradzić się. Kmorko był zmuszony odpuścić.
- Zabrali mi jedyne dziecko, Wawronie – Kmorko poczerwieniał, a w jego oczach zakręciły się łzy i złość. – A moją winą było jedynie miłowanie jednej z elfich kobiet.
Wawron nie skomentował. Skinął głową ze zrozumieniem i klepnął kompana po ramieniu. W chwilę po tym ruszył z koniem w kierunku rzeki i pozwolił mu się napić.
- Jesteśmy blisko wylotu z lasu, Miwiriel – stwierdził Wingor. – Zaraz potem zaczyna się równina. Wielka i odkryta.
- Wzdłuż rzeki, jest jeszcze kilka zagajników, w których można się zamaskować, a potem się coś wymyśli.
- Tym się nie martw – uśmiechnął się Wingor.
- Czyli, teoretycznie – odwzajemniła uśmiech. – Jesteśmy na miejscu.
Optymizm był zaraźliwy. Wingor wiedział, że teraz, w tym otoczeniu ludzi zdolnych, inteligentnych może pozwolić sobie na więcej niż wcześniej planował. „Ludzi – zganił się w myślach – przecież tu są również elfy.”

Kilka godzin później, gdy Modko i Fras znowu razem pełnili straż na murach, w warowni nic specjalnego się nie działo, gdyż trwała poobiednia sjesta. Wydarzeniem raczej można było nazwać ich rozmowę, która słyszalna była na prawie całym placu.
- Takiś wielki! – krzyczał Fras. – Korbami majtałeś jako jaki profesjonał!
- Sam żeś jest profesjonał, idioto. Wypełniałem rozkaz. Jak widać, bardziej do tegom zdolny niż ty.
- Tak?!
- Tak!
- No to stój tu sam, profis... profes... sam żeś idiota!
- A gdzie ty lecisz?
- Na blankę, ot gdzie!
Jak rzekł, tak zrobił. Mury Mutwill miały dwie blanki, bo też więcej nie potrzebowały. Teren i z murów był niezwykle przejrzysty i to na wiele ogniw w dal. Fras wskoczył okrągłymi schodami na wieżyczkę. Na miejscu, nieco zasapany, oparł się o balustradę i wbił wzrok w horyzont. Nie mógł niestety zbyt długo narzekać na samotność. Niecałą minutę później na blance był również Modko.
- To żeś wymyślił! Mnie na wygwizdowie zostawiłeś, a sam między mury! Taki żeś przyjaciel!
Fras nawet nie uraczył go spojrzeniem.
- Kto ci, półgłówku, powiedział, że jesteś moim... a cóż to być może?
- Eee... – zgłupiał Modko. – Nie myśl, że mnie zbędziesz czymkolwiek.
Ten jednak nie wyglądał na takiego, który chciałby kogokolwiek zbyć. Patrzył w dół i miał najwyraźniej w nosie, co myślał o tym towarzysz. Modko, nie miał ochoty na żarty. Przez tę całą wartę, nie mógł nawet poleżeć po obiedzie. Jak on miał trawić biegając po murach? Złość przechodziła mu z trudem. Postanowił podejść i zobaczyć, co tak przejęło Frasa. Zbliżył się do balustrady i spojrzał w dół. Rzeką, która okrążała warownie na wzór fosy, od strony Gór Płaskich zbliżały się po wodzie jakieś małe obiekty. Trzy obiekty. Dopiero pod murami Modko dojrzał, czym są i wybuchł śmiechem.
- To pniaki, Fras! Pewnie elfy wycięły i więc płyną.
- No dobra – przyznał mu rację. – Tak sem myślał.
Kilkadziesiąt stóp niżej, do ów „pniaków”, dotarł jedynie posłuch komentarza jednego z wojów.
- To nie myśl, bo... bo nie i już!
Tymczasem w pierwszym „pniaku” odezwał się cichy, kobiecy głos.
- Kamuflaż naszych peleryn jest niezawodny, książę.
- To pewnie też „zwykła magia”, Miwiriel?
- Cicho tam! – doszedł ich głos z drugiego pniaka. – Chcecie by nas zdemaskowali?
Kilkadziesiąt stóp wyżej Modko drwiąco spoglądał na Frasa. Szczycił się swoim triumfem. Rozpierała go duma, podobnie jak wtedy, gdy skomentował w myślach wynalazek Wirchena. Fras, z kolei, nie wyglądał na do końca przekonanego do jego racji.
- Tak sem pomyślał, Modko – powiedział autentycznie zamyślony. – Elfy nie tną drzew, to jedno, a drugie... Od kiedy to pniaki pływają pod prąd?
Modko zapowietrzył się na tę informację. Gdy minął mu bezdech, rzucił się do balustrady, po czym wykrzyknął:
- Wszystkie bramy piekieł!!! Gdzie są te pniaki?!
- Nie ma ich! – zawtórował Fras.
I faktycznie woda była gładka, jak na spokojną rzekę przystało. No, może trochę zmącona w trzech miejscach, jednak było to już prawie niewidoczne, a po chwili zupełnie znikło.
- Znikły! – panikował Modko. – Szybko! Powiadommy Maghorta i Dernhorta!
