https://www.opowiadania.pl/  

Zarejestruj się  Kontakt z nami  Pomoc 

 

Moje konto Moje portfolio
Ulubione opowiadania
autorzy

Strona główna Jak zacząć Chcę poczytać Chcę opublikować Autorzy Katalog opowiadań Szukaj
Sponsorowane Polecane Ranking Nagrody Poscredy Wyślij wiadomość Forum

Sponsorowane:
16

Róża cz. 5

  Tutaj kończy się śledztwo. Czy Hank odnajdzie Różę i zabójcę Rufusa?  

UŻYTKOWNIK

Nie zalogowany
Logowanie
Załóż nowe konto

KONKURS

W grudniu nagrodą jest książka
Wszystkie złe miejsca
Joy Fielding
Powodzenia.

SPONSOROWANE

Róża cz. 5

Tutaj kończy się śledztwo. Czy Hank odnajdzie Różę i zabójcę Rufusa?

Sen o Ważnym Dniu

Opowiadanie napisane na konkurs związany ze słowem "JUBILEUSZ". Horror... swego rodzaju (nie do końca poważny).

Róża cz.4

Śledztwo powoli zmierza ku końcowi.

Róża cz.3

Hanka zaczynają ogarniać wątpliwości.

Podstęp

Historia trudnej miłości, która powraca po latach.

Róża cz. 2

Hank podejmuje śledztwo.

Róża cz. 1

Detektyw Hank Made otrzymuje od członka podupadającego rodu zlecenie odnalezienia pewnego niezwykle cennego przedmiotu.

Brak

Wiersz filozoficzny

Dwa dni z życia wariata.

Rozważania o normalności? Co to jest normalność a co nienormalność?

Liście lecą z drzew

Krótki wiersz

REKLAMA

grafiki on-line

WYBIERZ TYP

Opowiadanie
Powieść
Scenariusz
Poezja
Dramat
Poradnik
Felieton
Reportaż
Komentarz
Inny

CZYTAJ

NOWE OPOWIAD.
NOWE TYTUŁY
POPULARNE
NAJLEPSZE
LOSOWE

ON-LINE

Serwis przegląda:
1183
użytkowników.

Gości:
1183
Zalogowanych:
0
Użytkownicy on-line

REKLAMA

POZYCJA: 74881

74881

Ostatni sprawiedliwy

wersja do druku

wyślij do znajomych

pokaż oceny

pokaż komentarze

dodaj do ulubionych

Data
13-04-26

Typ
O
-opowiadanie
Kategoria
Komedia/Aktualności/Melodramat
Rozmiar
44 kb
Czytane
7240
Głosy
3
Ocena
4.50

Zmiany
18-08-15

Dostęp
W -wszyscy
Przeznaczenie
W-dla wszystkich

Autor: Smith12 Podpis: Smith
off-line wyślij wiadomość pokaż portfolio

znajdź opow. tego autora

dodaj do ulubionych autorów
A czy i Ty jesteś tym ostatnim?

Opublikowany w:

Ostatni sprawiedliwy

Ostatni sprawiedliwy


Jak na dorosłego mężczyznę przystało, Bogdan czuł się kowalem własnego losu. Z wiecznego utyskiwania na otaczającą go rzeczywistość uczynił sobie sposób na życie. Był emerytowanym kolejarzem, co pozwalało mu uważać się za człowieka niezwykle doświadczonego. Świetnie zdawał sobie sprawę ze swojej doskonałości, wyliczając tym mocniej brak takowej innym ludziom. Nikt nie dorastał mu do pięt w tak nieprzystosowanej do życia społeczności. Nikt też nie był tak mądrym i błyskotliwym rzemieślnikiem w każdej dziedzinie życia. Karmiąc codziennie swoje ego porcją samozachwytów, mężczyzna utwierdzał się w przekonaniu, że był najdoskonalszą istotą stąpającą po bożym świecie.
Jednego niestety wiedzieć nie mógł. W zaciszu domowego ogniska podobne zdanie na swój temat mieli wszyscy jego znajomi, rówieśnicy z dawnych, szkolnych jeszcze lat. Rzeźnik Piotr, szewc Roman, motorniczy Mariusz, żona motorniczego — obszerna pielęgniarka Jadwiga i wielu innych. Wszyscy oni czuli, że na świecie źle się działo i na swoje szczęście znali tę jedyną receptę na wszechobecne zło, której jakoś nie potrafili dostrzec inni ludzie.

