https://www.opowiadania.pl/  

Zarejestruj się  Kontakt z nami  Pomoc 

 

Moje konto Moje portfolio
Ulubione opowiadania
autorzy

Strona główna Jak zacząć Chcę poczytać Chcę opublikować Autorzy Katalog opowiadań Szukaj
Sponsorowane Polecane Ranking Nagrody Poscredy Wyślij wiadomość Forum

Sponsorowane:
30

Pięc Domen: Tom 2 - Wiatry Zmiany: cz. 15

  ROZDZIAŁ II:  

UŻYTKOWNIK

Nie zalogowany
Logowanie
Załóż nowe konto

KONKURS

We wrześniu nagrodą jest książka
Lata
Annie Ernaux
Powodzenia.

SPONSOROWANE

Pięc Domen: Tom 2 - Wiatry Zmiany: cz. 15

ROZDZIAŁ II:

Hagan - Ciało bez kości

Drugie fanowskie opowiadanie w świecie Conana Barbarzyńcy, autorstwa R.E.Howarda. Kolejne pojawi się niebawem. (Prolog w opowiadaniu Wyjście w mrok)

Hagan - Wyjście w mrok

Pierwsze fanowskie opowiadanie w świecie Conana Barbarzyńcy, autorstwa R.E.Howarda.

BLÓŹNIERSTFO

Wygłup metafizyczny... Historyjka o ostatniej szansie danej ludzkości. Uwaga, może urazać uczucia religijne, a nawet antyreligijne

Dzwonnik z Notre Dame

W gruzy się sypie...

Bliskie spotkania

Chodźmy...

TENEBRIS

Ciemność jest wokół nas. A jeśli jest także w Tobie?

INNI

Och, młodzi moi, okultyzm to Wasz wróg! (Z dorosłymi nie inaczej...) Całość w księgarniach.

Podstęp

Historia trudnej miłości, która powraca po latach.

Krzyż

Traumatycznie. Przeczytaj i spróbuj zrozumieć, co powinno spotkać właśnie Ciebie.

REKLAMA

grafiki on-line

WYBIERZ TYP

Opowiadanie
Powieść
Scenariusz
Poezja
Dramat
Poradnik
Felieton
Reportaż
Komentarz
Inny

CZYTAJ

NOWE OPOWIAD.
NOWE TYTUŁY
POPULARNE
NAJLEPSZE
LOSOWE

ON-LINE

Serwis przegląda:
545
użytkowników.

Gości:
545
Zalogowanych:
0
Użytkownicy on-line

REKLAMA

POZYCJA: 79800

79800

Arturo y Cuba

wersja do druku

wyślij do znajomych

brak ocen

brak komentarzy

dodaj do ulubionych

Data
16-07-29

Typ
R
-reportaż,
Kategoria
Podróże/Biografia/Inne
Rozmiar
128 kb
Czytane
5170
Głosy
0
Ocena
0.00

Zmiany
16-09-17

Dostęp
W -wszyscy
Przeznaczenie
W-dla wszystkich

Autor: Artur Dubis Podpis: Artur Dubis
off-line wyślij wiadomość pokaż portfolio

znajdź opow. tego autora

dodaj do ulubionych autorów
Trzecia część wyspiarskiej trylogii, tym razem (dosyć) długa i w formie prozy

Opublikowany w:

Arturo y Cuba

“Arturo y Cuba”
(Trilogia de la Isla, p. 3)

Niniejszy tekst jest na bieżąco spisywaną mieszanką przemyśleń, emocji i przygód, jakie spotkały mnie w czasie ostatniej podróży. W szczególnych przypadkach, może też posłużyć jako mały poradnik ludziom, którzy - jak ja - zechcą wybrać się na podobną wyprawę.
To dzisiaj. Za dziesięć, cóż dopiero za dwadzieścia lat?, tekst ten nabierze cech z lekka historycznych i będzie opisywał kraj, jakiego już – w wyniku nieuchronnie zachodzących w nim zmian – nie będzie. Zostanie on, w poniższych tych literach i słowach, wspomnieniem tutaj, oraz oczywiście pięknym wspomnieniem w moim sercu. Podobnie jak ludzie, jakich los postawił na mojej drodze…
Miłej lektury!

30 czerwca 2016, czwartek, pierwsza notatka (!)

Jest już prawie trzecia nad ranem. Lotnisko Chopina w Warszawie. Dotarłem tu po około pięciogodzinnej podróży autobusem z Krakowa (do którego to, a jakże!, też musiałem dojechać) i po blisko godzinnym spacerku cichymi ulicami uśpionej Warszawy. Uśpionej dosłownie gdyż przez blisko pięć kilometrów pieszego spaceru napotkałem może… zaledwie pięcioro ludzi! Co jak co, ale tego się nie spodziewałem. Lotnisko też jest senne, jest bardzo cicho, w zasięgu mojego wzroku jest może około z dziesięć osób… Pewnie w ciągu dnia są tu ich całe mrowia… Przedwczoraj miał miejsce atak bombowy na lotnisko w Stambule, jeszcze chwilę temu na jednym z czołowych polskich portali czytałem, że Okęcie zaostrzyło procedury bezpieczeństwa. Rozejrzałem się, czynię to nawet teraz. I znowu się uśmiecham… Otóż po całej hali odlotów chodzi sobie, a właściwie to się włóczy, dwójka znudzonych funkcjonariuszy w zielonych mundurach, a ja, gdybym miał zamiar się wysadzić mógłbym to zrobić w każdej chwili.
Zamierzam wysadzić się, oczywiście, ale w Amsterdamie, by stamtąd móc kontynuować podróż w rejon, którego odwiedzenie chodziło mi po głowie już od jakiegoś czasu. Wiza (właściwie Karta Turysty) przyszła aż z Berlina, sam lot znalazłem zaś w internecie i wysłałem link do sprawdzonego, malutkiego biura podróży aby to oni zorganizowali przelot za mnie. Kwaterę w stolicy tego kraju (na kilka początkowych i troszkę więcej końcowych dni mojego tam pobytu) znalazłem w Internecie (od ubiegłego roku działa również i tam airbnb.com) - Hiszpan Antonio był 'słupem’, który aranżował wszystko, a na miejscu już ma się mną zająć ktoś z tambylców. No, zobaczymy jak to będzie. Wziąłem ze sobą czajnik na kuchenkę gazową, bo podobno na mieszkaniu go nie ma (a ja jestem kompulsywnym kawożłopem), a także kilka rolek papieru toaletowego (gdyż z tym lubi tam być problem) oraz cały zapas książek na samotne wieczory. Internetu tam nie ma, a jak jest, to w kilku wyznaczonych strefach, a godzina dostępu do Wi-Fi kosztuje podobno masakryczne pieniądze… Oglądanie TV raczej odpada, gdyż ucząc się ichniejszego języka w autobusach przez jakieś trzy tygodnie umiem go na tyle tylko by sobie poradzić w jakichś codziennych sytuacjach (np. umiem się targować!)... No cóż, będzie skromnie, będzie dziko, ale o to też w tym wypadzie chodzi. Odprawa za godzinę - kleją mi się oczy.. Cichy stukot klawiaturki podłączonej do tableta nie sprawia, że staję się żywszy… Pierwsza notka! A teraz zamierzam sobie pochodzić…

30 czerwca, po kontroli

Zacząłem, w mordę, pikać na bramce… Wyjąłem wszystko z kieszeni, na życzenie węszącego w każdym terrorystę pana zdjąłem moje super chińskie trampki, a moje ręce i elektronikę obmacano dokumentnie jakimś papierkiem, który miał wykazać obecność środków wybuchowych… Na chwilę zablokowałem kolejkę… Pewnie metalowe elementy suwaków od kieszeni w spodenkach... Puszczono mnie wreszcie do bramek. Tam, daleko daleko, nie będzie pewnie już tak fajnie… Jeszcze zarządzą rewizję osobistą… A może nie? Nie ma się co zamartwiać!

30 czerwca, w samolocie, nad wielką wodą

Godzina piętnasta, siedzę sobie jak lord w dużym samolocie i lecę. Lot do Holandii, samolotem mniejszym, przebiegł bezproblemowo, a dzięki bardzo dobremu oznakowaniu szybko znalazłem bramkę do drugiego samolotu. Oto tak więc sobie w nim siedzę. Mam tu taki ekran na tyle zagłówka osoby siedzącej przede mną, a w nim całą masę filmów do obejrzenia oraz całkiem pokaźną ilość albumów muzycznych do odsłuchania. Jest też program do nauki prostego języka - oczywiście powtórzyłem z jego pomocą liczby i trochę słówek. Są jakieś gry i mapka pokazująca gdzie się w obecnym momencie jest. Jestem już po skromnym, ale dość sycącym obiedzie, co chwila roznoszą nam tu darmową wodę, soczki, piwo i inne alkohole. Wypiłem dwa małe piwka (czyli nasze jedno zwykłe), pozwoliło mi to zmrużyć oko na godzinę. To sporo w takich okolicznościach. Nieco tu chłodnawo, ale załoga wyposażyła nas w kocyki. Że co? Że 'czemu chłodnawo’? No, jak na wysokości 11 kilometrów leci się 1 mach (tysiąc kilometrów) na godzinę, to choćby jak grzali, ciepło nie będzie… Ja chłodu specjalnie nie odczuwam, ale pasażerowie o ciemniejszej karnacji założyli sobie kocyki nawet na… głowę! Ale mimo wszystko leci się fajnie, trzepie mniej niż jadąc minibusem po polskich drogach! Właściwie w ogóle nie trzepie, płyn w plastikowej szklaneczce ani drgnie. Miejsca na nogi mam sporo, a nie należę bynajmniej do osób niskich. Pomyśleć, jak podróżował taki Kolumb! Byle sztorm mógł zatopić jego statek. Rejs trwał całe miesiące… Musieli racjonować żywność, jak również zważać na to by nie wyzabijać się nawzajem. I ta codzienna monotonia i niewiadoma, czy coś tam na swojej drodze znajdą, a jeśli znajdą, to co.
Jeśli chodzi o tego typu myśli, dużo mnie łączy z tamtymi ludźmi. Dużo naczytałem się o miejscu, w którym spędzę trzy tygodnie. Nie zawsze były to same pochlebne rzeczy. Autochtoni lubią oszukiwać takich białych, bladych turystów jak ja. Brakuje wielu towarów pierwszej potrzeby. Na kwaterach lubią występować karaluchy. I takie tam różne rzeczy tego właśnie rodzaju. Jednak nie wiem, nie mam pojęcia jak to naprawdę będzie…
No, Artur, łosiu! Na pewno nie będzie tak źle. Jesteś już dużym chłopcem i tu czy tam się bywało. Zawsze jakoś sobie radziłeś.
Aczkolwiek pewne obawy owszem, mam, ale ustępują one miejsca podnieceniu podróżą, żądzy przygody, ciekawości doświadczenia czegoś nowego. Poziom adrenaliny utrzymuje się na nieznacznie podwyższonym poziomie, heh. No ale to bardzo, bardzo dobrze!