A kilkadziesiąt stóp niżej... i jeszcze kilkanaście stóp niżej, czyli pod wodą płynęło sześć postaci. Trzech ludzi i troje elfów. Przewodzili im Wingor i Miwiriel. Tuż za nimi płynęli Londas i Kmorko oraz Dendal i Brytnar. Tak to wyglądało mimo uprzedzeń Kmorka, gdyż elfy pływały dużo lepiej od ludzi i mogli pomóc w niebezpiecznych sytuacjach.
Kilkanaście sekund później i kilka stóp niżej, ludzie i elfy wpłynęły po kolei do niewielkiego otworu w murach przy samym dnie fosy. W środku otoczyła ich czarna ciemność. Na szczęście, tam starczyło płynąć już tylko ku górze. Tunel był na tyle szeroki, że mogły nim swobodnie płynąć dwie osoby ramię w ramię. Wingor jednak nie myślał o komforcie. Chciał możliwie szybko opuścić to chłodne środowisko.
- Aaach! Powietrze... – westchnął wynurzając się. – Nareszcie!
Pomieszczenie było zupełnie ciemne, ale Wingor pamiętał, że po lewej będzie miał półkę, na którą można łatwo wejść. Oparł się o nią. Wtedy dopiero zauważył Miwiriel, która wskoczyła na nią bez kłopotu. Gdy wchodził na półkę, usłyszał westchnięcia kolejnych wynurzających się.
- Pomysłowe to przejście, książę. Winszuję!
Miwiriel sięgnęła do małej sakiewki, którą nosiła przywiązaną do pasa tuż obok noża. Wyciągnęła z niej kamień, wyglądający jak kryształ kwarcu o długości nie więcej niż czterech cali. Kamień zaczął lekko opalizować. Rzucił lekkie światło na Londasa, który pomagał wyjść na półkę Kmorkowi oraz na wynurzających się Dendala i Brytnara.
- Poradzę sobie – powiedział Kmorko do Londasa, ale jednak nie odepchnął jego ręki. Długie nurkowanie zrobiło swoje.
- Bywałem tu w dzieciństwie – powiedział Wingor podniecony, mimo, iż zmęczony. – Mógłbym wędrować przez Mutwill z zamkniętymi oczyma.
- Na szczęście, nie będziesz musiał, książę.
- Nazywaj mnie Wingorem z Ergwenn – powiedział bez namysłu, gdy zrozumiał, że jest mokry, a to nie bardzo przystoi księciu. Dosyć szybko uświadomił sobie, że nie było zbyt mądrze tak traktować przyjaznej elfki, ale nie chciało mu się już tego korygować. Zauważył też kamień w ręku Miwiriel, który świecił na tyle mocno, że pomieszczenie nie skrywało już w sobie żadnych tajemnic. – Co to?
- Światło Elfów, Wingorze z Ergwenn – odpowiedziała nie bez jadu. – Zwykła magia.
Wingor wskoczył na schody. Woda kapała z jego mokrego ubrania i ciała, ale wspomnienia, które wypełniły jego głowę, sprawiły, że jakby o tym zapomniał. Pamiętał, że w dzieciństwie przyprowadził go tu jego ojciec, który przedstawił mu drogę ucieczki, bądź też dostania się do środka. Wingor zawsze umiał dobrze pływać, ale już wtedy zauważył, że ów przejście ma pewien defekt. Od razu podzielił się swoim spostrzeżeniem z królem, a chodziło o to, że to przejście zapewniało jedynie przedostanie się ludziom do środka lub na zewnątrz, ale nie bez przeszkód. A co z bronią? W zbroi i z ciężkim mieczem nie da się nurkować. Ojciec uśmiechnął się i odpowiedział: „W zbroi, może nie, mój synu, ale gdy dorośniesz, nie powinieneś mieć problemu z pływaniem razem z mieczem”. I okazało się to prawdą. Wingor spojrzał na swego Reflendira i przyznał rację ojcu. Jest teraz dorosły i ani myślał zostawiać swego miecza gdziekolwiek.
- O tym przejściu – powiedział do towarzyszy – tej komnacie, i tych schodach, nie wie już nikt poza mną, moją matką i ojcem – nieboszczykiem.
- A teraz i nami, książę – dodał Kmorko. – I elfami.
Nikt najwyraźniej nie miał ochoty komentować słów rycerza. Sam książę odwrócił się i ruszył w kierunku wąskiego na dwie stopy tunelu. Tunel ten był wyjątkowo długi i mieścił się niewiele stóp pod ziemią. Był maksymalnie zabezpieczony przez zawaleniem wieloma drewnianymi łukami. Był również chłodny i wilgotny. Oraz wyjątkowo ciemny.
- Możesz mnie wspomóc tym światłem, Miwiriel? – poprosił Wingor.
- Oczywiście. – Przysunęła się bliżej i oświetliła mu przejście. Wingor poczuł delikatny zapach jej włosów. W tej chwili wyrzucał sobie w myślach opryskliwe zachowanie w stosunku do uczynnej elfki.
Do wyjścia było jeszcze daleko, a światło nie sięgało jeszcze końca tunelu.
- Gdzie wyjdziemy, Wingorze z Ergwenn?
- Au! – dało się usłyszeć głos Kmorka z tyłu. – Mało tego światła!