Ten dzień rozpoczął się jak każdy inny. Do emerytowanego kolejarza, z codzienną, poranną wizytą, wpadł nieemerytowany jeszcze i wciąż ciułający w spawalni Henryk. Na dźwięk dzwonka pies gospodarza, Towarzysz, zeskoczył z fotela i ochoczo machając ogonem podbiegł do drzwi. W ślad za nim ruszył właściciel, choć on akurat ogonem nie machał. Otworzywszy zabezpieczone kilkunastoma zamkami wrota wpuścił gościa do środka i rzuciwszy krótkie Co pijesz?, wyjął z szafki w kuchni kartonik z herbatą.
Mężczyźni przywykli już do porannych pogawędek przed pójściem do pracy jednego z nich. Nalawszy do czajnika wody, Bogdan usiadł więc przy stole, gdzie już czekał na niego zniecierpliwiony gość.
— Boguś, mną się nie przejmuj — oznajmił, widząc że gospodarz co pewien czas upewniał się, czy aby nie zagotowała się już woda. — Co u ciebie?
— Stara bieda — warknął emerytowany kolejarz, instynktownie włączając telewizor.
Obydwaj mężczyźni każdą pogawędkę rozpoczynali od obejrzenia porannego Dziennika. I mimo że nazwa programu informacyjnego, nadawanego dzień w dzień przez telewizję publiczną zmieniła się wiele lat temu, dla nich zawsze był to Dziennik, szczególnie że ostatnimi czasy zaczął wracać do sprawdzonych w PRL-u i zapomnianych już niemal form przekazu. Wedle własnych opinii panowie żyli też nadal w województwie poznańskim, a od wschodu ich kraj graniczył z ZSRR, gdzie zarówno Ukraińcy jak i Białorusini byli po prostu "ruskimi".
— Co tam panie w kraju... — zagaił Henryk, widząc czołówkę Dziennika.
Mężczyźni zamilkli, jak to mieli w zwyczaju robić oczekując na pierwsze słowa prezenterki. Te, zgodnie z oczekiwaniami, padły chwilę później.
— Dziś jest piątek, piętnasty marca, godzina szósta, Beata Moczyzna-Kropiel-Falowana-Więcyza, zapraszam na poranne wydanie Wiadomości. — Wygłosiwszy dumnie słowa wstępu, kobieta odchrząknęła sugestywnie, po czym przybrawszy poważną minę, mówiła dalej:
— Zaczynamy od szokującego morderstwa w centrum Białegostoku. Dorosły mężczyzna zamordował własną żonę i półtoraroczne dziecko. Do zdarzenia doszło na jednym z białostockich osiedli. Zdaniem sąsiadów, rodzina ta była bardzo spokojna i nic nie wskazywało na to, by mogło w niej dojść do tragedii. Co innego twierdzą policjanci, którzy w feralnym mieszkaniu byli częstymi gośćmi.
Na ekranie telewizora pojawiła się obszerna twarz umundurowanego policjanta.
— O złej sytuacji w tej rodzinie wiedzieliśmy od dawna. Jeszcze wczoraj rano interweniowaliśmy po tym, jak mężczyzna przyspawał zamordowaną dziś kobietę do grzejnika i usiłował zjeść własną córkę.
— Kto was wówczas wezwał? — dało się słyszeć zza kamery głos reportera.
— Zainteresowana. Grzejnik znajdował się obok stolika z telefonem.
— Sąsiedzi milczą jak zaklęci i nie chcą dyskutować z mediami w obawie o własne życie — kontynuowała prezenterka, podczas gdy na ekranie pojawiły się drewniane drzwi i obskurna klatka schodowa. — Nasz reporter usiłował porozmawiać z lokatorami feralnego bloku numer trzy na Osiedlu Milczenia, gdzie dziś rano doszło do tragedii, jednak nikt nie chciał wypowiadać się w tej sprawie przed naszymi kamerami.
— Ja nic nie powiem — zawołała jakaś starsza kobieta, uchylając drzwi na długość metalowego łańcuszka, po czym dodała — Nic nie słyszałam, tłukłam kotlety.
— O czwartej nad ranem? — drążył reporter, którego twarz nie zmieściła się w obiektywie kamery, nagrywającej drewniane drzwi. — Musiała pani słyszeć, jak sąsiad w środku nocy żywcem ciął żonę i dziecko piłą tarczową.
— Nic nie powiem. Spałam, gdy piłował. Proszę stąd iść, bo zadzwonię po milicję!
Podczas gdy na ekranie pojawił się jakiś psycholog, usiłujący wyjaśnić możliwe motywy działania sprawcy, Bogdan spojrzał na kolegę. Nie dbał już o czajnik, gwiżdżący coraz głośniej w kuchni. Był bardzo zbulwersowany.
— Brak słów na tych ludzi — zaczął, wiercąc się w fotelu. — Człowieka mordują za ścianą i nikt nie reaguje. Skandal! Aż strach żyć w tym kraju. Ktoś by mi się tutaj włamał, zabiłby mnie, a nikt by nawet milicji nie wezwał!
— Tak, panie — odpowiedział Henryk, przygładzając z nerwów idealnie przystrzyżone wąsy.
Po jego minie widać było wyraźnie, że i na nim reportaż wywarł spore wrażenie.
— Mówię panu, co się z tymi ludźmi dzieje... Kiedyś tośmy wszyscy żyli w spokoju i się człowiek nie bał, a teraz... Młodzi to nawet z sąsiadami kontaktów nie utrzymują, więc jak się później dziwić, że nikt nie reaguje?! I jeszcze ci uchodźcy, których pełno na ulicach. To już nie jest ten sam kraj.
— Co racja, to racja — odparł Bogdan, po czym wstał z fotela i poszedł do kuchni, by zalać herbatę.
Jego towarzysz w tym czasie odruchowo wziął do ręki pilota, bowiem reportaż o białostockim morderstwie dobiegał końca, a wszystko wskazywało na to, że po takim początku pozostałe reportaże również powinny być ciekawe.
Gdy na ekranie ponownie ukazało się telewizyjne studio, siedząca za szklanym stołem prezenterka oznajmiła nie mniej przejętym głosem:
— Bądźmy dla siebie uprzejmi, pod takim hasłem rozpoczęła się dziś w Poznaniu trzecia edycja Krajowych Dni Kultury Publicznej. Wydarzenie, zainicjowane niegdyś przez studentów, ma namawiać ludzi do okazywania sobie szacunku nie tylko w sytuacjach formalnych, tego od nas wymagających, ale także w codziennym życiu, podczas codziennych czynności. Jak zauważają młodzi ludzie, coraz rzadziej można dostrzec oznaki jakiejkolwiek kultury w dzisiejszym społeczeństwie.
— Szczególnie podczas podróżowania komunikacją miejską można odnieść wrażenie, że niektórzy ludzie wyszli z jaskiń, nie z mieszkań czy domów. I to bez względu na wiek! Nie potrafią zachowywać się kulturalnie, nie ustępują sobie miejsca, lub nie dziękują za okazaną pomoc. Pchają się do tramwajów i autobusów, nie pozwalając wysiąść. Kładą torby z zakupami i plecaki na siedzeniach, rozmawiają głośno przez telefony, słuchają muzyki, krzyczą, jedzą i piją! Trzeba to zmienić! — oznajmił wyniośle jakiś młodzian, którego twarz zagościła chwilę później na ekranie telewizora.
— Bezczelne gówniarze — skwitował Bogdan, wracając z kuchni i stawiając przed Henrykiem szklankę z parującą herbatą. Z nerwów omal nie rozłupał naczynia, z którego na stół wyciekła spora część zawartości. — Sami by się wzięli za siebie, a nie będą ludzi uczyć! Przez jedną gówniarę jechałem ostatnio tyłem do kierunku jazdy, i siedziałem od strony przejścia, nie okna!
— Taka już jest ta dzisiejsza młodzież. Wszystko pod dupę podsunięte, a w głowie pustka. Za naszych czasów nie było takiego dziadostwa. Za dobrze się chyba młodzieży żyje i im swoboda do głów uderza.
— Racja! Swoboda swobodą, ale co to za swoboda, gdy nie jest po naszemu?!
— Ciii! — Henryk zmuszony był urwać rozwijającą się dyskusję, bowiem prezenterka przeszła już do kolejnego tematu.
— Jak pokazują najświeższe dane wojewódzkich Zakładów Transportu Miejskiego, coraz więcej osób w naszym kraju nie kupuje biletów na przejazdy środkami komunikacji publicznej. Liczba gapowiczów rośnie lawinowo i nawet wysokie mandaty nie są w stanie odstraszyć ludzi od łamania prawa. Wczoraj we Wrocławiu jeden z pasażerów złapany przez kontrolera wyskoczył z tramwaju w czasie jazdy, tłukąc szybę w oknie głową siedzącej obok pasażerki. Do jeszcze groźniejszego zdarzenia doszło w nocy w Szczecinie, gdzie nieposiadająca biletu starsza kobieta otworzyła do kontrolerów ogień, gdy ci próbowali ją skontrolować. Jak tłumaczyła później policji, nie spodziewała się, że zostanie złapana. Takie i inne tłumaczenia to codzienność dla tak zwanych kanarów, dlatego postanowiliśmy przeprowadzić sondę wśród przypadkowych pasażerów napotkanych w środkach komunikacji. Każdemu zadaliśmy proste pytanie: Czy kiedykolwiek jechał pan, pani, bez biletu? Jeśli tak, to dlaczego? Odpowiedzi były zaskakujące.
Studio telewizyjne ponownie znikło, a na ekranie telewizora pojawiły się obrazki z warszawskich tramwajów.
— Czy kiedykolwiek jechała pani bez biletu?
Młoda dziewczyna, do której reporter skierował pytanie, wyraźnie pobladła. Spojrzawszy w obiektyw kamery, oznajmiła:
— Teraz jadę... A co, kontrola?
Nie inaczej było w przypadku zapytanego zaraz po niej dorosłego, łysego mężczyzny, w wyniku wytężonej pracy nad własnym ciałem pozbawionego szyi. Usłyszawszy pytanie, odpowiedział ze spokojem:
— Nigdy nie kupuję biletów.
— A jeśli złapie pana kontroler? — drążył dziennikarz.
— Naprawdę myślisz, że będzie próbował? — usłyszał w odpowiedzi.
— Panie, a nie widzisz pan, że ja jestem w słusznym wieku? — warknęła kolejna z zapytanych pasażerek, a gdy reporter nie odpowiedział, kontynuowała. — Ja nie muszę kupować biletów, bo mam sześćdziesiąt lat i sporo wiem o życiu.
— Skąd pomysł, że ludzie w pani wieku nie muszą kupować biletów?
— Tak mnie się wydaje, szczeniaku! Ile ty masz w ogóle lat, żeby nękać starą kobietę?
W tle ponownie dało się słyszeć głos prezenterki:
— By walczyć z gapowiczami, Zarząd Transportu zatrudnił kilkunastu dodatkowych kontrolerów. Pasażerowie często jednak skarżą się na ich zachowanie i nie zawsze są to skargi nieuzasadnione. Kilka dni temu informowaliśmy państwa o sytuacji, jaka miała miejsce w Gdańsku, gdzie kontroler, wyrwawszy pasażerowi skasowany bilet wsadził go sobie w dupę i usiłował wypisać mandat. Skargi pasażera skwitował krótkim Mam to w dupie.
— Biletów się nie chce kupować — skomentował Henryk, zerkając na Bogdana, na co ten tylko pokiwał głową. — Przestępcy jak wszyscy inni, mówię panu!
— Oczywiście... — przytaknął wreszcie Gospodarz. — Z drugiej strony te pieprzone bilety są coraz droższe, zdzierają z nas pieniądze na czym się tylko da!
Utyskiwań w tej kwestii pewnie nie byłoby końca, gdyby prezenterka nie rozpoczęła omawiania następnego tematu.
— Nadeszła wiosna — rozpoczęła, uśmiechając się promiennie i ukazując telewidzom szereg polakierowanych, bielszych niż śnieg zębów. — Niestety, topiący się błyskawicznie biały puch odsłonił problem, z jakim od lat boryka się większość polskich miast. Mowa oczywiście o stertach śmieci i psich, tudzież ludzkich odchodach, zalegających na miejskich trawnikach, chodnikach, ulicach, drzewach, ścianach budynków oraz sporadycznie pływających we wszelkiego rodzaju zbiornikach wodnych. Jak nauczyć ludzi korzystania z koszów na śmieci i sprzątania po swoich pupilach i dzieciach? Przed takim wyzwaniem jak co roku stoją lokalne władze. Niestety, dotarcie do świadomości społeczeństwa bywa syzyfową pracą.
Studio telewizyjne ponownie ustąpiło miejsca na ekranie materiałowi wideo, tym razem przedstawiającemu młodą kobietę, wypróżniającą się pod jednym z drzew w centrum dużego miasta. Obok niej podobnej czynności oddawał się niewielkich rozmiarów piesek, szczekając przy tym wesoło. Następne ujęcie przedstawiało młodą matkę, pomagającą kilkuletniej córce zrobić siusiu na trawnik, kilka metrów od chodnika. Jeszcze następne z kolei ukazywało grupkę młodych ludzi, najpewniej uczniów, wyrzucających śmieci z kieszeni na środku ulicy.
Zobaczywszy na ekranie innego psa, pupil gospodarza zamerdał wesoło ogonem i podbiegł do telewizora, szczekając wesoło. Jego właścicielowi nie było jednak wcale do śmiechu. Kopnąwszy zwierzę w zadek, warknął:
— Brak słów! — Następnie uderzył pięścią w stół, aż stojąca na nim szklanka z resztką herbaty Henryka podskoczyła, pozbywając się kolejnych mililitrów napoju.
Reportaż jednak na tym się nie zakończył, więc obaj mężczyźni powstrzymali się od ganiących komentarzy, słuchając z uwagą tłumaczenia młodej matki, która zapytana przez reportera o przyczyny swojego zachowania, odparła:
— To przecież tylko dziecko! Komu przeszkadza sikające maleństwo?!
— Jest pani w miejscu publicznym — nie ustępował dziennikarz. — Czy nie pomyślała pani, żeby iść z dzieckiem do toalety publicznej?
To powiedziawszy mężczyzna wskazał znajdujący się kilkadziesiąt metrów dalej budynek, pełniący taką właśnie funkcję.
— Wal się pan — usłyszał w odpowiedzi, w myśl zasady dyskutowania argument za argument.
— A pani? — Tym razem na ekranie pojawiła się kobieta, która chwilę wcześniej razem z psem załatwiała pilną potrzebę pod drzewem. — Nie wstyd tak srać pod drzewem?
— Coś podobnego, kupy pan nie widziałeś?! Psy srają, to i ludzie muszą, o co chodzi?
— Ale pani srała w centrum miasta! — Dziennikarzowi wyraźnie puszczały nerwy. — Tak nie można!
— Kto mi zabroni? Może ty, gówniarzu? Tu i tak jest pełno kału, więc mój nawóz w niczym nikomu nie zaszkodzi.
Reportaż trwał dalej, ale Bogdan nie mógł już wytrzymać. Uniósłszy się w fotelu, warknął:
— Co za ludzie! Syf w tym kraju gorszy niż za komuny!
— Żeby pan wiedział — poparł go Henryk, upijając w pośpiechu resztkę herbaty, bo gospodarz już szykował się do kolejnego grzmotnięcia pięścią w stół. — Kiedyś nie było takiego dziadostwa. Ludzie dbali o porządek, a jak kto nie dbał, to dostawał mandat.
— Na koniec wrócimy jednak do tematu z początku naszego programu. Jak daleko sięga ludzka znieczulica? Jak bardzo obojętni jesteśmy na cudzą krzywdę? Czy bylibyśmy w stanie pomóc innym, gdybyśmy mogli? Te pytania nabierają dziś nowego znaczenia. Przykładów na naszą obojętność jest wiele. Kilka dni temu informowaliśmy o młodym chłopaku, dotkliwie pobitym w centrum Krakowa przez grupkę bandytów. Wtedy również nikt nie zareagował, mimo że nagrane telefonem filmy z miejsca zdarzenia jeszcze tego samego dnia pojawiły się w Internecie. O przyczynę takiego stanu rzeczy zapytaliśmy specjalistę. Doktor nauk społecznych, Witold Pomagaj tak tłumaczy...
Podczas gdy pan doktor starał się przedstawić naukowe stanowisko wobec problemu ludzkiej znieczulicy, Bogdan z Henrykiem już wymieniali własne poglądy w tym temacie.
— Za jaja i do celi tych ludzi! Idą barany ulicą, ktoś napada na człowieka a ci nie reagują. Ja się pytam, co jest z tymi ludźmi?!
— We łbach się wszystkim poprzewracało. Sam pamiętam, jak dawniej milicja pilnowała porządku, jak ludzie się kulturalnie zachowywali, jak młodzież nie szlajała się po ulicach. Dzisiaj strach z domu wyjść.