30 czerwca wieczór lokalnego czasu, 6 godzin do tyłu

Soroa, czyli vino blanco i ja. Na miejscu!
A propos jeszcze samolotu - jestem pod wrażeniem obsługi. CAŁY czas uśmiechnięta, bardzo grzeczna, człowiek - nawet ten w klasie ekonomicznej - ma wrażenie, że jest największym VIPem ze wszystkich VIPów na świecie. Niech będzie, że reklamuję - to holenderskie linie KLM. Już przy bramce cała załoga, wchodząca pierwsza, zdjęła czapki przed oczekującymi na lot pasażerami i z uśmiechem się ukłoniła.
Samo lotnisko tutaj, już po przylocie, już na miejscu, zrobiło na mnie przytłaczające wrażenie - brudne, duszne, zatłoczone i śmierdzące spoconymi ludźmi… Klimatyzatory były, potężne, przytwierdzone do ścian, tyle, że nie działały. Cingada!
Do kontroli dokumentów tłoczyły się potworne kolejki - minęła godzina (w czasie której nawet się nie nudziłem, gdyż uciąłem sobie pogawędkę o naszych podróżach z dwoma siostrami z Anglii) zanim od masywnej, czarnej pani usłyszałem wreszcie 'Welcome’.
W każdym bądź razie, na moje szczęście bramka, w odróżnieniu od tej w Polsce, nie pikała. Przed przylotem obawiałem się, że poproszą o ubezpieczenie w wersji angielskiej, że taki Apap musi być w opakowaniu z instrukcją o jego działaniu i tak dalej – w internecie dużo bzdur, wiele nieaktualnych już rzeczy można wyczytać. Nie chcą okazania pieniędzy na pobyt ani biletu powrotnego. Po prostu wpuszczają bez problemu. Ubezpieczenie oczywiście trzeba mieć, acz dobrze znaleźć ubezpieczycieli rekomendowanych przez rząd tego kraju. Ja wybrałem Mondial Assistance, jakąś tam odnogę Allianz. 300 złotych, no ale na 90% mam spokój i zagwarantowane zwroty kosztów wizyt u lekarzy i jakichś ich interwencji.
Zapytałem jakiegoś urzędnika o kantor, co by mieć na taksówkę i małe co nieco na mieszkaniu. Kazał mi iść w górę, na pięterko. Pan pracujący tam zaczął wymieniać pieniążki, ale że brakło mu dosłownie kilku groszy… anulował mi transakcję i kazał iść na dół. No ale przecież z dołu wysłali mnie na górę… Nie ma tego złego - w kolejce, tej na górze, zagadnąłem do takiego bladego chłopaczka, na oko nieco młodszego ode mnie. Od razu zaproponowałem mu wspólną podróż do centrum, aby było nieco taniej - z chęcią przystał na moją propozycję. W międzyczasie lunął rzęsisty deszcz. Dosłownie lało się strumieniami! Ivo, bo tak miał na imię mój nowopoznany znajomy, przyleciał ze Szwecji. Był jeszcze bardziej spontaniczny niż ja gdyż nie wynajął sobie nic, nawet na pierwszą noc. Był jednak dobrej myśli; znał trochę tutejszy język, twierdził, że mieszkań na wynajem jest sporo. Miał rację, na każdej ulicy jakieś się znajdzie. Zeszliśmy na dół, kantor był przed lotniskiem, ja wymieniłem 40 euro. Relacja mniej więcej 1:1, więc będę posługiwał się walutą europejską (1 euro to jakieś 4,4 zł). W międzyczasie odezwały się pioruny. Uderzały albo w jakiś piorunochron tuż nad nami albo gdzieś obok nas. Huki paraliżowały mózg, a nagle wszystko znikało i w oczach robiło się jasno. Biali kulili się że strachu, miejscowych to nie ruszyło… Czegoś takiego w Europie nie ma... Spróbowaliśmy negocjacji z taksówkarzami. Niewiele nam zbili, 5 euro na głowę, musieliśmy dać po 20… Na lotnisku akurat nie ma wolnej konkurencji – jest jedna firma i ma stałą cenę, 25 od łebka.
Sama jazda była dość… wariacka - trochę (bardzo?) otyły taksówkarz nie omijał kałuż, które tryskały spod kół jego żółtej Hondy (nie wszystkie auta są tu stare) na pięć metrów, podśpiewywał do muzyki z radia udając, że dyryguje zamiast trzymać kierownicę… W międzyczasie burza przeszła. Takie one tu są – 10 minut ostrej napierduchy i jakby nigdy nic, wyłazi ciepłe słońce.
W pewnym momencie nasz szofer wskazał palcem na… tyłek dziewczyny, jadącej na starym motorze ze swoim facetem. Uśmiechał się głupio po czym zajechał tuż za nich i już powoli podążał za nimi wpatrzony w TEN jeden punkt, haha. Tak kilka minut, nigdzie się nie spiesząc i cmokając z zachwytem. Gdy parka gdzieś skręciła, nasz kierowca dodał gazu. Najlepsze nastąpiło zaraz potem, gdy zatrzymywany przez policjanta zignorował machanie jego radarem i pojechał dalej - chwilę potem usłyszeliśmy syreny i nasz taksówkarz wdepnął już maksymalny gaz i robiąc slalomy między pojazdami zgubił pościg. Niesamowite! Patrzyłem na niego w czasie ucieczki - cały czas zachowywał kamienną, pokerową twarz, mając na niej niewzruszony szyderczy, cwaniacki uśmiech. Król szos! Przypomniał mi się kultowy już francuski film komediowy „Taxi”.
„To nie pierwszy raz chyba”, pomyślałem sobie, gdy po chwili zwolnił i ponownie, jakby nigdy nic, zaczął sobie radośnie podśpiewywać. Wyjął papierosa i tak jakby od niechcenia go sobie palił. Po 15 minutach jazdy z lotniska pożegnaliśmy Ivo, a zaledwie 5 minut potem przyszła kolej na mnie. Troszkę się zląkłem gdy wjechaliśmy w jakieś zupełne slumsy - okna bez szyb, odrapane budynki, droga bez asfaltu, na szczęście to nie tam miałem się rozmościć, ale na nieco bardziej zadbanej ulicy troszkę dalej. Pan taksówkarz, zadowolony z jazdy, przybił mi piątkę, odjechał, a ja wzrokiem wyłapałem Darwinga, którego zdjęcie dostałem na maila, a który to miał być na telefon 24 godziny na dobę. Wysoki, w nieco sztywnej, wysokiej czapeczce z napisem “Boy”, bardzo chudy o bardzo ciemnej karnacji. Obok niego Carlos, mały, drobny Latynos, witający mnie tak serdecznie, jakbym był (co najmniej!) samym papieżem. Czekali już na mnie od ponad godziny. Wprowadzili mnie do budynku, w którym przed windą siedziała jakaś pani wachlująca się leniwie jakimś wachlarzem w kształcie (i z obrazkiem) ptaka z Angry Bird. Ogólnie, wachlarz to podstawowy atrybut każdej tutejszej kobiety. Czy to młodej, czy to w wieku średnim, staruszek również. Nie dziwię się, jest bardzo duszno, nawet chwilę po burzy…
Winda okay, tylko długo się czekało. Zaprowadzili mnie na mieszkanie, wytłumaczyli, że aby uruchomić prysznic muszę najpierw puścić wodę z kranu, pouczyli by zrobić sobie kopię paszportu i oryginału nie nosić przy sobie oraz radzili, by mimo czterech solidnych zamków w drzwiach, gdzieś dobrze ukryć pieniądze i dokumenty. Pokazali mi małą skrzynkę na małą kłódkę, mówiąc dumnie, że to sejf. Nie chciałem niegrzecznie się uśmiechnąć, kiwałem tylko że zrozumieniem głową, myśląc sobie, że takie małe metalowe pudełeczko można przecież bez problemu wynieść w plecaku, i że to ono właśnie jest najlepszą zachętą dla złodzieja. Nawet nie trzeba go wynosić, tylko dobrym śrubokrętem wyłamać tę kłódeczkę… Chyba jednak się uśmiechnąłem, jako że Darwing od razu dodał, że mogę schować je do szuflady. Tym razem walczyłem że sobą by nie wybuchnąć śmiechem! Kilka minut zajęło im sporządzenie oficjalnych papierów (każdy gość musi być rejestrowany i część z tych pieniędzy idzie dla rządu), ja też musiałem podpisać regulamin pobytu („Ale Darwing, o co chodzi z tym no excessive drinking?” [nadmiernym piciem] – „A tam, to tylko takie pierdolenie, po prostu nie lataj goły po korytarzu jak se popijesz” !!!), po czym pouczono mnie bym nie otwierał służbom imigracyjnym ani żadnym kontrolom, ale od razu dzwonił do nich. Jakby co, mam podać zaniżoną stawkę wynajmu. Powiedzieli mi, gdzie jest najbliższy kantor, gdzie kupić podstawowe rzeczy i serdecznie się ze mną żegnając, wyszli. Ja też, nie biorąc nawet prysznica, wyszedłem na miasto. Ruchliwe ulice, klaksony, krzyczący ludzie, mieszanina ciemnych odcieni skóry, stare, trzymające się na ostatnich resztkach cementu budynki, małe sklepiki z kilkoma towarami. Przypomniały mi się znajome obrazki z czasów kryzysu w czasach poprzedniego systemu w Polsce.
W tym kraju istnieją dwie waluty - taka lokalna, za którą kupić można lokalne rzeczy typu owoce, świeży sok, bułka-pizza… Istnieje też waluta na towary zza granicy, którą płaci się np. za Heinekena (chyba jedyne europejskie piwo tutaj). Oczywiście w tej walucie na towary luksusowe ciężko kupić coś lokalnego, a nawet jeśli, to można być pewnym, że człowieka spróbują naciągnąć. Miałem w głowie przygotowany przelicznik i tak zrezygnowałem z zakupu w pierwszym sklepie z alkoholem (próbowali mnie oszukać…). Wszedłem w końcu do małej knajpki z pizzerkami (wielkości składziku na ręczniki w hotelach) i tam moim łamanym lokalnym językiem poprosiłem panią by zamieniła mi tę walutę na dobra droższe na ich walutę na towary zwykłe. Zgodziła się od razu, a ja mogłem wreszcie kupować lokalne towary spożywcze za cenę taką, jaka być powinna. Kupiłem u niej tanią pizzerkę z szynką, którą ona… mi posoliła! Przez tę sól ledwo to zjadłem. Już wiem - takie rzeczy bez soli! Kilkukrotnie zaczepiano mnie na ulicy, pytając łamanym angielskim skąd jestem, mówiąc, że ich kraj jest piękny i czasami polecano mi by iść zobaczyć to czy tamto. Oferowano różne rzeczy. W każdym bądź razie wróciłem po ponad godzinie badania okolicznego terenu (jakież to atawistyczne, czyż nie? - brakowało tylko obsikiwania latarni, heh). Już czuję się pewnie i… niemal jak u siebie!
No, może jeszcze niezupełnie, ale takie coś, taki mały rekonesans, mimo potwornego zmęczenia, zawsze warto zrobić. Wiem dzięki temu gdzie jest kantor, gdzie sklep z wodą, gdzie mogę coś zjeść. Kojarzę jakieś charakterystyczne budynki, zabudowania. Jutro będzie milion razy łatwiej – pierwsze wrażenia zawsze pamięta się przecież najżywiej, najmocniej!

1 lipca, piątek

Spałem… 13 godzin! Wszystko przez długą podróż, a zmiana strefy czasowej pewnie też zrobiła swoje. Wyglądam nieco lepiej niż wczoraj, nie mam tak przekrwionych oczu, ściągniętej skóry twarzy i zmęczonego spojrzenia. Siedzę w takiej knajpce, która jak na tutejsze warunki jest w miarę elegancka. Podają tu duże, tanie hamburgery. Obsługa jest ładnie ubrana. Ceny niższe niż w prowincjonalnych, polskich miasteczkach. To nieprawda, że ten kraj jest drogi, tak jak czytałem w przewodnikach. Może jest drogi dla turystów w kurortach i typowo turystycznych miejscowościach, może drogi dla ludzi wygodnych albo naiwnych, ale coś czuję, że do domu przywiozę jeszcze sporo pieniędzy. Da się tu naprawdę tanio zjeść! Noclegi jak w Europie (chociaż za 25 Euro/doba nie jest tak łatwo wszędzie w Europie znaleźć nocleg), troszkę droższe będą autobusy do innych miejscowości. Jako przyjezdny będę musiał korzystać z autobusów dla turystów - ma to… Kurna, karaluch! Brrr… Szedł po podłodze… Nie panikuję… Nie panikuję... Po prostu dawno żadnego nie widziałem. Spokojnie, one są całkiem niegroźne. Nie wchodzą na człowieka, właściwie to się go boją. O! Drugi! Ktoś go chyba przydeptał, bo w nienaturalny sposób odstaje mu pancerzyk. Cóż, knajpa stylizowana na McDonald’s, a tu takie rzeczy...
W każdym bądź razie autobusy dla turystów mają ten plus, że są podobno w miarę komfortowe i nie trzeba się na nie zapisywać trzy dni wcześniej, jak to robią lokalni mieszkańcy w przypadku swoich autobusów. Okay, zbieram się, na 4 lipca załatwiam pierwszą podróż w głąb kraju. Tutaj wrócę 12-go. Póki co, mam jeszcze kilka dni na poznanie stolicy :) Zamierzam zacząć od teraz!

1 lipca, późny wieczór

I ponownie na mieszkaniu. Zwiedziłem centrum stolicy, jej starą część. Bogowie, niektóre ceny tam powalają. Wszystko w walucie dla turystów, których zresztą tak wielu wcale tutaj nie ma. Przypadkiem leciutko potrąciłem jakąś panią idącą z dzieckiem za rękę, oczywiście przeprosiłem, ale krótka dyskusja się między nami wywiązała… Poprosiła mnie bym jej kupił mleko dla dziecka - nigdzie w normalnym sklepie nie kupi, a w sklepie gdzie są towary importowane jest drogo. Łamanym angielskim i prostym swoim językiem mówiła błagalnie patrząc mi w oczy “dla dziecka, tu trudno, wszystko trudne”. No co miałem zrobić? “Chodźmy”, rzekłem i po chwili weszliśmy do takiego sklepu na modłę PRLu, z kilkoma towarami na długich półkach za ladą (to trochę działa jak nasz śp. PEWEX, gdzie mój ojciec za jakieś bony dewizowe kupował mi klocki Lego). Pani poprosiła o mleko (prawie 3 euro karton), zapłaciłem, bardzo, bardzo mi dziękowała. A tam, kurka, drobiazg... Fajnie było pomóc.
W moim mieszkaniu właśnie rozlega się głośne gooooooooool (najpierw było urywane, jak z karabinu, go-go-go-go-go-go-go-go-go-go-gol). Oglądam retransmisję meczu Walia-Belgia (Euro 2016). Dziwne to trochę, bo ten pan, który komentuje, na milion procent nie jest Walijczykiem. Ale 10 sekund ciągnął okrzyk radości. Może postawił na Walię?
Zwiedziłem dziś Muzeum Sztuk Pięknych - hmm, lokalnej sztuki było tyle co kot napłakał (a kotów i psów na ulicach tu sporo, oj sporo), a część eksponatów stanowiły nudne figurki greckie i egipskie, oraz obrazy Holendrów, Włochów, Brytyjczyków i Niemców. Może z pięć jedynie było wartych uwagi. Trzydzieści sztywnych portretów brytyjskich napuszonych (naPOSHonych?) szlachciców to nie jest to, co turysta w tym kraju chciałby oglądać (wątpię czy chciałby to kontemplować nawet w samej Anglii…). Muzeum 28 sierpnia (tego dnia, w 1960 roku, powołano do życia Komitet Obrony Rewolucji, czyli system jakby nie patrzeć… donosicielski) - to samo, czyli nuda. Jakieś stare zdjęcia, medale za walkę, jakieś dokumenty. Chyba złośliwie żaden ze skromnej kolekcji muzeum nie był podpisany w języku angielskim… Strata czasu i pieniędzy.
Dużo pochodziłem, w jednej z knajpek spotkałem dwie Polki mieszkające w Wielkiej Brytanii. Dałem im parę przydatnych rad i podyktowałem kilka fraz w lokalnym języku (za drogo, chcę, potrzebuję, szukam, rachunek…), pogadaliśmy przy muzyce na żywo pół godzinki. Mam nadzieję, że jakoś sobie poradzą ze swoim angielskim, którym nikt tu prawie nie mówi… (Znowu 'go-go-go-go-go-go-go-go-gol’, po czym do utraty tchu 'goooooooooooooool’ - tak, pan musiał postawić na Walię - a tak a propos, całkiem nieźle chłopaki grają, szkoda, że Giggs już przeszedł na emeryturę…).
Jestem zmęczony, ten upał i przechodzone lata świetlne odciskają piętno na moim organizmie. Pooglądam rządową telewizję, dokończę kieliszek lokalnego wina (jest paskudne, ale mocno schłodzone jest w miarę pitne) i sobie zasnę… Dobrze, że jest tu klimatyzator i dwa wentylatory. Jeden taki potężny - nim suszę pranie wiszące na krześle :) Niechaj schnie!