- Taaak – przyznał Grodon. – W sam raz na... Nie godzi się zaiste uświadamiać was w moich myślach.
Wingor znowu miał ochotę coś powiedzieć Miwiriel na temat tego podkreślania jego tytułu, ale złośliwy komentarz Kmorka wyrównał rachunki: elfy – ludzie.
- W wieży głównej – poinformował.
Kilkadziesiąt stóp dalej dotarli do stromych schodów, którymi wspięli się by wreszcie znaleźć u zwieńczenia tajemnego przejścia. Tam to, przez jakiś czas nasłuchiwali, po czym Wingor ostrożnie odsunął prostokątną płytę marmuru zakrywającą wyjście. Była wysoka na półtorej stopy i szeroka na dwie, więc przez otwór, który sobą zasłaniała trzeba było się przeczołgiwać. Wingor przeczuwał, iż Kmorko i Wawron będą mieli trudności z przeciśnięciem się przez niego, Kmorko z powodu swej tuszy, a Wawron – potężnej sylwetki. Wtedy to uzmysłowił sobie, że przecież Wawron został w lesie. Po pierwsze, aby pilnować rzeczy, po drugie, ponieważ nie należy do najlepszych pływaków. Pierwszy przeczołgał się Wingor, kolejno Miwiriel, która pozwoliła mu pomóc sobie wstać. Rozejrzała się po kulistym, opornym wnętrzu.
- Wam, ludziom zawsze brakowało finezji.
- Możliwe – odpowiedział książę. – To jednak wieża warowni, a nie reprezentacyjny pałac królewski.
- A co to zmienia?
Znajdowali się w niezbyt jasnym pomieszczeniu, na pierwszym poziomie wieży. Kilkanaście stóp przed nimi mieściły się niezbyt duże, lecz masywne dwupłatowe drzwi, a przed nimi drewniane schody prowadzące wzdłuż ścian na poziom pierwszy. Po środku tego kulistego hollu stał betonowy słup, który trzymał zawieszony na wysokości około dwudziestu stóp strop i kolejne piętra wieży. Strop zdobił czarny, wytworzony z masywnego żelaza żyrandol. Lina, na której wisiał mocno zaciskała się na kółku umocowanym w stropie i kolejno przechodząc przez drugie kółko tuż przy ścianie, biegła wzdłuż niej, a swój węzłowy koniec miała na knadze umocowanej na wysokości ramienia tuż przy wejściu na schody. Zaraz po prawej od drzwi głównych mieściły się drzwi do schodów prowadzących w dół, do lochów. Były zamknięte, ale Wingor znał całą warownię Mutwill jak własną kieszeń.
W momencie, gdy w otworze wieńczącym tajemne przejście pojawiła się twarz Dendala, na szczycie schodów jęknęły zawiasy.
- Ktoś idzie! – szepnął Wingor podskakując do otworu. Jak na rozkaz Dendal zniknął z powrotem w mroku, a Wingor zakrył wejście płytą. Obejrzał się przez ramię, Miwiriel siedziała pod schodami z nożem w małej dłoni. Wingor podskoczył do niej, wciskając się do ciasnego miejsca pod schodami.
- Tylko się nie przyzwyczajaj, Wingorze z Ergwenn – powiedziała. Wingor zrozumiał, że chodziło o to, iż prawie bezwiednie przytulił się do niej. Teraz jednak, gdy ciężkie buty jednego ze Zmiennych uderzały rytmicznie o schody, nie było już czasu na szamotaninę.
- Miwiriel – próbował powiedzieć – ja...
- Ciii... – odpowiedziała, zakrywając jego usta palcem wskazującym. Umilkł. Tym bardziej, że jej dotyk mu odpowiadał.
W przerwach między stopniami ujrzeli skórzane, mocne buty, potem niepełną postać znikającą za drzwiami, na zewnątrz wieży. Przez dłuższą chwilę, obserwatorzy siedzieli w bezruchu. Bliskość sprzyjała specyficznej atmosferze, która podobała się Wingorowi, a której do końca nie rozumiał. Był blisko elfki, którą znał z niebezpiecznej, lecz również zawadiackiej natury, ale poza tym, przecież nic ich nie łączyło. Wingor miał już jedną, wielką miłość w swoim życiu, miewał też nałożnice, a Hallen robiła wszystko, żeby zdobyć jego względy. Miwiriel pozwalała mu się przyglądać. Uśmiechała się nieco jowialnie i nieco złośliwie. Jak ona w tej sytuacji, pomyślał, mogła zachowywać się tak rozwiąźle? Czy to na pewno odpowiednie słowo? I czy na pewno go to razi? Miwiriel nachyliła się. Czuł, że właśnie na to czekał. Zaczerpnął powietrza.
- Zablokuj drzwi, chłopcze – szepnęła mu do ucha.
Zrozumienie tych słów uderzyło w niego jak grom. Poderwał się, jak oparzony, ruszył do drzwi, domknął je i założył ciężką belkę.
- To da nam przewagę – powiedział do wychodzących z tunelu towarzyszy, próbując ukryć rumieniec, który zdążył wykwitnąć mu na twarzy. – W razie czego, zdążymy uciec.