Minęło dużo czasu, nim mężczyźni skończyli wieszać psy na dzisiejszym społeczeństwie. Ostatecznie zgodnie doszli do codziennie przez siebie powtarzanego wniosku, że za tej złej komuny było lepiej, po czym zabrali się za komentowanie bieżącej sytuacji politycznej w kraju. Obydwoje wymienili własne recepty na wszystkie bolączki społeczne, ponarzekali wspólnie na działania polityków, razem też doszli do codziennej konkluzji, w myśl której w kraju działo się tylko i wyłącznie źle, po czym pożegnali się z uśmiechem i przekonaniem, że gdyby tylko ktoś dopuścił ich do głosu, tak źle by nie było. Gdy zamknęły się drzwi za Henrykiem, Bogdan błyskawicznie zapalił papierosa, jak to miał w zwyczaju robić by okiełznać nerwy. Minęło sporo czasu, nim ochłonął. Gdy już jednak ten moment nastąpił, mężczyzna wyłączył telewizor, ubrał cienką kurtkę i pociągnąwszy psa za ogon, wyszedł z mieszkania. Jak co dzień musiał bowiem zrobić zakupy.
Wyszedłszy z psem z bloku, Bogdan wciągnął do płuc haust świeżego, wiosennego powietrza. Rozejrzawszy się dookoła, ruszył dumnym krokiem w stronę przystanku autobusowego. Nie zdążył ujść nawet kilkunastu metrów, gdy jego lewa noga nagle znieruchomiała. Zdziwiony tym faktem mężczyzna spojrzał w dół i po chwili wszystko stało się jasne. Noga aż po same kolano tkwiła w ogromnym, śmierdzącym, psim kale.
— Kurwa! — zaklął pod nosem, usiłując wyswobodzić kończynę. Stolec jednak, utwardzony najprawdopodobniej znanej marki karmą, nie dawał za wygraną. Po kilku minutach szamotaniny Bogdanowi udało się wyswobodzić z kleistej pułapki jedynie bosą stopę. Niestety, but i skarpetka zostały pochłonięte.
— Nowe chodaki! — warknął, po czym klnąc jak szewc wygrzebał gołą dłonią obuwie z odmętów brązowej zawartości jelit jakiegoś czworonoga.
Obserwujący tę scenę pies Bogdana biegał tymczasem wokół swojego pana, szczekając wesoło.
Wytarłszy wygrzebany z gówna but o trawę, mężczyzna ubrał go na bosą już stopę, po czym rzekł donośnie, tak by usłyszeli go wszyscy spacerowicze:
— Co za chlew! Psów się zachciało, a potem wszędzie gówna leżą i śmierdzą, bo nie ma komu sprzątać po zwierzakach!
Istotnie, okolica bloku Bogdana, dzięki wiosennym temperaturom pozbawiona zalegającego przez ostatnie miesiące śniegu, przypominała poligon. Psie i ludzkie odchody pokrywały chodniki, ulice, drzewa, śmietniki, samochody i ściany budynków.
Usłyszawszy ostry komentarz Bogdana, kliku ludzi z psami na smyczy spiesznie oddaliło się sprzed bloku. Mężczyzna tymczasem, wytarłszy i tak już brudną dłonią oblepione stolcem nogawki, ruszył dalej, lawirując między odchodami. Szedłby zapewne szybciej, gdyby jego pies nie zatrzymywał się co chwilę.
— Towarzysz, czego ty chcesz, nicponiu?! — zapytał wreszcie, choć domyślał się, o co jego pupilowi mogło chodzić.
Czworonożny przyjaciel najprawdopodobniej odczuwał poważną potrzebę, której załatwienie warunkowało kontynuację spaceru. Poczekawszy więc, aż zwierzę wydali na trawnik wczorajszy obiad, Bogdan ruszył dalej, mrucząc pod nosem:
— Ja nie mogę się przecież schylać! Nie to co młodzi!