1 lipca, godzina później

Pierwszy karaluch spostrzeżony. Nim dobiegłem do niego z trampkiem w ręce, skubaniec zwiał.

PS: Gratulacje dla Walii!
PS2: Na wszelki wypadek zamykam walizkę….

1 lipca, 5 minut później

Zabit!

1 lipca, minuta później

Ale czy to oby na pewno ten sam, co wcześniej zwiał?

2 lipca, czyli sobota

No! Transport do innego miasta załatwiony. Za dwa dni, w poniedziałek, prywatną taksówką ruszam w głąb wyspy. Właściwie to nie będzie taka prywatna taksówka, bo podobno ze mną na jechać jeszcze kilka osób. Siedzę w knajpce i wzmacniam się przed długim spacerem do największego cmentarza w kraju i w ogóle w tym rejonie świata. Pewnie mógłbym wziąć taksówkę, ale spacerując czuje się ducha i klimat miasta. Poza tym zawsze coś się zaoszczędzi heh. Jak znajdę jakiś fajny lokal z telewizorem, to obejrzę na żywo mecz Niemcy-Włochy. Tak a propos piłki, zapytałem o drogę jakiegoś pana, a ten oczywiście zapytał skąd jestem. Gdy tylko dowiedział się, że z Polski, nie wykrzyknął Jan Paweł II (czego bym się spodziewał, jako że to kraj raczej katolicki), ani Wałęsa, ani Kopernik, Chopin czy Lech Kaczyński (co krzyczą zawsze w Gruzji!). Otóż z ust tego pana wydobyło się jedno nazwisko: Lewandowski! I tak oto prawdą jest, że piłkarze są najlepszymi ambasadorami kraju i najlepiej budują jego markę. Przynudzam pewnie, czas więc kończyć :)

2 lipca, wieczór

W łóżku, na mieszkaniu. W telewizji pokazują odznaczanie i awanse wojskowych. Wszyscy dumnie się prężą, pozują do zbiorowych, pamiątkowych zdjęć, tylko o ile mi wiadomo, od jakichś pięćdziesięciu lat wojsko nie miało tu nic do roboty. No, poza czuwaniem nad tym by nikt nie porwał się na jakiś zamach stanu czy coś w tym rodzaju. W pewnych krajach wojsko to tylko policja, z tą różnicą, że jakby co, to będzie strzelać do ludzi z karabinów.

Trzy kropki oznaczają przerwę spowodowaną pukaniem do drzwi. Odparzyło mi trochę pachwiny, więc leżałem sobie i pisałem jak mnie mama urodziła, toteż trochę minęło nim zarzuciłem co nieco na siebie. Za drzwiami cierpliwie jednak nadal stała jakaś pani, która pokazała mi - przykładając wyciągnięty kciuk i ostatni palec do ucha - że ktoś do mnie dzwoni. Oczywiście wiedziałem, że to mój gospodarz, bo próbowałem się dodzwonić do niego wcześniej, dając na ulicy jakiemuś młodemu chłopaczkowi parę groszy za możliwość skorzystania z jego wiekowej komórki. Darwing jednak nie odbierał (a tak w ogóle zastanawiam się czy to jego prawdziwe imię…). Sam chciałem kupić jakąś lokalną kartę, ale powiedziano mi, że a) jest to drogie b) trzeba czekać na nią kilka dni c) mogę, jako obcokrajowiec, jej nie dostać… Telefon do Polski z mojej komórki kosztuje 2 euro za minutę, a nie wiem ile by zadzwonić tutaj. Wolę nawet nie zgadywać! Na szczęście SMSy do Polski są trochę tańsze. W każdym bądź razie, tak jak myślałem, dzwonił Darwing (do mieszkania sąsiadki, bo u siebie telefonu nie mam). Powiadomiłem go, żeby po klucze przyszedł w poniedziałek o 7.50, dopytywał czy wszystko dobrze, czy coś przynieść, czy ilość ręczników wystarczy… Nie powiem, obsługa na wysokim poziomie! Miałem jednak okazję wejść do mieszkania statystycznej, lokalnej rodziny. Od razu obskoczyły mnie trzy małe psy, spostrzegłem dwójkę dzieci siedzących przed gigantycznym, starym monitorem. Troje ludzi, może gdzieś jeszcze jest ojciec, który mieszka z nimi. Mieszkanie takie samo jak moje. Taki większy pokój hotelowy! Jak oni mogą tak żyć, w tylu, na paru metrach kwadratowych? Piętrowe łóżka z przegnitymi materacami. Brudne, ciemne ściany. Ja mam siedzibę odnowioną i schludną, a u nich… Dzieciaki jeszcze, gdy wychodziłem, dopytywały czy mówię w ich języku - odparłem, że kiepsko, i tyle… Nieco przykre wrażenie wywarła na mnie ta wizyta…

Dzisiaj udałem się na zabytkowy cmentarz. Gdy pytałem o drogę, każda z kilku osób zamiast pokazać, w którą stronę iść, zaczynała mówić “Daleko, daleko” albo “Weź taxi”. Kurczę, to była tylko godzinka spaceru! Będąc już bliżej, jakieś 20 minut drogi do celu, spotkałem młodego, może 20-letniego chłopaczka, którego zapytałem o wskazówki, jako, że znalazłem się na jakimś skrzyżowaniu. Oczywiście od razu zalecił jazdę autobusem, aczkolwiek nie miałem na to najmniejszej ochoty. W pojazdach komunikacji miejskiej panuje taki tłok, że chyba bym się zadusił, poza tym na przystankach są tylko numerki, bez wyszczególnionych kierunków czy dalszych przystanków. Poza tym nie wiedziałbym, gdzie trzeba wysiąść. Powiedział więc, że kawałek mnie podprowadzi, bo akurat idzie w tamtą stronę (ciekawe czemu szedł, a nie jechał autobusem, hę?). Jego angielski był, zaskakujące!, dość dobry, więc ucięliśmy sobie małą pogawędkę. Powiedział, że w szkole uczą angielskiego, ale on zna go bardziej z gier, gdyż jest zapalonym graczem ('gamer’). Jako, że tu właściwie nie ma internetu, grają ze znajomymi w jednym mieszkaniu, przez sieć lokalną (ech, przypominają mi się takie właśnie spotkania sprzed ponad 10-ciu lat przy Counter-Strike’u, chipsach i hektolitrach piwa wymieszanego z beztroską radością i głośnym śmiechem). Zapytałem go o naszego polskiego Wiedźmina ('The Witcher’) - “Jedno z lepszych RPG w jakie grałem”. Hmm, prawie urosły mi piórka i wzbiłem się na moment w niebo. Duma! Nim nasze drogi się rozeszły, powiedział bym na siebie uważał, bo biali turyści tu są widziani często jako “walking money” (chodzące pieniądze), no ale Polak nie w ciemię bity, toteż zapewniłem go, że nie jestem typem naiwnej osoby. Czasem jednak, taka prawda, trzeba dać się lekko naciągnąć, o ile jest to w granicach jakiejś przyzwoitości, jeżeli przy jakimkolwiek naciąganiu, które przecież jest oszustwem, można o przyzwoitości mówić. Np. gdy załatwiałem sobie transport w inny rejon kraju, od początku była mowa o 30 Euro. Gdy już wszystko było dobrze, kierowca powiadomiony, pani pośrednicząca w dość nieformalnej umowie zaczęła przepraszać mówiąc, że się pomyliła, bo to będzie 35 Euro, nie 30. No co zrobić? Mogłem powiedzieć, że rezygnuję, bo wiedziałem, że o żadnej pomyłce mowy być nie mogło, ale machnąłem ręką. Jeśli jednak kierowca powie mi, że był przekonany, że pojedziemy za 40, jak bogów kocham! - nie pojadę! Albo czasem nie wydadzą tyle ile trzeba - kwota rozchodzi się o jakieś 10 centów (45 groszy), więc naprawdę szkoda się wykłócać i wychodzić na sknerusa.
W każdym bądź razie pożegnałem mojego miłego towarzysza i szedłem już sobie sam. Ulica 23. Zachodnia część miasta jest bardzo ciekawie oznaczona - ulice poziome mają numerki, 1, 2, 3, a pionowe literki A, B, C… Gdyby tylko były tak dobrze oznaczone fizycznie jak na mapie, niemożliwością byłoby się zgubić. Ale tu żadnych znaków, drogowskazów…
Ta Calle 23 to była rewelacja! Asfalt czarny i płaski jak szklanka, dwa pasy w jedną stronę, dwa w drugą, po obu stronach małe, zadbane kwadratowe, kolorowe domki (wille), i te samochody z lat 50-tych! Miami sprzed pół wieku! KOSMOS! Po drodze co jakiś czas trzeba było kupować 'odświeżacze”, czyli szklaneczkę soku. Parę groszy, dosłownie! (10-20 centów). Było potwornie gorąco!

Dotarłem na cmentarz. Wstęp 5 euro. Na cmentarz?! Zdziwił mnie nieco ten fakt, acz postanowiłem się nim nie przejmować. Wszystkie groby są tam niesamowicie białe, niektóre bardzo stare, niektóre grobowce są potężne! Jakiś bogacz żyjący dawno, dawno temu, ma grobowiec, którego strzegą przepiękne, misternie wykute posągi aż czternastu aniołów. Tak sobie szedłem podziwiając cuda sztuki funeralnej gdy zaczepił mnie niemłody już Murzyn i kazał iść za sobą. Pokazał mi wiele ciekawych grobów - m.in. jednego z dawnych prezydentów, mały, masoński grobowiec w kształcie piramidy, miejsce gdzie leży jakiś bardzo znany muzyk. Zrobił mi kilka zdjęć. Oczywiście wiedziałem, że będę musiał się odwdzięczyć. “Mam dzieci, mógły pan dać 5 euro, albo 2, albo chociaż jedno…”. Oczywiście doskonale w ich języku wiem jak powiedzieć, że “Jestem biednym turystą z Polski”, toteż zadowolił się drobnymi w wysokości 75 centów. Później widziałem go idącego z parą innych turystów. Z głodu nie umrze – jego dzieci też nie!
Od mojej nekrowizyty o wiele bardziej jednak cenię sobie to, co wydarzyło się po niej. Naturalnie, jako samiec alfa, archetyp berserka i milionprocentowy macho, pilnowałem sobie czasu by obejrzeć ćwierćfinał Niemcy-Włochy gdzieś na mieście i oczywiście na żywo. Po przejściu pięciu minut natknąłem się na otwartą garkuchnię. To był lokal bez okien czy ścian, po prostu długa lada, pod daszkiem, wychodząca na ulicę, za którą tłuczono mięso, krojono kapustę itd. Na jej końcu, na prawym rogu, stał stary telewizor Sanyo, którego ekran troszkę siał, ale dało się oglądać. Za 2 euro zamówiłem niesamowicie syty obiad (ryż, kurczak, sałatka i chyba gotowany ananas, który miał konsystencję i smak… ziemniaka - rewelacja!). A potem oczywiście troszkę piwka. Myślałem, że nikogo tu Euro 2016 obchodzić nie będzie, ale myliłem się, i to bardzo! Co chwila ktoś z ulicy podchodził i pytał o rezultat, budowlańcy remontujący sąsiadujący lokal co kilka minut wpadali pytając o wynik i o to, który zawodnik strzelił bramkę. Pracownicy tej jadłodajni cały czas rzucali pracę i patrzyli w ekran, głośno (bardzo głośno!) reagując na sytuacje podbramkowe. Każdy pytał mnie za kim jestem. Najpierw informowałem, że jestem z Polski. “Leandowski!”, pierwszy, jakiś naturalny okrzyk (bez 'w’ w nazwisku). Jeden z klientów zaczął cmokać i mówić, że to geniusz! Bogowie, znowu urosłem w piórka i niemal przebiłem daszek swym dumnym czerepem! Po czym mówiłem im prostym językiem, że w tym meczu akurat wolę Niemców (nie potrafiłem już ładnie powiedzieć, że nie lubię włoskich piłkarzy za te ich symulacje, antymęski płacz podczas niekorzystnych decyzji sędziów, robienie teatru z twardej gry…). Gdy doszło do karnych cały interes stanął i wszyscy, łącznie z kobietami, młodymi, starymi, przypadkowymi przechodniami, zaczęli emocjonować się jedenastkami. Krzyków, gestykulacji, było co nie miara! Mam to nagrane, haha! Ale co najfajniejsze - po zwycięstwie Niemiec, każdy mi gratulował poprzez podanie mi ręki (co było dziwne, bo ja zawsze mówiłem, że jestem z Polski, ale w tym meczu wolę Niemców…)!
W tamtym lokalu dla - nie oszukujmy się - biedoty, czułem się jak u siebie. Każdy zagadywał, nie przejmując się moim beznadziejnie słabym językiem, każdy się do mnie śmiał, poklepywał. Nawet ludzie, którzy tylko przechodzili i zerkali na wynik. Piłka jak muzyka, łączy ludzi! Przynajmniej tych normalnych :)

PS: Już rano zastanawiałem się, gdzie są zwłoki tego ubitego przeze mnie karalucha. Na pewno nie przeniosłem go w inne miejsce podeszwą stopy/trampka. Są więc dwie możliwości - albo sobie to uroiłem albo jego koledzy, inne karaluchy zrobiły coś z jego ciałem (czy karaluchy praktykują kanibalizm?). Hmmm…


3 lipca, niedziela, czyli Domingo

(tak a propos, teraz mnie naszło! – imię śpiewaka Placido Domingo, znaczy „Łagodna niedziela”)