Podpis: 

Ireneusz Mazurek luty 2007
 

Dodaj ocenę i (lub) komentarz

wersja do druku

wyślij do znajomych

pokaż oceny

brak komentarzy

dodaj do ulubionych

ZALOGUJ SIĘ ŻEBY DODAĆ OCENĘ

Twoja ocena:
5 4,5 4 3,5 3 2,5 2 1,5 1

ZALOGUJ SIĘ ŻEBY DODAĆ KOMENTARZ
Twój komentarz:

zmień kolor tła zmień kolor tła zmień kolor tła zmień kolor tła

zmiejsz czcionkę czcionka standardowa powiększ czcionkę powiększ czcionkę
Bliskie spotkania Podstęp Krzyż
Chodźmy... Historia trudnej miłości, która powraca po latach. Traumatycznie. Przeczytaj i spróbuj zrozumieć, co powinno spotkać właśnie Ciebie.
Sponsorowane: 15Sponsorowane: 13
Auto płaci: 100
Sponsorowane: 12

 

grafiki on-line

KATEGORIE:

więcej >

Akcja
Dla dzieci
Fantastyka
Filozofia
Finanse
Historia
Horror
Komedia
Kryminał
Kultura
Medycyna
Melodramat
Militaria
Mitologia
Muzyka
Nauka
Opowiadania.pl
Polityka
Przygoda
Religia
Romans
Thriller
Wojna
Zbrodnia
O firmie Polityka prywatności Umowa użytkownika serwisu Prawa autorskie
Reklama w serwisie Statystyki Bannery Linki
Zarejestruj się  Kontakt z nami  Pomoc
 

www.opowiadania.pl Copyright (c) 2003-2024 by NEXAR All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Prawa autorskie do publikowanych treści należą do ich autorów. Nazwy i znaki firmowe innych firm oraz produktów należą do ich właścicieli i zostały użyte wyłącznie w celu informacyjnym.