Zrobiwszy następne kilka kroków zmuszony był jednak schylić się z zadziwiającą gibkością, bowiem dostrzegł leżącą na ziemi monetę. Podniósłszy ją z radością już chciał kroczyć dalej, gdy na jego drodze stanął niedźwiedź. Wielkie, zaślinione bydle z łbem wielkości pokrywy od kubła na śmieci wpatrywało się w niego uporczywie, aż w końcu zaczęło przeraźliwie szczekać, warczeć, charczeć i srać przy tym ze złości na wszystkie strony. W opinii zwierzaka Bogdan był najprawdopodobniej przeszkodą, uniemożliwiającą kontynuowanie spaceru.
Jak na dorosłego acz przestraszonego obywatela przystało, mężczyzna poczuł się w obowiązku upomnieć właścicielkę stojącego przed nim bydlęcia.
— Pani weźmie tę krowę! — zawołał, zwróciwszy się do drobnej kobiety, stojącej kilka metrów za psem. — Co to w ogóle jest za cholerstwo?!
Sama zainteresowana była wyraźnie zdziwiona obelgami rzucanymi pod adresem jej pupilka. Obdarzywszy Bogdana pytającym spojrzeniem odczekała chwilkę, a gdy ten nic więcej nie powiedział, zapytała:
— Ma pan na myśli Wincenta?
To powiedziawszy podeszła do wielkiego psa i próbując obłaskawić zwierzaka pogłaskała go po olbrzymiej mordzie. Zabieg podziałał błyskawicznie. W odpowiedzi na pieszczoty bestia zaczęła wesoło machać ogonem i lizać kobietę namiętnie, wsadzając jej język między zęby, do uszu, oczu, nosa i innych otworów. Rozbawiona tym do łez, właścicielka chwilę później odwzajemniła się zwierzęciu tym samym, wylizując je tu i ówdzie. Obserwujący tę scenę Bogdan poczuł się zniesmaczony. On nigdy nie lizał Towarzysza.
— Dlaczego ten mutant łazi bez smyczy i kagańca?! Łeb jakiemuś dziecku odgryzie i dopiero będziesz miała, smarkulo! — warknął donośnym głosem, usiłując przekrzyczeć odgłosy mlaskania.
— Wincent jest łagodny jak baranek, nikogo by nie skrzywdził — usłyszał w odpowiedzi. — Nie przypominam sobie, byśmy przechodzili na ty. Pański pies, czy co to tam szczurowatego się kryje za drzewem, też nie ma kagańca ani smyczy. Proszę się zająć swoimi sprawami, bo ja nie jestem pańską córką, żeby mnie pan wyzywał tutaj.
To powiedziawszy kobieta oddaliła się spiesznym krokiem, dodając na odchodnym:
— Dziad jeden stary zmurszały!
— Ty smarkulo! Szacunku trochę dla starszych byś się nauczyła lepiej! Jak ty jeszcze w pieluchy srałaś to ja z reżimem walczyłem!
Bogdan nie zamierzał dawać za wygraną. Gdy jednak zorientował się, że adresatka ostrych słów wcale go nie słucha, zamilkł, dokańczając pomstowanie na dzisiejsze pokolenia w myślach. Następnie, gdy nieco ochłonął, rozejrzał się za swoim pupilkiem. Przerażone widokiem Wincenta maleństwo skryło się za drzewem i nadal nie chciało wrócić do właściciela.
— Będzie mi cholera wypominała! — kontynuował Bogdan, doszedłszy do wniosku, że nie może pozostawić tego zajścia bez większej liczby komentarzy, choćby je miał wygłaszać do samego siebie.
A nuż usłyszy go jakiś przechodzień i pozna jego zdanie. Wszak wszyscy powinni je znać.
— Towarzysz jest łagodny, muchy by nie skrzywdził! Znam go od lat, zawsze lubił dzieci.
— Mamo, piesek! — rozległo się chwilę później wołanie jakiegoś dziecka.
Zobaczywszy skulonego pod drzewem zwierzaka, kilkuletni chłopiec, ku uciesze młodej i nad wyraz głupiej matki, podbiegł do niego i nie bacząc na ostrzegawcze warknięcia, zaczął go głaskać, ciągnąć za ogon oraz wpychać mu palce do uszu i odbytu. Wyraźnie niezadowolony z takiego traktowania, Towarzysz błyskawicznie odwdzięczył się dziecku szybkim i bolesnym ugryzieniem. Niewiele brakowało, a odgryzłby malcowi rękę. Następnie posłusznie podbiegł do swojego pana i razem z nim ruszył przed siebie, merdając wesoło ogonem.