Dzisiaj dzień zacząłem od spacerku na plac rewolucji. Po drodze zahaczyłem o taki mały bar. Natychmiast przysiadł się do mnie jeden z miejscowych i zaczął zagadywać. Poprosił bym kupił mu piwo - akurat w owym miejscu było niesamowicie tanio, toteż się zgodziłem. W międzyczasie przyszedł jego kolega, taki siwy Murzyn w podeszłym wieku. Zaproponowali mi cygara. Oczywiście targowałem się ostro i udało mi się kupić kilka za niewielkie pieniądze. Z tego, co zrozumiałem, dostają tu jakieś miesięczne przydziały na darmowe jedzenie i właśnie cygara (jeśli pracuje się w fabryce cygar, jak oni). Kto nie pali, sprzedaje turystom. Staruszek gdzieś poszedł, a ja uciąłem sobie pogawędkę z facetem, któremu kupiłem piwo. Jest muzykiem, który w nocy pracuje jako stróż w szkole. Zapytał czy nie mam długopisu, bo tutaj to towar deficytowy (zgadza się - za 1,5 euro sztuka, sam widziałem). Miałem ich kilka, więc jeden mu dałem. Taki z gumeczką na zakończeniu, specjalną, do smartfonów. W międzyczasie przyszedł starszy Pan z cygarami, a chwilkę później jeszcze inny mężczyzna. Wszyscy się znali. Byłem w dobrym humorze więc kupiłem wszystkim po piwie, sobie jeszcze jedno, i tak sobie prostym językiem gawędziliśmy. O Polsce, wojnie, jedzeniu… Heh, było miło! Ale komu w drogę…
Plac Rewolucji to rzeczywiście… plac. Z prawdziwego zdarzenia. Ogromny! Nad nim góruje ogromny, wąski budynek, u którego stóp stoi gigantyczna rzeźba jakiegoś rewolucjonisty. Sam budynek robi przytłaczające wrażenie. Gdy dodać do tego latające wokół niego… sępy, powstaje obraz czegoś postapokaliptycznego. Na placu nie było prawie nikogo, po jego drugiej stronie, daleko, daleko, stały dwa betonowe bloki z wizerunkami rewolucjonistów. Żar lał się z nieba. Wszystko jakby stało w miejscu. Tylko te sępy gdzieś bardzo wysoko, krążyły wokół chudego, gigantycznego, betonowego tworu…
Zerknąłem na mapę w poszukiwaniu miejsca, do którego mógłbym następnie skierować swoje kroki. Hmm, stadion. Bejsbolowy. Nigdy jeszcze na takim nie byłem! Po dwudziestu minutach stałem już przed bramą. Zapytałem panią w sklepie, czy można jakoś wejść i zrobić sobie zdjęcie. Zawołała jakiegoś chłopaczka, który od razu wyskoczył z ceną - 5 euro. No co ty, chłopie! Jedno? To dwa! Stanęło na trzech, heh. Otworzył jedną z bram, po czym zaprowadził mnie na górę, na trybuny. Nie powiem, bardzo ładny widok. Dookoła boiska biegało sobie dwóch graczy. Zrobiłem dwie fotki, poprosiłem o zrobienie mi jednej i postanowiłem iść do tej knajpki, w której spostrzegłem dwa dni wcześniej dwa karaluchy, ale okazało się, że... przed drzwiami stoi ogromna kolejka. Tak jakby u nas ludzie stali by zjeść sobie w podrzędnej burgerowni! W dodatku z karaluchami. Nieee! Bez przesady.
Zjadłem coś w jednym punktów wydających jedzenie przez okienko, po czym wróciłem na mieszkanie. Zrobiły mi się małe odciski, które zaczęły mi dokuczać, poza tym przez ten upał strasznie osłabłem. Uciąłem sobie krótką drzemkę, obejrzałem mecz (Francuzi rozbili Islandię, szkoda...), przygotowałem walizkę na jutrzejszą zmianę miejsca… Poczytam coś za chwilkę…

PS: W czasie gdy brałem prysznic, woda przestała lecieć. W żadnym kranie też jej nie ma… Hmm…

4 lipca, poniedziałek

Rano zaczęło lecieć troszkę więcej wody, w sam razy by obmyć sobie twarz. Przed ósmą przyszedł Darwing z Carlosem, pogrzebali coś przy małej pompie w takim niewielkim pomieszczeniu gospodarczym i woda trysnęła! W każdym bądź razie było za późno by dokonać dokładniejszych ablucji. Pożegnaliśmy się serdecznie, wrócę do nich za dziewięć dni. Taksówka spóźniła się jakieś dziesięć minut, ale to mnie już absolutnie nie zdziwiło. Chyba zacząłem już czuć ten kraj. Taki latynoski luz wymieszany z komunistycznymi przywarami - zdawać by się mogło, że to przepis na totalną katastrofę, ale jakoś wszyscy tu sobie powolutku egzystują i państwo od tego nie upadło. Można odnieść wrażenie, że w tym klimacie wszystkim jest to na rękę… Przyjechał stary, mały, czerwony Citroen. Wyskoczył z niego latynoski macho z kręconymi włosami do ramion i kilkudniowym zarostem. Na nosie okulary przeciwsłoneczne. Typ amanta-awanturnika z południowoamerykańskiej telenoweli. Dość długo kluczyliśmy wąskimi, często nieprzejezdnymi z powodu zagruzowania uliczkami by w końcu znaleźć kamieniczkę, z której wyszły dwie ładniutkie chicas (dziewczyny). Zafir i Shani - dwie koleżanki, które poznały się w Los Angeles, gdzie razem wynajmują mieszkanie. Pierwsza z nich pochodzi z Boliwii, a druga z Izraela. Jechaliśmy prawie pięć godzin, przez cały ten czas żywo sobie dyskutując. Ta podróż taksówką na długo zostanie mi w pamięci - słońce na bezchmurnym niebie, soczyście zielone, porośnięte palmami wzgórza, żywa latynoska muzyka, szczery, radosny śmiech wypełniający mały, zdezelowany samochodzik, w którym ludzie czterech narodowości gawędzili sobie jakby nigdy nie istniało coś takiego jak granice, odległości, kontynenty. Jeszcze raz powiem, to co zawsze powtarzam - ludzie, jako jednostki, są tak naprawdę tacy sami. Lubią dobrze się zabawić, śmiać się, cieszyć życiem. Wszystko psują takie czynniki jak polityka, kiepskie warunki ekonomiczne, skupianie się na rzeczach przyziemnych…
Polubiwszy się wynajęliśmy sobie razem cały domek - pokoje wyglądają prześlicznie. 25 euro doba. Dziewczyny płacą po 12,50, bo tu nie pobiera się opłat per capita, ale od pokoju właśnie. Właściciel zaoferował nam jutro wycieczkę nad jakieś wodospady - powiedziałem, że się zastanowię. Wróciłem po pewnym czasie już 'zastanowiony’ - zmartwiło mnie, że lekko podchmielony Nelson (bo tak miał na imię) poprosił mnie, tak nieśmiało jakoś, bym zapłacił od razu. No, wcześniej mówił, że na końcu będziemy płacić… Pewnie potrzebował na kontynuację procesu alkoholizacji organizmu. Był nieco wcięty, mam nadzieję, że nie zapomni, iż mu zapłaciłem! Albo nie będzie wmawiał wszystkim, że się z nim nie rozliczyłem… Nah, to są chyba te przyziemne sprawy, o których wspominałem… Wyrzucam je z głowy! Sio!
Zwiedziłem sobie to urocze, kolonialne miasteczko, Trinidad, założone w początkach XVI wieku przez konkwistadorów. Zaiste, skromne, czyste domki, w oknach których wiszą klatki z kanarkami (mającymi przynieść szczęście) i te wykładane kamykami głośne, tętniące życiem uliczki robią urokliwe wrażenie. Trinidad to trudno, na nasze polskie realia, nazwać nawet miasteczkiem - ma on zaledwie kilka uliczek i niewiele rzeczy do zobaczenia. Strasznie dużo tu za to knajpek i sklepików z pierdółkami dla turystów - właściwie co drugie drzwi. Jeden jedyny kantor nie działał z powodu awarii elektryczności, przynajmniej bank był czynny. Kurs podobny, kolejki (tak, gigantyczne!) też.
Obecnie siedzę sobie w takiej małej, ładnie urządzonej knajpce, tuż przy oknie. Właściwie trudno to nazwać oknem, bo tu nie mają szyb. Po prostu krata i drewniane okiennice. Z głośników sączy się jakaś melancholijna muzyka, barman gdzieś zniknął, przy ladzie siedzi sobie smukła latynoska, która pali papierosa. Czasem na nią zerkam, czasem ona zerka na mnie. Hmm…
Wiatr z ulicy wpada oknem, przy którym siedzę, a wylatuje po drugiej stronie budynku, gdzie znajduje się mieszkanie właścicieli. To pół knajpka-pół mieszkanie. Jest otwarta na przestrzał. Ubikacja dla klientów to właściwie część mieszkania, obok sedesu jest… kabina prysznicowa. Przynajmniej jest schludnie i jakże spokojnie. Pół małego piwka zaczyna mnie usypiać, ale to dobrze. Czas zwalnia, nie muszę się nigdzie spieszyć. To też mają w końcu być wakacje - trzeba się trochę wyluzować, a nie latać wszędzie z aparatem i przewodnikiem.

4 lipca wieczór

Siedzę na tarasie, po uprzednim wypiciu z dziewczynami butelki białego wina. Nieźle się nalatałem by znaleźć kolejne, już dla mnie, jak się okazało ostatnie i niestety czerwone (tak tanie) o tej godzinie.
“Donde puedo comprar uno vino barato? Quiero Soroa” (Gdzie mogę kupić tanie wino? Chcę Soroę) Haha!
I tak w tych egipskich ciemnościach odnalazłem wreszcie to tanie, niewymownie podłe, kubańskie wino. I tak sączę sobie je teraz, bo dziewczyny poszły szukać wrażeń.
Tak w ogóle mały szok przeżyłem wychodząc z pokoju na taras, “as fresh as a daisy”, po prysznicu i zrobieniu małego prania. Otóż na podłodze niezadaszonej części tarasu siedziała Zafir, w skąpym stroju kąpielowym, biorąc sobie naturalny prysznic z kropli ulewy w czasie… burzy. O bogowie, bogowie! Jak ja walczyłem z, nazwijmy to, syndromem wędrującego oka… Przyznam, że nie zawsze skutecznie ;) Nalałem nam wino, ona sobie je piła w przerwie między rozprowadzaniem szamponu we włosy, ja siedziałem przy stole, na którym spoczywał jej pamiętnik (też robi zapiski, ale w formie papierowej) i rozmawialiśmy - milknąc na moment gdy pioruny uderzały gdzieś niedaleko - o naszych wrażeniach z Kuby. O tej biedzie wystającej zza każdych drzwi, o mentalności ludzi, którzy rzucają śmieci dosłownie pod swoje nogi, ale też o ich (dziewczyn) pobycie na plaży gdy ja chodziłem sobie po miasteczku (wiosce?). Dołączyła do nas Shani, która wyszła spod normalnego prysznica. Przyniosłem jej kieliszek, napełniłem go winem. Pogadaliśmy o taksówkarzach, którzy zamiast samochodu używali rowerów. Stwierdziliśmy, że to nieco poniżające, gdy człowiek, jak zwierzę, siłą swoich mięśni wozi innego człowieka. Z drugiej jednak strony, nie mieliby na chleb. Przykry temat…
Zafir jest weganką, z powodów moralnych (denerwuje ją sposób w jaki hoduje się i zabija zwierzęta) jutro z nami nie pojedzie na wodospady, bo to będzie podróż konna. Próbowałem ją jednak przekonać, mówiąc, że te konie i tak pojadą, z nią czy bez niej, ale rozumiem, że później źle mogłaby się z tym czuć… Poszła się wysuszyć, ja na tarasie zostałem z Shani. Jako z pochodzenia Izraelka (z rodzicami wyjechała do USA mając 15 lat - wciąż pamięta jak w czasie gdy wyły alarmy, musiała zakładać maskę gazową, a jej malutką siostrę mama pakowała do takiego woreczka dla dzieci), prędzej czy później musiała zejść na temat konfliktu z Palestyną. Nie wydała mi się już taka miła, jej ton głosu - gdy poruszyła tę kwestię - się zmienił, stał się jakiś poważny, by nie rzec mroczny. “Chciałabym by w końcu utworzyli to swoje państwo, wtedy moglibyśmy ich oficjalnie najechać - bez rządu i struktury to tylko, w opinii świata, biedni cywile. Na rękę im jest taka sytuacja - świat nie wie, że im pomagamy, budujemy szkoły, dotujemy szpitale, a oni się u nas wysadzają, a ostatnio - ze względów psychologicznych - wpadają do mieszkań i dźgają wszystkich domowników. Dźgają!” Jej oczy, rozszerzone, mimo, że tak zimne w czasie tej tyrady, zdawały się płonąć... Nie mogłem w nie patrzeć, coś w nich mnie przerażało… Na pytanie, dlaczego wspierają ich finansowo, odpowiedziała, że są pokojowo nastawionym, humanitarnym krajem. Ech, zabrzmiało to jak wyuczone zdanie z jakiegoś propagandowego podręcznika. Tym bardziej, że gdyby tylko Palestyna - jak sama wcześniej stwierdziła - stała się oficjalnie państwem… Nie chciałem jej tego mówić i na ten temat dyskutować, gdyż nie mnie oceniać ich konflikt, toteż po kilku jeszcze minutach, widząc, że wino się kończy, powiedziałem coś w stylu, że muszę poszukać nowego i tak jakoś temat się skończył. W Shani, gdzieś głęboko, jest dużo nienawiści, niestety, nawet tu, na Kubie… Ma prawo ją w sobie nosić, ale powinna też wiedzieć, że każdy kij ma dwa końce…
Niech zabrzmi King Diamond i niech się dzieje co chce. Salud!

5 lipca, wtorek

Rum z colą i odrobiną szronu wydziobanym nożem z zamrażarki. Przygotowane cygaro i popielniczka. 23:26 lokalnego czasu, czyli prawie już środa. Dziewczyny właśnie poszły na miasto, po uprzednim wypiciu ze mną kilku szklaneczek rumu. Pożegnaliśmy się serdecznie i może uda nam się spotkać jeszcze w Hawanie. Wiem już jak być tu z nimi w kontakcie, ale o tym później.
Dzisiaj wstałem sobie rano, Nelson się spóźnił ze śniadaniem 20 minut. Przyniósł zmrożony sok z grejpfruta, mleko i kawę, do tego talerze z chlebem i owocami, a w kuchni zrobił nam jajecznicę (taka przyjemność - 3 euro). Tylko Shani wyszła coś przekąsić, Zaphir spała jak zabita. Bawiły się do piątej nad ranem! Okazało się, że Shani nie pojedzie konno, skoro Zaphir nie chce. No to ja też, skoro się już jakoś poznaliśmy, stwierdziłem solidarnie, że zrezygnuję i udamy się tam na własną rękę. Nelson mówił, że tylko koń tam wjedzie, taksówki nie dają rady, tylko koń, koń, koń, taki prawdziwy, mocny! Patrzyliśmy na siebie z Shani z niesmakiem, mając już dość naszego gospodarza. Nie rozumiał tego, że zrezygnowaliśmy. Namolnie próbował przekonać nas do zmiany decyzji. Gdzieś wyszedł, a po chwili wpadł na mieszkanie z gościem od koni. Shani, mimo, iż z pochodzenia Izraelka, hiszpański zna perfekcyjnie, toteż podjęła się odgonienia natrętów. Ależ byli wściekli… Daliśmy sobie jeszcze godzinkę na to, by Zaphir wstała i jakoś doprowadziła się do porządku. W międzyczasie zauważyłem, że moje ciastka w pokoju oblazła chmara miniaturowych, czerwonych mrówek. Szybko, uśmiercić i strzepnąć ile się da! I do lodówki! Po chwili książka, aż do ‘puk, puk’ o moje drzwi. Przyszła Zaphir. 'Arturo, going!’
Poszliśmy na miasteczko i ot tak, po prostu, zagadaliśmy do pierwszego lepszego taksówkarza. 8 euro na głowę w dwie strony, z czekającym na nas na miejscu kierowcą i jedziemy! W starej, zdezelowanej Ladzie. Rączki do obniżania szyb podawał nam ze schowka, pasów nie było, nie mówiąc o tym by były działające wloty powietrza. Wspomniałem o radiu? Nie? To dobrze, bo radia nie było. Taksówkarz opowiadał nam dużo o regionie, piratach chowających tu skarby, plantatorach, niewolnictwie - nie rozumiałem wszystkiego dobrze, ale dziewczyny mi tłumaczyły na angielski. Na przykład jadąc wzdłuż rzeki koloru mocno kakaowego słuchaliśmy jak to piraci płynęli nią w górę, w stronę lądu, by znaleźć odpowiednie miejsce do ukrycia zrabowanych kosztowności. Mówił też o okolicznym bogaczu, który uzbierawszy niemałą fortunę poszedł z nią, z kilkoma członkami swojej rodziny i afrykańskimi niewolnikami w głąb dżungli, po czym gdy skarb już ukryto, kazał około dwudziestu czarnoskórych tragarzy po prostu zastrzelić by nikomu nie wydali miejsca jej ukrycia. Ot, takie tam makabryczne ciekawostki umilające podróż...
Główne drogi na Kubie są super zadbane - mają nawet trzypasmowe autostrady. Te boczne, to inna historia. Asfalt nie wytrzymuje nagłych ulew i osuwania się ziemi, toteż często jechaliśmy powoli, wpadając w głębokie dziury. Na szczęście jazda trwała około 20 minut, więc nie narzekaliśmy. Kierowca wysadzając nas prosił byśmy zmieścili się w czterech godzinach, po czym sobie gdzieś poszedł…
Okazało się, że to Park Narodowy. Przy kasie łysy pan, raczej biały, obok pana cennik. I tu szok! Wejście dla Kubańczyków 1 euro, dla turystów… 10! Shani z Zaphir próbowały najpierw wmówić sprzedającemu, że jesteśmy Kubańczykami (albo nie udało się że względu na białego mnie albo zdradził je akcent - same przyznają, że Kubańczycy zjadają dużo zgłosek, używają sporo słów, które są inne niż w takiej, chociażby, Boliwii...), po czym próbowały wmówić facetowi, że jesteśmy studentami ('Zniżka tylko dla studentów studiujących na Kubie. Tu studiujecie? Poproszę legitymacje!’), aż wreszcie zaczęły ładnie, słodko prosić, a i ja wtrąciłem - żartobliwie - swoje trzy grosze, mówiąc, coś głupiego w stylu, że Kuba to moja druga ojczyzna, i 'Viva la revolucion!’. Zaśmiali się nawet przypadkowi słuchacze, no ale nic to nie dało… 10 euro i koniec. Przez kilka minut było nam nieco smutno, tym bardziej, że dziewczyny poprzedniej nocy od jakichś Rosjan dowiedziały się, że ich wpuszczono za grosze. Ale co tam. Weszliśmy w taki śmieszny lasek z cienkimi drzewkami/patyczkami, Zaphir przypomniało się dzieciństwo w Boliwii (wyjechała mając 6 lat) i zaczęła chować się za tymi cieniutkiej patyczkami, zgrabnie przeskakując z nogi na nogę, od patyczka do patyczka. Shani i Zaphir to profesjonalne tancerki, w dodatku nauczycielki tańców południowo-amerykańskich. Podróżują dużo po świecie biorąc udział w pokazach, zawodach, lekcjach… Jednak Kuba to tylko relaks i wypoczynek!
Szliśmy sobie ścieżką wydeptaną właściwie w dżungli, tak niespiesznie przed siebie, zaledwie co dziesięć minut mijał nas jakiś turysta. Taki brak ludzi był dobrą okazją do głupich żartów (bardzo lubią mój sarkazm i ten polski, czarny humor, chociaż ja go czasami zdaję się nie zauważać), robienia miliona wspólnych zdjęć, rozmów o życiu, zachwycaniu się skupiskami motyli, które krążąc wokół nas sprawiały, że obracaliśmy się wokół siebie z rozpostartymi ramionami, czując się jak w jakiejś dinseyowskiej bajce! W prawdziwą ekstazę wprawił nas domek ukryty za drzewkami, który wyglądał jak domek Królewny Snieżki i 12-tu Krasnoludków. Nie, to nie był obiekt stylizowany na taki styl, ale najprawdziwszy domek, w którym - jak się okazało - mieszkał jakiś starszy pan, który z minutkę z nami sobie pogawędził. Żadnego dostępu do prądu, pranie robił w płynącym obok strumienia, miał jakieś kury za domem. No czad! A najlepsze, że tuż przed werandą i drzwiami wejściowymi, fruwało z tysiąc kolorach motyli!

Przykucnęliśmy, i w jednej ręce trzymaliśmy aparaty, a drugą kierowaliśmy w przód otwartą dłonią, mając nadzieję, że spocznie na niej jakiś motyl, ale po tym jak minęła nas trójka jakichś dziwnie patrzących na nas turystów, zdaliśmy sobie sprawę, że wyglądaliśmy jak trójka żebraków proszących o pieniądze. I znowu śmiech. I tak całą drogę z takich drobnych głupot.
A droga momentami była dosyć ciężka - czasem bardzo stroma, a dwukrotnie trzeba było, trzymając się liny, po prostu przejść przez wartki strumień. Lepiej chyba było zrobić to w butach, co by gładka stopa nie ślizgała się po zanurzonych w wodzie głazach, toteż później - choć na początku było to odświeżające - nogi zaczęły nam się nieco gotować. Na szczęście po 30 minutach byliśmy na miejscu. Jakże pięknym miejscu!

Cygaro, z jednej strony otwarta końcówka, z drugiej jej brak. Tę otwartą trzeba odpalić, tylko jak zasysać dym z tej zamkniętej? Jest tam papierowy paseczek, ale się go raczej nie zrywa. Zrobię 'gryza’, tytoń się rozejdzie, liść rozlezie. Jak się do tego zabrać? Zrobiłem właśnie może i szaloną rzecz. Gdzieś tam z patio słyszałem i słyszę zresztą nadal głosy zza drzwi wejściowych. Polazłem tam z zapałkami i cygarem, otwarłem je dość szybko. Czterech gości siedziało na schodkach, dwóch stało przed nimi na ulicy. Nastolatkowie. Chyba się wystraszyli, że chcę im jakiś 'opieprz’ zrobić. Artur, co by zrównać się z tymi siedzącymi na schodkach, wpakował się miedzy nich, usiadł i rzekł (oczywiście wielokrotnie łamanym hiszpańskim): Hola Amigos! (Hola! - wszyscy grzecznie odparli). Tengo uno cigaro. Como usar? Yo no se. Estename, por favor!
(Mam jedno cygaro. Jak użyć? Ja nie wiem. Pokaż, proszę). Popatrzyli na siebie, potem na mnie, jak na debila. Nie dziwiło mnie to, bo to trochę tak jak dla naszych gimnazjalistów skręcić blanta. Co drugi to wie. A może po prostu zdziwiła ich nietypowa prośba… Od razu dwóch chciało pokazać. Jeden delikatnie odgryzł samą końcóweczkę. Dosłownie końcóweczkę, tak, że na trzonku powstała malutka dziurka. Drugi mi to odpalił. Podali mi zapałki i cygaro. 'Muchas gracias, amigos! Buenas noches” Wszyscy, jak jeden mąż odparli 'Dobranoc’. Fajne, grzeczne dzieciaki. Od młodych można się strasznie dużo nauczyć. Także w Polsce! (bo nasza młodzież, choć nieco zblazowana i pali zioło, też jest ogólnie okay) Zapytali jeszcze, skąd jestem. Polonia! - oczywiście :) Zamknąłem drzwi, i tak sobie oto siedzę z nieskończenie długo się tlącym cygarem, które - choć może i tanie (tutaj), acz moje pierwsze - smakuje wybornie!!!

La cascada. Wodospad. Tuż przed wejściem na jego teren bilety sprawdzał chudy, acz bardzo sympatyczny, niemłody już Murzyn. Nie był to może wodospad Niagara, ale ukryty był on uroczo pośród bujnej, zielonej, karaibskiej roślinności. Wyszliśmy troszkę wyżej i będąc na połowie jego wysokości zrobiliśmy sobie kilka ładnych zdjęć. Zeszliśmy w dół, ku wąskiemu korytu wolno płynącej wody, po czym zostawiliśmy plecaki pod drzewami, zdjęliśmy ciuchy (niezupełnie wszystkie, naturalnie) i wskoczyliśmy do małego, otoczonego skałami, naturalnego baseniku. Woda była - z początku, zimna, ale po kilku sekundach nikt nie miał zamiaru z niej wychodzić. Zaczęliśmy sobie powolutku płynąć w stronę wodospadu. Przyznam z przykrością, że jestem kiepskim pływakiem, toteż po kilkunastu metrach płynięcia pod prąd zrezygnowałem. Wróciłem do naszych plecaków, dziewczyny, które szły jakoś niezdarnie przed siebie wspierając się o kamienie na brzegu, rękoma dawały mi znać bym zrobił im fotki. Wziąłem jeden z ich telefonów, wyszedłem po skałkach wyżej i spełniłem ich życzenie. Potem popłynęły dalej, by cieszyć się spadającą na ich głowę kaskadą wody (La Cascada, heh). Tam już, gdzieś wyżej w te okolice, dojść pieszo nie było sposobu… W międzyczasie więc zacząłem się suszyć i rozmawiać sobie z człowiekiem będącym sprawdzaczem biletów i ratownikiem w jednym (pokazał mi wiszące na gałęzi drzewa koło ratunkowe i kamizelkę). On o coś pytał, ja też. Pytał o Polskę (zimny kraj? co jecie?), ja miałem, hmm, inne pytania (polski czarny humor…?) - (cyt. mój łamany hiszpański); “Ile śmierci tutaj?” - przeżegnał się i odrzekł, że pracuje tu piętnaście lat i na szczęście nikt mu tu nie umarł, ale kilka razy ratował paru ludzi, na pytanie czy to nie nudna robota, odrzekł, że praca super, bo może sobie pogadać z ludźmi, jak na przykład ze mną; zapytałem go, będąc nieco spragnionym, czemu nieco nielegalnie nie zacznie sobie handlować tu piwem czy innymi napojami - 'El jefe (szef) nie pozwoli’. Mówiłem śmiejąc się, że trochę pieniędzy dla 'El jefe’, trochę dla niego, ale wzdrygał się na samą myśl, heh. Szef wojskowy, z szefem się nie dyskutuje. I tak głupio gawędziliśmy, aż stwierdziłem, że chicas już długo nie ma, a ja się robię coraz bardziej wygłodniały. Zaczął mi opowiadać o owocach, że ten zawiera witaminę A, inny jod, i tak się zagadał, że schodziła mu na tym trzecia minuta. Trochę mnie to nużyło, bo owoców nie jadam, aż przerwałem mu mówiąc, że 'gusto carne’ (lubię mięso). Jakie? - zapytał. 'Todo (każde), haha’, odparłem. Zaśmiał się. Nim zdążył zacząć wywód o mięsie, powtórzyłem, że jestem głodny, patrząc ostentacyjnie w stronę wodospadu. Powiedział, że poszuka dziewczyn. Wrócił lekko zmartwiony, mówiąc, że nigdzie ich nie ma. “Muerte” (Śmierć), odrzekłem, śmiejąc się. Też się uśmiechnął, bo zrozumiał żarcik. Okazało się, że znalazły jakąś małą jaskinię ('caverna’), do której sobie weszły.
Wracaliśmy niezmiernie zadowoleni. Cała wycieczka zajęła nam ponad cztery godziny! Po niej, gdy już wróciliśmy do miasteczka, weszliśmy do takiej taniej, eleganckiej knajpki, którą odkryłem dzień wcześniej. Taberna. Duża porcja wieprzowiny, gotowany ryż, półmisek z warzywami i pyszny chlebuś posmarowany czymś w rodzaju pikantnego smalcu. 2,5 euro! Na Kubie można tanio zjeść, wystarczy oddalać się 10 minut od placów centralnych :)
A teraz rzecz ważna - Internet! Jak się okazało, nie jest z nim tak źle jak myślałem. Poszliśmy pod Casa de Musica (taka znana restauracja), usiedliśmy na pięknych schodach, za nami grała muzyka na żywo. Od chłopaków szwędających się między turystami kupiliśmy kartę z loginem i hasłem do Wi-Fi (w sklepach 2 euro, od nich 3) i mogliśmy cieszyć się oknem na świat. Na karcie jest godzina do wykorzystania w dowolnym miejscu na wyspie. Czasem chodziło wolno, czasami bardzo szybko. Nie można narzekać! Po powrocie do casy (domu) i odświeżeniu się, otwarliśmy butlę rumu Havana Club i popijając go sobie z colą rozmawialiśmy o wrażeniach z wyprawy i o naszych krajach. Około 23-ej pożegnaliśmy się ciepło (buziaki, objęcia) obiecując sobie przez Facebooka dograć spotkanie w Hawanie, i tak sobie oto siedzę, pisząc i słuchając muzyki. Żyć, nie umierać!