Dotarłszy wreszcie na przystanek, Bogdan odsapnął. Zgodnie z rozkładem do przyjazdu autobusu linii siedemdziesiąt cztery pozostało jeszcze osiem minut. Ten czas mężczyzna postanowił więc spożytkować siadając na ławce. Zamiar ten pewnie wprowadziłby w życie, gdyby ławka nie była już zajęta. Obok starej i wyraźnie schorowanej staruszki siedziała na niej młoda kobieta w zaawansowanej ciąży.
— Och... — Bogdan zaczął sugestywnie sapać i jęczeć, spoglądając z ukosa, czy wywoła tym jakąkolwiek reakcję. Nie wywołał. — Ojej, o Boziu, jak ciężko... — sapał więc dalej.
Gdy i to nie poskutkowało, zdecydował się na głośny komentarz:
— Usiadłbym. — Mówiąc to spojrzał na schorowaną kobietę, a następnie wymownie zerknął na ciężarną. — Usiadłbym, bo ciężko tak stać w moim wieku. Co innego, gdy się ma młode nogi.
— Pan do mnie pije? — Kobieta nie mogła już dłużej udawać, że nie słyszy utyskiwań Bogdana. Poklepawszy się po nieprzeciętnej wielkości brzuchu, dodała — W ciąży jestem. Pan postoi, dotleni się, to może sapać przestanie.
Tego już było za wiele. Twarz Bogdana przybrała niebezpiecznie czerwoną barwę. Mężczyzna nic więcej już jednak nie powiedział. W głębi duszy i tak wiedział, że miał rację. Arogancję młodej kobiety skrytykował więc w myślach, z lubością wspominając dawne czasy, kiedy to sytuacje takie jak ta nie miały miejsca.
Kilka minut później na przystanek podjechał autobus oczekiwanej linii. Niestety, pojazd był wyładowany po sam dach, a niektórzy ludzie, przyciśnięci twarzami do szyb, sprawiali wrażenie konających. Mimo że następny autobus tej samej linii miał, zgodnie z rozkładem, przyjechać za osiem minut, Bogdan nie zamierzał dłużej czekać.
— Posunąć mi się! — zawołał, po czym z całym impetem wparował w ściśnięty tłum, nie bacząc na oburzone okrzyki miażdżonych pasażerów. Jak na emeryta przystało, bardzo cenił swój czas i mimo że miał go pod dostatkiem, nie zamierzał tracić ani minuty.
— Nie pchaj się pan! — zawołał ktoś ze środka pojazdu.
— Gdzie z tym grubym dupskiem?! — dodał ktoś inny.
— Z szacunkiem proszę! Chodzić się wam nie chce, psia mać, tylko dupy wozicie komunikacją, a potem narzekacie — odparł Bogdan, po czym jeszcze mocniej naparł na otaczających go ludzi, bowiem drzwi autokaru nie chciały się domknąć, a jego piesek nadal znajdował się na chodniku. Wziąwszy pupila na ręce, położył go komuś na ramieniu. Chwilę później rozległ się komunikat Uwaga, drzwi się zamykają, po czym pojazd ruszył z miejsca.

Przejechawszy zaledwie dwa przystanki, Bogdan wysiadł z pojazdu, zadowolony ze swojej stanowczości, która pozwoliła mu zaoszczędzić osiem minut. Panujący w środkach komunikacji ścisk po raz kolejny też pozwolił Bogdanowi na niewykorzystanie biletu jednorazowego. Kto by go przecież kasował w takim tłumie? Poza tym, zdaniem mężczyzny, biletowane przejazdy nie powinny obejmować ludzi na emeryturze.
— Czas na smycz — oznajmił, spoglądając na Towarzysza, po czym obwiązał szyję zwierzaka skórzanym paskiem. O ile w obrębie osiedlowych ścieżek mógł pozwolić pieskowi na bieganie luzem, o tyle w centrum miasta takie rozwiązanie nie byłoby rozsądne.
Ograniczywszy więc swobodę Towarzysza, Bogdan ruszył przed siebie dumnym krokiem. Jego uwagę natychmiast przykuły sterty śmieci zalegające na ulicach miasta i zwisające z drzew.
— W Dzienniku mieli rację — warknął sam do siebie, klnąc w duchu na głupotę ludzi, którym nie chciało się dojść do śmietnika. — Co też się dzieje z tym narodem?!
Los chciał, że grupka młodych reprezentantów narodu, ubranych w ekstrawaganckie, kolorowe ubrania, zbliżała się akurat w jego kierunku. Młodzi ludzie gawędzili o czymś wesoło, aż nagle, ku oburzeniu Bogdana, jeden z nich wyrzucił na chodnik papierek po gumie do żucia.
— Ty, gówniarzu! — zawołał mężczyzna, czując uderzającą od wewnątrz falę gorąca. — Co to za zachowanie?!
— Do mnie pan mówi? — zapytał wyraźnie rozbawiony smarkacz, z uciechą spoglądając na towarzyszy, którzy wietrząc zbliżającą się akcję, dusili się ze śmiechu. — O co chodzi?
— O co chodzi? O CO CHODZI?! Podnoś mi ino ten papierek, co to żeś go wyrzucił, ale już!
— Uspokój się człowieku, bo ci krew pójdzie z uszu — odparł wyraźnie rozbawiony chłopak, ku uciesze kompanów. — Jak będę chciał, to podniosę. Nie jesteś moim ojcem, do cholery!
— Nie przeklinaj, jak do mnie mówisz, kurwa! — Reakcja Bogdana była błyskawiczna i stanowcza. Rozjuszony do granic możliwości, zaczął pomstować na bezczelność młodych pokoleń. — Jak ciebie gówniarzu na świecie nie było, to ja za ojczyznę walczyłem. Kiedyś takich jak ty to się karało, a nie...
Bogdan z pewnością mówiłby jeszcze długo, gdyby nie zorientował się, że roześmiana grupka nastolatków dawno już poszła w swoją stronę, nie zwracając na niego większej uwagi. Swoim zachowaniem sprawił im wyraźną uciechę.