6 lipca, środa

Tuż przed moim wyjściem przyszedł właściciel ze śniadaniem. Zaproponował pomoc w załatwieniu pobytu w Camaguey - na dworcu miał ktoś na mnie czekać z moim imieniem na karteczce. Czemu nie? Poszedłem na autobus i po nieco ponad 4 godzinach jazdy (pojazd klimatyzowany, bardzo przyjemna podróż) znalazłem się na miejscu. Krótki kurs rozklekotaną tanią taksówką (pan już na mnie czekał) i dotarłem do miejsca mojego noclegu. Jadąc pan pokazywał mi ciekawe miejsca, kościółki, place, miejsce z internetem, miejsce z dziewczynami za pieniądze (!)...Dziewczyn nie będzie, heh, bo dom prowadzi staruszka, będę z nią tych parę godzin mieszkał. Moja część mieszkania jest wydzielona i oczywiście zamykana, moja sypialnia jest, jakby to rzec… nieco cukierkowa. Dwa łóżka, jedno z różową pościelą z dużym sercem, drugą z pościelą czerwoną. Łazienka też jest w różowe płytki. Są też różowe dywaniki… Może przetrwam bez zwracania obiadu… Oferowała na jutro dość drogie śniadanie (5 euro), toteż podziękowałem. “No desayuno?”, zapytała robiąc smutną minę. “No”, odparłem, nie dając się wziąć na litość. Poszedłem na miasto, dość schludne, z wąskimi uliczkami. Na centralnym placu z górującą nad ni figurą jednego z przywódców pierwszej wojny o niepodległość z Hiszpanią (1868-1878) Ignacio Agramonte gromadzili się ludzie chcący skorzystać z Internetu oraz cała masa naciągaczy oferujących karty z loginem i hasłem, taksówki i pokoje do wynajęcia. Momentami jest to męczące, gdyż, zresztą nie tylko tutaj, jestem co chwila zaczepiany przez tubylców. Idę uliczkami i nie próbując złapać z nimi kontaktu wzrokowego powtarzam tylko w kółko 'no, no, no’. Kontakt wzrokowy może skutkować tym, że ktoś od razu się przyklei i przez kilka metrów będzie oferował różnego rodzaju przysługi.
Pochodziłem troszkę i tak sobie siedzę na zacienionym dziedzińcu jednej z restauracji sącząc rum, pisząc tę notatkę i popalając cygaro (które sobie sam przygotowałem!). Odpoczywam!

6 lipca, wieczór

Retransmisja meczu Portuglia-Walia, cola z odrobinką rumu, i ja. Wracając na mieszkanie miałem ciekawą przygodę. Jakoś tak spontanicznie złapałem kontakt wzrokowy z taką ładną, czarnoskórą kobietką po dwudziestce. Uśmiechnąłem się, ona uśmiechnęła się do mnie. “Hola”, rzekła. Odpowiedziałem tak samo. Coś powiedziała, nie dosłyszałem, więc cofnąłem się kilka kroków prosząc by powtórzyła. I zaczęło się. “Ty tutaj sam?” - zapytała słodko się uśmiechając. “Tak, ja tutaj sam”... Wiedziałem już, o co chodziło! Patrzyłem w te jej przymilające się, wesołe oczy. “Żadnej dziewczyny?” - dopytywała, zmysłowo ruszając zgrabnymi biodrami i zalotnie przechylając główkę. “Żadnej dziewczyny” - odparłem. “A masz tu jakiś dom, jakiś pokój?”. No tak, dom, pokój… “No mam”, odrzekłem, umiejętnie dozując przez chwilę suspens. Po chwili wreszcie dodałem: “Pokój, ale w mieszkaniu takiej starszej pani”, wzruszyłem ramionami, burząc cały ten czar jaki wytworzył się w czasie rozmowy. “Aaa, rozumiem”, odparła, nie próbując już kusić, a tylko się (bardzo ładnie) uśmiechając. Pouśmiechaliśmy się tak do siebie jeszcze ze dwie sekundy, po czym poszedłem do tej mojej starszej pani i mojej różowej, różowiutkiej, różowiuchnej, cholera by to, siedziby…

7 lipca, czwartek – pierwszy tydzień za mną

Dotarłem, jakoś! Do Bayamo. Nie ukrywam, że wybrałem to miasteczko ze względu na swoją dźwięczną, egzotyczną nazwę. Chyba prawie bym nie dojechał, bo z takich miejsc, przez które bus tylko przelatuje, jak Camaguey, nie da się zrobić rezerwacji. Przyszedłem odpowiednio wcześniej, pół godziny (tak jak mnie pani poinformowała dzień wcześniej), po czym wpisała mnie do zeszyciku i kazała czekać aż autobus przyjedzie i powiedziała bym się zwrócił wtedy do kierowcy. Pół godziny, autobusu nie ma… Spóźniony? - pytam. Media hora - pół godziny. Po kolejnych 30 minutach podchodzę do tego samego bagażowego (tu w ogóle pomieszanie z poplątaniem jest - bagaż zostawia się w 'bagażowni’, a później go wnoszą do autobusu, za co życzą sobie jakieś dobrowolne drobne - tak jakby jeden z kierowców nie mógł go wsadzić do luku ozdabiając odpowiednią etykietką; ukryte bezrobocie - kiedyś to przerabialiśmy…) i się śmieję - “no media hora pero una hora”. Heh. Nie wiedziałem, że musiała minąć jeszcze kolejna godzina i nim autobus nadjechał. I tu się zaczęło - kilku ludzi weszło do środka, pokazując bilety, a ja bez biletu! Przecież byłem w biurze rezerwacji wczoraj, byłem i dzisiaj! Mówię kierowcy, że nie mam biletu, ale dodaję, że rozmawiałem z panią w rezerwacji, że zapisała moje imię… Poszedł tam, a gdy wrócił zaczął mówić, że nie, bo coś, nie, bo tamto, bagażowi dopiero, którzy dostali ode mnie mały napiwek przy nadaniu bagażu (którego nie pozwoliłem wsadzić do luku, bo obawiałem się, że pojedzie beze mnie) pogadali z kierowcami i okazało się, że mnie wezmą, ale jako ostatniego, szybko, nieoficjalnie. Istotnie, kazali mi wskoczyć do środka wraz z moją mrrroczną walizką (którą upchali za fotelem kierowcy), wzięli w łapę 10 euro, czyli właśnie tyle, co miał kosztować bilet, i pojechaliśmy. Po to więc te całe zabawy! By okraść państwo, jako, że przewodnik jest państwowy. Dla nich 10 euro to… prawie pół miesięcznej pensji! Jak się okazało, ze dwa miasta wcześniej tak samo właśnie załatwili innego turystę, który do mnie zagadał w przerwie, bo przez szybę widział moją gestykulację i próby dogadania się. Przez pierwszą część, do przerwy, czytałem sobie w autobusie siedząc obok dość masywnego Murzyna, aż nieco mi się przysnęło, po czym zatrzymaliśmy się na 45 minut w takim małym wiejskim zajeździe. W czasie takich przerw wszyscy muszą wyjść, co np. nie jest normą w czasie podróż po Europie. Wyszedłem i ja. Za grosze kupiłem 'odświeżacz’, czyli refresco (to zimny napój albo w puszce, albo zimny sok ze szklanki) i patrzyłem sobie w przejeżdżające prymitywne dorożki konne albo ludzi jeżdżących powoli po prostu konno drogą krajową. Po poboczu chaotycznie łaziły kurczaki i stały sobie rozleniwione kozy, których nikt tam nie pilnował. Gdy wsiedliśmy do autobusu, masywny Murzyn zaczął sobie ze mną rozmawiać. Nalegał by mówić po angielsku, bo chce poćwiczyć język. Hector - czytane jak Eto (dlatego ten kubański hiszpański jest ciut trudny, zjadają oczywiste spółgłoski…). Dwie godziny rozmawialiśmy opowiadając sobie o własnym życiu, krajach, rodzinie, dowiedziałem się o wielu przywilejach wysokich wojskowych (np. mogą mieć telewizję satelitarną, a on, Hector, nie), ale też przypomnieliśmy sobie fabułę Iliady (to tak nawiązując do jego imienia) - “I hate Achilles! He killed me”, haha. Przez kobietę to wszystko, dodałem… Na chwilę, w ten właśnie sposób, zeszliśmy na temat związków - powiedział, że nie stać go na wesele, bo wesele ma być huczne, a na Kubie wszystko dla nich jest strasznie drogie (zarabiaj 100 zł i rób wesele…). Próbował robić z siebie macho wmawiając mi, że ma dziewczynę tylko na chwilę, bo jednak jedna kobieta na całe życie to straszna nuda (przypominały mi się słowa największych polskich pantoflarzy jakich znam, którzy przy kumplach i po kielichu odważnie mawiają, że kot przy jednej mysiej dziurze w końcu szybko zdechnie, heh), Chlapnął za dużo o tym weselu i po prostu głupio mu się zrobiło, bo ludzie, wszędzie przecież, biedy się wstydzą… Widząc to, zmieniłem temat i poleciłem mu mitologię nordycką, o której - jak się okazało - nigdy nie słyszał, a którą to ja cenię sobie o wiele bardzej (chociaż w głębi duszy nie zawyrokuję co lepsze - Edda Poetycka czy Ilida i Odyseja…). Powiedziałem mu, że jutro jadę do Santiago de Cuba i chciałbym trochę prywatności, a nie starszą panią za ścianą, poza tym chcę widok na morze (Morze Karaibskie). Dał mi numer telefonu, ma załatwiać. W najgorszym przypadku rodzina właścicieli będzie na parterze, a ja będę miał na własność całe drugie i trzecie piętro - taki dom ma pod nosem i na 100% może nagrać. Na Kubie jest trochę budek telefonicznych, ale jakby co, to mogę spróbować tego samego, co zrobiłem w Hawanie - za 1 euro poprosić jakiegoś chłopaczka, by użyczył mi komórki.
W każdym bądź razie dojechałem. Bayamo! Biuro rezerwacji - po jakiego… jest to nazywane biurem rezerwacji, skoro znowu kazano mi przyjść jakiś czas przed odjazdem jutro? No to znowu będzie mała nerwówka. Albo będzie miejsce, albo nie. Nie mają tu jakiejś, centralnej sieci, przez którą sprzedawaliby bilety i wiedzieli ile jeszcze ich zostało. No, chyba że znowu chcą na czarno przewieźć turystę…
Siedzę sobie w takiej, na nasze warunki, żulerni. Poza główną salą, w korytarzu prowadzącym do ubikacji. Leją tu piwo niby do kufli, acz tak naprawdę są to tylko duże, ceramiczne kubki… Wcześniej jadłem tradycyjne Ropa de Vieja, w restauracji gdzie gigantyczny klimatyzator nie działał i gdzie deskę klozetową w ubikacji (bańo) zastępował… karton ubrany w ładną, haftowaną chustkę. Kurczę, oni tu, chociażby na tej prowincji, chcą być tak bardzo eleganccy, ale nie mają po prostu jak tego zrobić. Brakuje wszystkiego! Gdyby mądrze otworzyć kraj, byłby on najpiękniejszym miejscem na Ziemi! Bo wiedzą jak być miłym, mają niesamowicie pozytywny stosunek do świata i dobrze widzą czego oczekuje przybysz z dalekiego kraju! Często w toaletach nie ma spłuczek (albo noszą je przy sobie 'babcie klozetowe’). Ewentualnie wlewa się do muszli kilka wiader wody, ale jest w miarę czysto w odróżnieniu od np. niby europejskiej Ukrainy, gdzie na stacjach benzynowych są cuchnące, obdefekowane dookoła dziury w podłodze!)
Dokończę potem, koniec piwa (a nie chce mi się dalej siedzieć w tym hałasie) :)

7 lipca, na kwaterze

Wrócę do mojego przybycia do Bayamo.
Po wyjściu z biura nieistniejących rezerwacji zdecydowałem się podejść do jakiegoś gościa, który zza ogrodzenia krzyczał do mnie 'taxi, taxi’. A co mi tam? - pomyślałem. Przecież wiem jak się targować, źle nie będzie, najwyżej go spławię. Wytargowałem dwa euro za podwózkę do centrum. Taniocha. Kazał mi przejść przez poczekalnię na drugą stronę dworca - już tam na mnie czekał. Ogólnie to poczekalni w dworcach pilnuje albo policja albo ochrona i trzyma z dala naciągaczy, sprzedawców i taksówkarzy. Widząc, mnie już nieco opalonego, acz nadal białego, z mrrrroczną walizką, otwierali mi nawet drzwi i zapraszali z uśmiechem do środka. Okolicznych 'przedsiębiorców’ i nagabywaczy wywalają za dworzec. Okazało się, że trafiłem na 'bici taxi’, czyli rowerowe taxi. Nie podoba mi się to, bardzo, ale tak bardzo chciał bym jednak wsiadł, że wsiadłem. Cholera, pedałował mocno spawaną maszyną bez przerzutek i co chwila jakąś szmatką ocierał sobie pot z czoła. No nie mogłem na to patrzeć. Jechałem tak z piętnaście minut z poczuciem winy, ale on co chwila zagadywał prostym i przystępnym hiszpańskim, aż zaoferował mi fajne mieszkanie. Na pięterku, właściwie przybudówkę na dachu starego, kolonialnego budynku. Czysto, bezpiecznie, nie ma starszej pani, heh. No i chicas en la casa sin problemo (o co nawet nie pytałem). Są też fotele na dachu, co by się pobujać przed snem.
Ogólnie na Kubie z kwaterunkiem nie ma problemu - w każdym miasteczku są domy oznaczone specjalnym znaczkiem, a w nich prywatne pokoje (z zamkiem) dla turystów. To są bardzo dobre europejskie trzy gwiazdki. Jest super czysto, można napotkać rzeczy typu małe, niegroźne czerwone mrówki unikające człowieka, ale ogólnie ekstraklasa. Wszystkie takie miejsca są oferowane za zgodą lokalnych władz, które biorą jakiś procent albo miesięczną opłatę. Rządowi zależy na wizerunku, bo po tym jak padł wspomagający Kubę ZSRR, jedynym źródłem dochodu są właściwie tylko turyści. Toteż oprócz kafelkowanych podłóg i łazienek takie pokoje wyposażone są w klimatyzację i telewizor.
Pochodziłem po miasteczku. Ma 130 tysięcy mieszkańców, ale nie ma tu bloków ani wieżowców, jest wiele ulic z małymi domkami, więc człowiek czuje się jak na prowincji. Pochodziłem po nim za dnia - Bayamo jest niespiesznym miejscem, wszyscy sobie tu powolutku chodzą, rzec można, że się snują. Czas sobie tu stoi. Pochodziłem też nocą - fajne jest to, że wielu ludzi siedzi sobie po prostu na bujanych fotelach i tak sobie obserwują kto o której wychodzi, kto z kim idzie, kto do kogo przychodzi na chwilę cielesnych przyjemności. Zewsząd słychać włączone telewizory, z radia gra muzyka. Nieopodal hotelu Sierra są podobno dyskoteki, ale takie rzeczy to nie dla mnie. Oprócz tego nocą nic się tu nie dzieje, nawet bardzo ładna główna, reprezentatywna ulica wydaje się cichą alejką cmentarną…
Późno już, cygaro skończone, powieki ciężko opadają. Buenas noches!

8 lipca, piątek

Zjadłem coś w rodzaju naszej fasolki po bretońsku (acz boczek był ze skórką, z której wyraźnie wystawały… włosy! - jakoś nie mogłem go zjeść, ale resztą nie pogardziłem). Dodali do tego wino. Nie do wypicia! Wybrałem stolik przy gniazdku aby podładować padający tablet. Obok mniej siedzą młode dziewczyny i z gotowych szablonów brązowej tektury składają pudełeczka - pewnie na dania na wynos. Sufit jest gdzieś wysoko nade mną, to styl kolonialny. Ciężkie drewniane stoliki podkreślają historyczną atmosferę tego miejsca. A, byłbym zapomniał - jestem w Santiago de Cuba, na południowym wschodzie wyspy!
W ogóle to dojechałem tutaj w bardzo nietypowy sposób - poszedłem sobie na autobus chcąc spróbować wpisać się na zeszyt w biurze rezerwacji, ale owe biuro okazało się być zamknięte. Ani mnie to nie zdziwiło, ani – o dziwo! – nie wkurzyło, poszedłem więc sobie spokojnie po coś do picia gdy zaczepił mnie jakiś facet. Santiago? - zapytał. Odpowiedziałem, że nie chcę taxi collectivo, bo są droższe. “Nie o to chodzi. Chcesz jechać za 5 euro? To chodź.” Dwa razy taniej niż autobusem, choć to podejrzane, na pewno będzie bardzo ciekawie! Może właśnie dlatego, bo podejrzane, wypowiedziane jakimś konspiracyjnym tonem. Okazało się, że zaproponowano mi miejsce w… ciężarówce, która na zakrytej pace z tyłu wiozła innych ludzi. Nie, nie dostałem propozycji jazdy w tłoku i ścisku z nimi z tyłu, ale w przestronnej kabinie obok kierowcy! Co prawda ta ciężarówka miała z 50 lat i była głośna jak chyba same trąby jerychońskie, ale co tam! (nie, trąby jerychońskie na pewno nie są głośniejsze) Po 20 minutach czekania do pojazdu wsiadł wreszcie kierowca. Drobny, może 25-letni chłopaczek w okularkach z niektórymi zębami ze złota. Nosił niebieską koszulkę Chelsea. Kazał schować pod nogi walizkę i nie robić zdjęć w mieście, bo to co robi (przewozi turystę) to trochę nielegalna rzecz.
I tak sobie pędziliśmy, co chwila zabierając i wysadzając ludzi. Patrzyłem jak krajobraz staje się bardziej i bardziej górzysty. Na każdym przystanku podbiegała do nas chmara sprzedawców oferujących napoje i kanapki. Spodobał mi się szczególnie jeden znak - Peuntas en malo estate. ‘Mosty w złym stanie’. No super, ale co to zmieni, że kierowca o tym wie? Niepotrzebnie tylko denerwują ludzi. Pasażerów. Turystów. Mnie…
Jechało się długo, ale nie mam co narzekać. Obserwowałem drogi, po których nie jeździło zbyt wiele samochodów, wijące się pod mostami rzeki, zieleń pnącą się po coraz to bardziej po stromym, górzystym terenie.
Santiago de Cuba już zza drzwi ciężarówki (bo okna nie było) wydało się bardzo prężnym i, w odróżnieniu od Hawany, dosyć czystym miastem. Wysiadłem nieopodal centrum, wymieniłem pieniądze w casa di cambiar (wszyscy zwą to Cadeca), i poprosiłem jakiegoś kelnera w jednej z knajp by zadzwonił do Hectora, tego poznanego w autobusie. 2 euro, ale najważniejsze, że się udało i Hector obiecał przyjść za godzinę. Siedziałem sobie w międzyczasie na okolicznym placu. Obok mnie usiadła sobie jakaś babcia i wyjęła cygaro. O tak, tego mi było trzeba! Rozumiem czemu ludzie typu Churchill czy Castro tak się nimi delektowali. Pozwalają się uspokoić, wyluzować, ich wolno unoszący się dym na tle pędzącego świata pozwala uwierzyć, że jest się w jakiejś bańce, gdzie czas płynie zupełnie inaczej niż na zewnątrz niej… Odkupiłem sobie je od niej i tak sobie pykając czekałem na Hectora. Przyszedł uśmiechnięty z dziewczyną ze trzy razy mniejszą od niego (bo Hector, jak na Hectora przystało to kawał chłopa jest). Niecałe dziesięć minut spacerku i byliśmy na miejscu.
Gospodarze, państwo po 50-tce miło się ze mną przywitali. Znają dość fajnie angielski toteż gospodyni domu zaprowadziła mnie na pięterko z balkonikiem do mojego pokoju objaśniając jak włączyć tv, gdzie jest gniazdko z 220V (tu na Kubie niemal wszystkie są na 110, a np. moja ładowarka do baterii aparatu potrzebuje więcej - trzeba też mieć adaptor, czyli przejściówkę, na gniazdka amerykańskie, bo tu są inne wtyczki), dodała też, że wyżej jest dach, który należy tylko do mnie! Widzę z niego morze, dźwigi portowe, całe miasto! Czas ucieka, czas uciekać.

9 lipca, noc, już sobota

Siedzę na dachu, cygaro wypalone. Przede mną, u moich stóp właściwie, skrzą się tysiące jasnych świateł miasta. Dobrze, w ciągu dwóch dni i dwóch wieczorów, poznałem Santiago. Rozmawiałem z ludźmi w knajpach, podejrzanymi typami na placach (na których nocami handel wszystkim kwitnie). Gdy chciałem dzisiaj rano wyjść, akurat zaczął padać deszcz. Powiedziałem mojej gospodyni, że sobie poczekam, bo tu deszcze są krótkie. Powiedziała bym sobie usiadł w salonie tuż za drzwiami wejściowymi (na Kubie zaraz za drzwiami jest najważniejsza część domu, salon - żadnego holu czy korytarza…). Prosiła bym mówił po angielsku, bo nie chce go zapomnieć i chce sobie ćwiczyć. As you wish, ma’am (z polsko-brytyjskim akcentem).
Pani ze stopniem doktora architektury, za wykładanie na uniwersytecie dostaje… 33 euro miesięcznie! Wielu lekarzy po pracy jeździ na taksówce, bo zarabiają nawet mniej niż ona. Otrzymują od państwa darmowy miesięczny przydział w wysokośc 6 kg ryżu, 5 jajek (!!!) i jakiejś tam ilości fasoli. Tyle. Za każdy oferowany pokój dla turystów musi miesięcznie odprowadzić 100 euro podatku. Nieważne czy ma turystów czy nie. Noc kosztuje 20 euro, ze śniadaniem 25. Oczywiście, że naciągają - ja jej daję 25 bez śniadania, ze śniadaniem oczekiwała 30 euro. Niech ma, ja nie zbiednieję od tych paru euro nadpłaty. Śniadania nie wziąłem, za euro mam super dwie duże kanapki na mieście (i 10 centów za kawę), ale ja śniadań i tak z reguły, nawet w Polsce, nie jadam (dwie kawy jedna po drugiej do południa wystarczają). Nie opłaca się tu wybierać tej opcji. Opowiadała, że trafiają się emeryci z Niemiec czy Anglii, którzy potrafią wynająć pokój na trzy tygodnie w czasie europejskiej zimy. Na Kubie też wówczas trwa zima, ale 20 stopni dla Europejczyka to przecież nic takiego… Powiedziała też, że jest wielu Kubańczyków, którzy nie zarobią nawet jednego euro na dzień… Próbowałem ją pocieszyć, że za parę lat na Kubie będzie lepiej, bo przecież Raul Castro chce ocieplenia stosunków ze Stanami (Obama też tego chce), ale stanowczo zaoponowała. “Nie ma mowy. Jak wpuścimy tu Amerykanów, zrobią z nas drugie Puerto Rico - zrobią z nas kolonię. Wejdą z przemysłem, a z nas zrobią niewolników.” Hmm, nie wiedziałem, co rzec. Rzeczywiście, Puerto Rico to terytorium nieinkorporowane Stanów Zjednoczonych, mocno od nich zależne. Musiałbym z nią przegadać całą dobę by przerobić wszystkie za i przeciw takiej sytuacji… No ale skoro 6 kg ryżu i 5 jajek od państwa daje większości społeczeństwa poczucie względnego szczęścia…
Padać przestało, ruszyłem więc dziarsko na miasto. Temat chicas (dziewczyn) ciągle się tu przewija. Jeśli chodzi o mnie i one, pozwolę sobie to przemilczeć - jeśli napiszę, że coś gdzieś było, wyjdę w oczach niektórych na grzesznika i lubieżnika, jeśli napiszę, że nie było nic, wyjdę - w oczach niektórych - na patałacha nie korzystającego z okazji. Tak więc dość o mnie, niech wybrzmi to, co mi wiadomo.
W Santiago, ale już o zmierzchu, wystarczy 20:30 w lipcu, będąc białym (opalony biały to nadal biały, cóż), usiąść na jednym z placów. Od razu naprzeciwko usiądzie jakieś dziewczę. Czasem wręcz się przysiądzie robiąc do człowieka słodkie oczy. I tak siedzą. Dłuższy niż dwie sekundy kontakt wzrokowy, uśmiech, i zaczyna się rozmowa. Większość nie ma przy sobie ID (taki ichniejszy dowód osobisty), a każdą wizytę w pokojach wynajmowanych u kogoś, trzeba odnotować. Żadna z dziewczyn nie chce by państwo wiedziało o tym, że najzwyczajniej w świecie się prostytuuje. Rodziny użyczające pokoju turystom, boją się kontroli - gdy chodzi o rząd, armię i policję, wszystko ma grać jak w zegarku. Nawet jak mówią, że dziewczyny w pokoju to nie problem, mają na myśl dziewczyny gotowe okazać dokument. Fikcja, bo żadna nie okaże. W Hawanie mieszkam sam, co np. u Hektora wywołało zaskoczenie, dlatego wolę o tym już nikomu nie mówić. Bo każda Casa Particular ma mieć pilnującą gościa rodzinę. Właśnie po to, by strzec względnej moralności. Hmm, chyba, że stolica rządzi się swoimi prawami (acz Darwing przecież mówił: “Nie otwieraj żadnym służbom, dzwoń od razu”).
Jednak nie jest problemem dostać za drobną opłatą pokój w jakimś ulicznym labiryncie. Specjalnie do spotkań. Albo dziewczyny wiedzą gdzie iść, albo obcy ludzie oferują. Np. ktoś widzi, że człowiek sobie siedzi, i dziewczyny nieopodal, i wprost mówi, że ma pokój za 3-5 euro i możesz siedzieć sobie w nim ile tylko chcesz… Bez okien, z klimą, łazienką. Jednym łóżkiem na samym środku… Wiadomo do czego. Po czym facet dyskretnie sobie odchodzi i siedzi sobie dwie ławeczki dalej.
10 minut jak najgłupszego siedzenia (najlepiej z cygarem i w głupiej czapce) na jednym z placów, gadania ostentacyjnie łamanym hiszpańskim z gośćmi oferującymi taxi, cygara, pokoje, i po chwili za 10(!)-20 euro jakaś dwudziestka zaoferuje małe spotkanie… Ot, ciemna strona radosnej Kuby… Temat wart poruszenia, ot, tyle… Może to i temat na fajne opowiadanie? Paulo Coelho napisał swoje „11 minut”, ja napiszę swoje “10 minut”...Chociaż pewnie na postanowieniu się skończy…

Nie opisuję tutaj wizyt w muzeach, nie opisuję też pomników, pod którymi obcy ludzie robili mi fotki. Jak na coś takiego trafię, super, ale nie jest to moim priorytetem. Odkrywanie Kuby to kontakt z ludźmi. Zbłądzenie 10 km od centrum w jakiejś dzielnicy przemysłowej. Rozmowa z goszczącymi mnie gospodarzami. Patrzenie w oczy podejrzanym elementom. Picie z jakimś dziadkiem w parku. Bla-bla-bla z taksówkarzami… Jak ktoś mi powie, że był na Kubie tydzień czy dwa w Varadero, tylko przymknę oko, wiedząc to, co mówią tu z politowaniem wszyscy - Varadero to nie Kuba :) W Sofii też mówią, że Złote Piaski to jakiś rezerwat dla turystów... Ludzie - to oni stanowią naród, kraj, a nie hotele i baseniki, które wszędzie są przecież do siebie podobne..
No nic, czas chyba spać.