Ochłonąwszy po kilku minutach ruszył przed siebie, w stronę najtańszego sklepu. Nagły poryw emocji odbił sobie nieświadomie na psie, niemiłosiernie mocno pociągając Towarzysza za smycz. W myślach nadal pomstował na młode społeczeństwo, całkowicie pozbawione szacunku dla starszych. Pomstowałby zapewne dłużej, gdyby nie odczuwał presji czasu. Chcąc jak najszybciej wrócić do domu przyspieszył więc kroku i już po kilku minutach dotarł do sklepu.
— Dzień dobry — rzucił do kasjerki, po czym nie czekając na odpowiedź zaczął recytować nazwy produktów, po które przybył.
— A jaki ten ketchup ma być? — przerwała mu w pewnym momencie sprzedawczyni. — Pikantny, łagodny, pikantno-łagodny, z pomidorów, jabłek, bezglutenowy, wegański...
— Łagodny z pomidorów, i najlepiej mięsny — Bogdan zawsze przepadał za łagodnymi potrawami. — Ja się nie bawię te homotarianizmy! Ma pani może jakąś tanią, polską kiełbasę? Jeśli tak, to poproszę jedną trzecią.
— Jedną trzecią czego? — Stojąca za kasą kobieta spojrzała na Bogdana znad okularów opadających jej na nos.
Najwyraźniej nie zrozumiała pytania. Niezrażony tym, mężczyzna powtórzył:
— Jeśli ma pani kiełbasę, najlepiej krakowską podwędzaną, to poproszę jedną trzecią. — Widząc tę samą pytającą minę kasjerki, dodał — Wszystko drogie jest, więc nie mogę kupować całej. Zresztą, sam nie przejem, a psu nie dam.
— Nie sprzedajemy kiełbasy w kawałkach — usłyszał w odpowiedzi. — Albo kupuje pan całą, albo w ogóle.
— Matko jedyna! — Bogdan poczuł się obrażony, ale nie zdecydował się drążyć dyskusji. Zrezygnowawszy z kiełbasy, oznajmił oschle — To pani jeszcze doda paczkę papierosków, tych zielonych.
Następnie sięgnął po portfel i z wyraźnym żalem wyciągnął z niego banknot dwudziestozłotowy. Nigdy nie lubił momentu, w którym musiał rozstawać się z grubą gotówką. Wydawanie monet przychodziło mu o wiele łatwiej.
Podliczywszy ceny sprawunków, sprzedawczyni oznajmiła:
— Należą się dwadzieścia dwa złote i pięćdziesiąt groszy.
— ILE?! — Bogdan poczuł przyspieszone bicie serca. Przecież nie kupił aż tak wiele. — Jakie to wszystko drogie! Nie mam tyle!
— To ja może odliczę papieroski? — skwitowała beznamiętnie kobieta, na co mężczyzna zareagował sporym oburzeniem.
— Won od moich papierosów! Pani odliczy chleb.
Następnie, zapłaciwszy z bólem równe dwadzieścia złotych, wyszedł ze sklepu, pomstując na wszechobecną drożyznę.
Jak żyć w kraju, gdzie nawet na pieczywo człowieka nie stać? — pomyślał, po czym spojrzał na swojego psa ze świadomością, że jak tak dalej pójdzie, dotychczasowy pupil stanie się jego obiadem.

Opuściwszy sklep, Bogdan ruszył z powrotem w stronę przystanku. Zakończył już bowiem swoją misję w centrum miasta i mógł spokojnie wracać do domu. Z nerwów zmuszony był jednak zapalić jednego papierosa z zakupionej właśnie paczki. Nikotynowy dymek zawsze relaksował go w stresujących sytuacjach. Idąc sobie spokojnie i popalając, mężczyzna rozmyślał nad zachowaniem innych ludzi, które z dnia na dzień oburzało go coraz bardziej. Z zamyślenia wyrwał go dopiero donośny krzyk jakiejś kobiety.
— Ratunku! Złodzieje! Aaaaa! Iiiii! Kwiiiiik!
Kilkadziesiąt metrów przed nim, na chodniku, napadnięta została młodo wyglądająca dziewczyna. Ubrany na czarno mężczyzna, który właśnie wyrwał jej torebkę, zmierzał teraz w stronę Bogdana. Biegł co sił przed siebie, nie obawiając się najwyraźniej jakiejkolwiek reakcji ze strony przechodnia. Przerażony tym widokiem, Bogdan znieruchomiał. Rozejrzawszy się dookoła, z niepokojem uświadomił sobie, że oprócz niego samego, napadniętej kobiety oraz rabusia, w pobliżu nie było nikogo innego. Nie chcąc plątać się w żadne kłopoty, wybrał więc najbezpieczniejszą opcję, jaką było zignorowanie zajścia.
— Niech go pan zatrzyma! — wołała tymczasem ofiara kradzieży.
Nic nie odpowiedziawszy, mężczyzna przyspieszył kroku i skręcił w pierwszą lepszą uliczkę.
Co ja się będę szarpał z jakimś szczonem — pomyślał. Nie chciał mieć kłopotów, a już na pierwszy rzut oka mógł stwierdzić, że starcie z napastnikiem nie skończyłoby się dla niego dobrze.
— Proszę pana! — okradziona dziewczyna wbiegła za Bogdanem w uliczkę. — Proszę zadzwonić na policję! Miałam w torebce telefon i dokumenty. Proszę mi pomóc, zanim będzie za późno.
— Do mnie pani mówi? — Bogdan odwrócił się ze zdziwioną miną. — Ja przecież nic nie widziałem. Zresztą, nie mam telefonu...
To powiedziawszy, odszedł, oddychając ciężko. Telefon wprawdzie posiadał, ale nie chciał się w nic plątać. Gdyby zadzwonił, musiałby pewnie zeznawać, występować w roli świadka. Naraziłby się może jakiejś mafii, ktoś by jeszcze do niego przyszedł ciemną nocą i go zamordował. Nie, z pewnością nie mógł się narażać na takie niebezpieczeństwa. Może w innej sytuacji, ale nie dziś. Zignorowawszy zrozpaczony wzrok dziewczyny, przyspieszył więc kroku i chwilę później zniknął za rogiem kamiennicy. Droga na przystanek znacznie mu się wydłużyła, przez co zmuszony był iść bardzo szybko. Obszedłszy ominiętą kamienicę, znalazł się wreszcie na tej samej drodze, z której musiał czmychnąć i w ostatniej chwili zorientował się, że do przyjazdu jego autobusu zostało raptem pięć minut. Pech chciał, że szklana wiata znajdowała się po drugiej stronie ulicy, a od przejścia dla pieszych dzieliło mężczyznę około pięćdziesiąt metrów. Doszedłszy do wniosku, iż nikomu nic się nie stanie, jeśli raz przejdzie przez ulicę poza wyznaczonym do tego celu miejscem, Bogdan wkroczył pewnym krokiem na jezdnię. W nosie miał pisk opon hamujących w ostatniej chwili samochodów i obelgi rzucane pod jego adresem przez wściekłych kierowców.
— Na mózg ci padło?! — ryknął jakiś młody mężczyzna zza szyby swojego kabrioletu. Wyglądał na mocno zbulwersowanego, czemu trudno było się dziwić, zważywszy że zatrzymał się kilka centymetrów przed obwisłym brzuchem Bogdana.
— Jak jeździsz, smarkaczu?! — usłyszał w odpowiedzi. — Z szacunkiem do starszych proszę!
— Zabrać pana na pakę? — zażartował chwilę później kierowca czarnego karawanu, który również zmuszony był ostro hamować w obliczu pojawienia się na drodze emeryta. — Zmieścisz się pan.
Bogdan postanowił nie reagować na niesłuszne jego zdaniem zaczepki. Pociągnąwszy Towarzysza za smycz, przyspieszył kroku i już chwilę później znalazł się pod szklaną wiatą. Ławka, na której chciał usiąść była rzecz jasna zajęta. Tym razem siedziała na niej grupka młodych dziewczyn. Widząc zbliżającego się Bogdana, jedna z nich pospiesznie wstała z miejsca i zwróciwszy się do niego uprzejmie, zapytała:
— Usiądzie pan? My możemy postać.
— Dziękuję ci, dobre dziecko.
Mężczyzna nie krył zdziwienia zachowaniem dziewczyny, ale postanowił skorzystać z okazji i gdy tylko młode panie wstały, zajął całą ławkę, siadając na jej środku. Obok siebie położył siatkę ze sprawunkami. Był bardzo zdenerwowany sytuacją, jaka miała przed chwilą miejsce na drodze. Dokończywszy więc wypalanie jednego papierosa wyrzucił niedopałek na chodnik, w myśl zasady, że od jednego niedopałka nikomu nie stanie się krzywda. Kosz wprawdzie znajdował się kilka metrów dalej, ale wyrzucenie doń niedopałka groziło utratą miejsca na ławce. Pozbywszy się więc peta w mniej niedogodny sposób, Bogdan zapalił chwilę później następnego papierosa, w nosie mając utyskiwania innych ludzi, stojących na przystanku.
— Nie można palić w miejscach publicznych — oznajmił jakiś młody chłopak, zakrywając sugestywnie usta i nos.
— A kto mi zabroni? Kiedyś można było palić wszędzie i nikomu to nie przeszkadzało.
Bogdan nie zamierzał dawać za wygraną. Był zbyt zdenerwowany, by wysłuchiwać mądrości młodego i mniej znającego życie chłopaka. Przecież nie robił niczego złego, a od jednego papieroska nikomu nie mogła stać się krzywda. Zignorowawszy więc oburzenie stojących wokół niego ludzi, zaciągnął się mocno aromatycznym dymem.

Na przystanku tymczasem zbierało się coraz więcej ludzi. Byli wśród nich starsi i młodsi reprezentanci narodu. Bogdan nie zamierzał jednak nikomu ustępować miejsca na ławce. W końcu sam je sobie wywalczył. Zamiast więc skupiać się na stojących obok ludziach, wolał obserwować ruch uliczny. Akurat bowiem na ulicy miała miejsce ciekawa sytuacja. Grupka młodych ludzi, tych samych, których minął wcześniej przed sklepem, najwyraźniej usiłowała przebiec przez jezdnię. Smarkacze za nic mieli wzmożony ruch. Ryzykując życie, ku oburzeniu Bogdana, wbiegli na ulicę i ledwo unikając wypadku chwilę później znaleźli się na przystanku. Mężczyzna odczuwał przemożną chęć zwymyślania nastolatków za ich haniebne zachowanie, jednak nauczony doświadczeniem sprzed zaledwie kilkudziesięciu minut postanowił milczeć.
Autobus linii siedemdziesiąt cztery chwilę później podjechał na przystanek. Szczęśliwie tym razem pojazd nie był przepełniony i Bogdan, razem z pieskiem, mógł bez problemu do niego wsiąść.
W środku od razu zajął miejsce ustawione przodem do kierunku jazdy, po czym wyjął z kieszeni portfel. Znalazłszy wewnątrz pognieciony bilet, już postanowił udać się do kasownika, gdy nagle przeszła mu przez głowę pewna myśl.
Na tej trasie jeszcze nigdy mnie nie sprawdzali... Poza tym, mam do przejechania ledwie dwa przystanki...
Uświadomiwszy sobie tę oczywistość, pozostał więc na miejscu i zaczął się rozglądać.
— Boże — mruknął po chwili, tak by usłyszeli go siedzący z tyłu pasażerowie. — Jaki gruchot.
Uwaga ta odnosiła się rzecz jasna do opłakanego stanu wnętrza pojazdu, które istotnie wyglądało na bardzo wysłużone. Szyby ledwo trzymały się w ramach, zdarte i zakurzone siedzenia bardziej niż do zajęcia miejsca zdawały się zapraszać do zrobienia na ich środku obfitej kupy. Z kolei obrośnięte brudem i grzybem klimatyzatory sprawiały wrażenie, jakby bardziej niż o komfort jazdy troszczyły się o zarażenie pasażerów najrozmaitszymi chorobami, od alergii począwszy, na dżumie skończywszy. Oburzony takim stanem rzeczy, Bogdan odwrócił się w fotelu i oznajmił w twarz siedzącym za nim dwóm mężczyznom:
— Na nic nie ma pieniędzy w tym naszym mieście. Bród i smród!
Za nic miał fakt, że jechał podobnym gruchotem po raz pierwszy od kilku miesięcy. W ciągu kilku ostatnich lat większość pojazdów komunikacji miejskiej w Poznaniu została bowiem zastąpiona nowoczesnym, czystym taborem. Bogdan wyznawał jednak zasadę, w myśl której wyjątek od reguły tworzył regułę.
— Może gdyby mniej osób jeździło na gapę, sytuacja byłaby inna — skwitował jeden z nich, zerkając na nieskasowany bilet, który Bogdan nadal trzymał w ręku.
— A żeby pan wiedział, żeby pan wiedział!
To powiedziawszy Bogdan wstał z miejsca i udał się do drzwi, bowiem autobus podjechał właśnie na jego przystanek docelowy. Oczekując aż pojazd się zatrzyma, zaczął molestować przycisk otwierania drzwi, zupełnie jakby jego pięćdziesięciokrotne naciśnięcie mogło mu w czymś pomóc.
Po opuszczeniu autobusu powolnym krokiem udał się w stronę bloku, cały czas zatykając usta i nos. Leżące tu i ówdzie odchody, prażone wiosennym słońcem, zaczęły bowiem śmierdzieć. Nie chcąc się zatruć, Bogdan przyspieszył więc kroku, ustawicznie pociągając Towarzysza za przywiązaną do jego wątłej szyi smycz.
Przekroczywszy wreszcie próg własnego, ciasnego mieszkania, mężczyzna ze zdziwieniem spostrzegł, iż zbliżało się południe. Nie spodziewał się, że wyprawa do centrum zajmie mu tyle czasu. Zły na samego siebie, zaniósł do kuchni siatkę z zakupami, po czym zdjąwszy Towarzyszowi smycz z szyi, rozsiadł się wygodnie w fotelu. Następnie, jak na poważnego, dorosłego człowieka przystało, wziął do ręki wczorajsze wydanie swojej ulubionej gazety codziennej, zwanej przez niektórych, nie wiedzieć czemu, brukowcem.
Bogdan wiedział swoje. Dzięki tej gazecie doskonale znał sytuację w kraju. Zapewne poruszane przez rzetelnych dziennikarzy pilne sprawy bolały wielu, ale były najistotniejsze z punktu widzenia emeryta. Bo jak dorosły człowiek miałby funkcjonować, nie wiedząc, że podejrzewana o zabicie półtorarocznej córki kobieta niezdrowo się odżywiała? Może planowała kolejną zbrodnię?
Poczytawszy przez chwilę wczorajsze artykuły, Bogdan zmuszony był jednak oderwać się od lektury. Zbliżało się przecież kolejne wydanie Dziennika Telewizyjnego, którego nie mógł przegapić. Chciał poznać więcej szczegółów dotyczących porannej zbrodni z Białegostoku. Szczęśliwie do rozpoczęcia programu zostały jeszcze trzy minuty. Wystarczająca ilość czasu, by uciszyć kłócących się za ścianą i hałasujących bezczelnie sąsiadów. Uciszyć, ale wcześniej posłuchać, o co też się kłócili, rzecz jasna. Wszak słychać ich było już na klatce schodowej, a nie wypadało, by takie zachowanie uszło uwadze dobrosąsiedzkiej straży.
— Ty pindo! Puszczasz się z Rysiem ogrodnikiem! — rozbrzmiał podniesiony, męski głos zza ściany.
Sąsiad Marian, o którego pijackich wybrykach wiedzieli wszyscy w okolicy, najwyraźniej nakrył żonę na zdradzie. Prawdziwa sensacja, zważywszy że Bogdan jeszcze wczoraj rano widział to małżeństwo spacerujące chodnikiem razem z dziećmi. Wyglądali na szczęśliwą rodzinę. Twarz kobiety wprawdzie sprawiała wrażenie posiniaczonej lub raczej przeoranej przez żyletki, ale być może po prostu tak się skandalicznie nosiła.
— Marian, proszę, uspokój się!
Głuchy odgłos uderzenia połączony z krótkotrwałym drżeniem ściany oznajmił, iż Marian nie zamierzał słuchać próśb.
— Przepraszam, ale ja nic nie zrobiłam! — łkała głośno kobieta. — Znasz mnie! Jesteś pijany, prześpij się...
Kolejny głuchy trzask oznajmił, że Marian nie miał również ochoty się przespać. Wręcz przeciwnie, najwyraźniej rozpierała go energia.
— Szmata! — ryknął, po czym ścianą rozgraniczającą mieszkanie sąsiadów od mieszkania Bogdana wstrząsnął jakiś łomot. Tego już było za wiele.
— Zamknąć mi się tam! — wrzasnął Bogdan, tłukąc pięścią w ścianę. — Dziennik oglądam!
Istotnie, na ekranie telewizora pojawiła się już czołówka sztandarowego programu informacyjnego telewizji publicznej.
— Krystyna Dewo-Drzewo-Topola, zapraszam na wydanie Wiadomości w samo południe — oznajmiła rozpromieniona prezenterka, siedząca za lśniącym, szklanym stołem.
Sąsiedzi najwyraźniej jednak nie zamierzali uszanować prośby Bogdana. Kłócili się dalej, z minuty na minutę coraz bardziej zaciekle.
— Obudzisz dzieci! — zawyła kobieta, po czym nastąpił kolejny huk. — Ałaa! Proszę, idź już spać!
— Zamknij mordę, cholero, bo cię rozpierdolę! — Sąsiad Marian nie dawał za wygraną, podobnie zresztą jak Bogdan, uparcie tłukący pięścią w ścianę.
— Cholera! Dziennik oglądam!
Gdy i to nie poskutkowało, mężczyzna zmuszony zbył maksymalnie zwiększyć głośność. Nie zamierzał pozwolić, by przez kłótnię sąsiadów najnowsze wydanie programu przeszło mu koło nosa. Skupiwszy więc uwagę na ekranie telewizora, zmusił się, by lekceważyć dobiegające zza ściany odgłosy. Poskutkowało, bowiem już chwilę później mógł z uwagą spijać z ust prezenterki każde wypowiedziane przez nią słowo.
— Bestialskie morderstwo w Białymstoku — mówiła kobieta, zgodnie z oczekiwaniami poruszając tę istotną i jakże bulwersująca kwestię. — Na początku wracamy do sprawy rodzinnej tragedii, jaka miała miejsce dziś rano na jednym z białostockich osiedli. Młody mężczyzna, znany policji z częstych awantur i alkoholowej przeszłości, zamordował w mieszkaniu własną żonę i półtoraroczną córkę. Znamy już więcej szczegółów dotyczących tej strasznej zbrodni. Wiemy, że zamordowana kobieta wielokrotnie zwracała się z prośbą o pomoc do odpowiednich instytucji a także do sąsiadów.
Wysłuchawszy do końca materiału dotyczącego białostockiej zbrodni, Bogdan poczuł uderzającą weń falę gorąca. Nie mógł zrozumieć, gdzie podziała się ludzka solidarność. Jak mieszkający za ściana ludzie mogli nie zareagować?! Zbulwersowany świadomością wszechobecnej znieczulicy, mężczyzna obejrzał do końca południowe wydanie Wiadomości, po czym wyłączywszy telewizor postanowił się zdrzemnąć przed obiadem i pozbierać myśli. Na całe szczęście za ścianą zapadła już cisza. Kłótnia sąsiadów najwyraźniej dobiegła końca.


Cześć! Dziękuję za Twój czas poświęcony mojej twórczości. Jeśli chciał(a)byś podzielić się ze mną swoją opinią/spostrzeżeniami dotyczącymi tekstu, pochwalić lub wytknąć błędy albo po prostu wymienić się innymi uwagami, a nie posiadasz konta na stronie, napisz do mnie — smit9@wp.pl, z przyjemnością poznam Twoje zdanie.

W związku z kilkoma nieprzyjemnymi sytuacjami jakie miały miejsce w ostatnim czasie przypominam też, że kopiowanie części lub całości moich tekstów, zamieszczanych na tym portalu, w tym w szczególności ich rozpowszechnianie bez mojej zgody oraz bez podania autora stanowi złamanie prawa. Regularnie kontroluję, czy moje opowiadania lub ich fragmenty nie są bezprawnie kopiowane i w razie wykrycia kradzieży (tak, w świetle prawa to jest kradzież) interweniuję. Każdy tekst stanowi własność intelektualną jego autora!

Podpis: 

Smith kwiecień 2013
 

Dodaj ocenę i (lub) komentarz

wersja do druku

wyślij do znajomych

pokaż oceny

pokaż komentarze

dodaj do ulubionych

ZALOGUJ SIĘ ŻEBY DODAĆ OCENĘ

Twoja ocena:
5 4,5 4 3,5 3 2,5 2 1,5 1

ZALOGUJ SIĘ ŻEBY DODAĆ KOMENTARZ
Twój komentarz:

zmień kolor tła zmień kolor tła zmień kolor tła zmień kolor tła

zmiejsz czcionkę czcionka standardowa powiększ czcionkę powiększ czcionkę
Sen o Ważnym Dniu Róża cz.4 Róża cz.3
Opowiadanie napisane na konkurs związany ze słowem "JUBILEUSZ". Horror... swego rodzaju (nie do końca poważny). Śledztwo powoli zmierza ku końcowi. Hanka zaczynają ogarniać wątpliwości.
Sponsorowane: 15
Auto płaci: 100
Sponsorowane: 15Sponsorowane: 14

 

grafiki on-line

KATEGORIE:

więcej >

Akcja
Dla dzieci
Fantastyka
Filozofia
Finanse
Historia
Horror
Komedia
Kryminał
Kultura
Medycyna
Melodramat
Militaria
Mitologia
Muzyka
Nauka
Opowiadania.pl
Polityka
Przygoda
Religia
Romans
Thriller
Wojna
Zbrodnia
O firmie Polityka prywatności Umowa użytkownika serwisu Prawa autorskie
Reklama w serwisie Statystyki Bannery Linki
Zarejestruj się  Kontakt z nami  Pomoc
 

www.opowiadania.pl Copyright (c) 2003-2025 by NEXAR All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Prawa autorskie do publikowanych treści należą do ich autorów. Nazwy i znaki firmowe innych firm oraz produktów należą do ich właścicieli i zostały użyte wyłącznie w celu informacyjnym.