10 lipca, niedziela

Tak patrzę na tych Kubańczyków i zastanawiam się dlaczego my, Polacy, trochę i Europejczycy, jesteśmy tacy gnuśni, skomplikowani, zdziwaczali wręcz… Chcemy więcej, wciąż więcej, i jakoś wszystko inaczej… Nie będę precyzował o co chodzi, bo chodzi o zbyt wiele rzeczy - kto przyjedzie, posiedzi, zasmakuje Kuby jakiej nie ma na folderach biur podróży, zrozumie…
Upraszczając i przechodząc na sytuacje codzienne - ciągle słyszę 'relax’ relax’. Albo w ich języku: „Tranquilo, tranquilo”. Może to kwestia charakteru - ja nawet w Polsce, gdzie tyram 6 dni w tygodniu na właściwie dwa etaty w trzech miejscach muszę być zawsze na czas. A tutaj nic nie jest na czas. Tu 20:00 to minimum 20:20. Jak jest 20:30, to nikogo to nie dziwi. I dla nikogo nie stanowi to problemu. W Polsce cechuje mnie więc niemiecka precyzja i idealna organizacja wszystkiego. A tutaj… No nieważne…
Wstałem rano, wziąłem zimny prysznic (tu się po prostu, choć można, nie da brać ciepłych, mimo klimatyzowanych pokojów). Poszedłem na plac Dolores (lubię go, bo tam można załatwić wszystko)! Kupiłem piwko w okolicznej knajpie, usiadłem na ławeczce na placu, odpaliłem cygaro i tak oto sprezentowałem sobie wspaniałe śniadanie. Piwo i cygaro - mmm!
I oto od razu ktoś się przykleił. Ale o to mi chodziło! Dwa cygara i karta z dostępem do internetu, por favor. I jak już gdzieś idziesz, kup proszę po drodze jakiś browarek. 6 euro. Facet w żółtej czapeczce, super pozytywny chociaż wyglądający niezbyt zachęcająco do zagadania (heh!) zorganizował wszystko. Przedstawił się jako Yoni. Nazwałem go el jefe (szef), bo nie dość, że załatwiał wszystko, tak był bardzo-bardzo charyzmatyczną osobowością.
Gdy już kupił mi rzeczy, o które prosiłem, zaoferował wypad na twierdzę El Moro, za 15 E. Plus uczestnictwo w małym festiwalu w okolicy. Mogłem zbić cenę, ale poprosiłem by mi przy okazji, bo to niedziela, dodatkowo zmienili rezerwacje na autobus do Santa Clara. No problemo! 20 minut jazdy, dworzec. I tu zaskoczenie - mojego el jefe nie chcieli wpuścić!
Pisałem, że na dworcach jest ochrona i nie wpuszczają naciągaczy. Mówię więc spokojnie, tym moim łamanym hiszpańskim, że potrzebuję zmienić rezerwację i on (el jefe) jest moim amigo i mi pomoże. Ochroniarz łaskawie się zgodził. To trochę nie fair, bo coś takiego u nas nie ma miejsca… Jednak u nas nie ma setek naciągaczy nudzących ciągle 'taxi, taxi’... W każdym bądź razie rezerwację udało się zmienić. Ja miałbym pewnie problem, bo okienko było zamknięte (biuro nieistniejących rezerwacji), ale Yoni połaził trochę i przyprowadził leniwie idącego pana, który otworzył swoje biuro. Oddałem karteczkę z datą i pieczątką, dostałem nową. I po krzyku!
Chevroletem rocznik 1953 (jasnoniebieski) pojechaliśmy do twierdzy El Morro, pochodzącej z XVI wieku. Widok z niej na zalesione, soczyście zielone góry i na turkusowe Morze Karaibskie robił ogromne wrażenie. Po skałkach obok muru prażyła się w słońcu rodzina waranów, obfotografowana przeze mnie z każdej strony. Prawie godzinka powolnego chodzenia, robienia zdjęć, słuchania opowieści szefa i mogliśmy jechać dalej.
Z perspektywy socjologicznej nie mogę też narzekać na lokalny festiwal. Na nasze polskie warunki był to taki wiejski festyn. Acz w odróżnieniu od naszych wiejskich 90% ludzi miało czarny kolor skóry (reszta to mulaci) i ze sceny sączyły się karaibskie dźwięki. Byłem tam jedynym białym. Jeden z muzyków, jak się okazało członek Buena Vista Social Club, widząc, że robiłem mu zdjęcie gdy tylko zszedł ze sceny znalazł mnie, napił się ode mnie piwa i pogadał o muzyce i ogólnie o życiu. Jefe tylko gonił po piwo, za które płaciłem oczywiście ja. Dostał nam się plastikowy, różowy kubek, który farbił palce. Aż strach pomyśleć, ile tego różowego świństwa przelazło z wewnątrz kubka do piwa i naszych trzewi. Kubek krążył, dostawał mi się też nie nasz - ot, ludzie tu się tak nie przejmują jakąś higieną. I żyją! Gdy wróciliśmy do Santiago mój przewodnik zaprosił mnie do siebie do domu. Skromnie i tak biednie, aż się serce krajało. Nawet telewizora nie było, choćby 30-letniego. Łazienka właściwie w stanie surowym, parę plakatów na białych, brudnych już ścianach. Opowiadał o zespołach muzycznych na nich widniejących. Na jednym był papież Franciszek. Oczywiście nie zaprosił mnie tak całkiem bezinteresownie - oferował jeszcze pomoc w załatwianiu wszystkiego; dziewczyn, marihuany… Chyba z takich rzeczy żyje w tym swoim malutkim mieszkanku…
Gdy wróciłem, nie pamiętam kiedy zasnąłem. Niezbyt dobrze się czuję… Słońce, może odwodnienie - albo mam porażenie cieplne albo jakiś udar słoneczny… Zobaczymy jak będzie jutro.
W każdym bądź razie zostanę tu dzień dłużej - Santiago de Cuba jest prześwietne.

11 lipca

Co za dzień! Oprócz tego, że strasznie boli mnie głowa i gdy zamknę oczy mam jakieś zwidy i wpadam niemal natychmiast w jakiś przedziwny stan między jawą, a snem (ogólnie przez cały dzień czułem się lekko pijany, nie inaczej jest teraz - bogowie, mam nadzieję, że mi przejdzie!!!), można nazwać go bardzo udanym! Poszedłem sobie na plac centralny by tam sobie skorzystać z internetu, usiadłem na progu pod drzwiami jednego z budynków, a może z metr ode mnie stała dwójka ludzi. Jeden z nich sobie zagadał. Thomas - atletyczna budowa, hebanowo ciemna skóra, ale niesamowicie miły i optymistycznie nastawiony do życia. Okazało się, że jest bokserem i gdy zapytałem, dlaczego co drugi przechodzień mówi mu “Cześć”, odrzekł, że on tu n Kubie dość popularny jest, bo go w telewizji często pokazują. No i jest dobrym bokserem. Chciał mnie wziąć na siłownię, gdzie uczy boksu bym sobie poćwiczył, ale powiedziałem, że ja raczej asportowy typ jestem. ‘Książki i te sprawy, wiesz.’ Zapytałem go, czy mógłbym gdzieś z kimś zagrać w szachy, bo widzę, że tu dużo ludzi tym się para. “No problemo”, odparł i po chwili wziął mnie pod jeden ze starych, rozlatujących się kościołów. Tam już, na chodniku, w cieniu świątyni grali jego koledzy. „Ale odsuń się trochę, bo coś na głowę ci może spaść”. Tak, świątynia była nieczynna, zamknięta na cztery spusty, opuszczona, zaniedbana. Sypał się tynk, kruszył gzyms. Wiele kościołów tutaj tak właśnie wygląda. Podobno powoli katolicyzm wraca do łask, ale przez wiele lat kościołom (nie tylko katolickim) i partii było nie po drodze. Wracając do szachów. Thomas przedstawił mnie każdej z jakichś dziesięciu osób - byli tam hydraulicy, mechanicy, ale również i lekarze oraz prawnicy (co w zasadzie dla mnie zaczęło mieć to wymiar nieco symboliczny, wszak Fidel był prawnikiem, a Che właśnie doktorem). Wszyscy zjednoczeni w tej swojej biedzie, w tym znoszonych ubraniach, wokół szachów, które jak śmierć, nie znają granic ani zawodowych, ani materialnych.
Zacząłem partyjkę z Thomasem - 30 minut pociągania piwka i palenia cygara skończyło się remisem. Przyszedł do nas Arturo, też Murzyn, acz dużo szczuplejszy od Thomasa. Mechanik. Stwierdził, że jest tu najlepszy, Thomas poważnie przytaknął. No to gramy! Poprosiłem Thomasa by skoczył nam wszystkim po cygara i piwo, takie tanie, po cenach dla nich. Zamiast jednego, dostałem cztery cygara, a piwo było o ⅓ tańsze. Ot, choćbym jak się starał, w żadnym sklepie takich świetnych cen tu nie znajdę! Nikt nie chciał cygara, wolą te swoje tanie papierosy za pół euro paczka. Wracając do gry, nie ma się chyba co usprawiedliwiać, że z pięć lat, o ile nie więcej, nie grałem - po prostu przegrałem. Remis z Thomasem i porażka z Arturo. Kiepski bilans. Nah, nie mogłem tego przełknąć. Chyba śmiesznie machałem rękoma i przeklinałem, bo wywołałem małe rozbawienie na twarzach moich szach-partnerów. Patrząc na nich i moje uniesione, gestykulujące łapy szybko przeszło i też zacząłem się śmiać.
“Ale wiecie, nigdy nie grałem w domino”, rzekłem. Nigdy?! Nie mogli uwierzyć. Na Kubie wszędzie można spotkać ludzi uprawiających tę grę. I tak trafiłem do domu Arturo. Na paru metrów kwadratowych w małym salonie siedziało z 10 osób wpatrzonych w telewizor z siejącym się ekranem. Od razu każdy wstał by mnie przywitać, skądś w jednej chwili wytrzasnęli rozkładany stolik do domina. W salonie zostały kobiety, my, kierowani testosteronem i chęcią współzawodnictwa, wyszliśmy przed drzwi. Przyznam, że nie skumałem zasad tej gry. Tzn. wiadomo, że jedynka do jedynki, dwójka do dwójki itd., ale to w gruncie rzeczy jakaś wyższa matma jest, coś jak w pokerze. Laik coś tam ugra, raz na 100 coś fuksem wygra, ale tak jak wytrawny pokerzysta liczy i zna karty przeciwników, tak oni doskonale wiedzieli jakie klocki mi zostały na długo przed skończeniem rozgrywki. No i nie można w to grać tak jak my lubimy w Europie, samemu, tu gra się jakby dwóch na dwóch, z tym, że wygrać może oczywiście jeden. Gdy ktoś przestanie współpracować z tym drugim, na 90% przegra. Razem z partnerem.
Ja wygrałem dwie małe potyczki na jakichś trzydzieści (chyba trzy godziny mi z nimi zeszło), spiłem morze piwa i ogólnie bawiłem się przednio. Nabrałem kubańskiej maniery - klockiem o stolik trzeba albo solidnie przyłożyć tak aby w uszach zagrzmiało, a gdy wężyk jest daleko, niedbale, ostentacyjnie, z udawanym poczuciem wyższości gdzieś tam rzucić klocek by inny gracz go ładnie ułożył. Po pożegnaniu się ze wszystkimi, Thomas odprowadził mnie kilka ulic, w międzyczasie mówiąc, że załatwi mi ciężarówkę do Santa Clary, gdzie chcę właśnie jutro jechać. 22:00. Taniej, a nie będę musiał czekać na moj autobus do samego poranka. Super, spotkamy się na placu głównym o 21-ej. W międzyczasie poszliśmy w jakąś ulicę, gdzie ktoś dał mu zamówione wcześniej słuchawki do telefonu. Mówi, że to drogie tu jest. “Słuchaj Thomas - mówię - ja mam takie super słuchawki z samolotu. Jak chcesz, to Ci dam wieczór”. Ucieszył się strasznie. Nie wiem czy te słuchawki z samolotu można brać, ale dali nam je w takich nienaruszonych papierowych woreczkach - ekstra nowe. Oczywiście woreczek rozerwałem i je sobie wyjąłem – ekrany z filmami i muzyką nie miały głośników. „Najwyżej oddam”, rzekłem do siebie, opuszczając z nimi - ostentacyjnie na widoku - samolot. Jeśli nie można ich brać, to przecież ktoś z obsługi zwróci mi uwagę. Nikt nie zwrócił… Takie z białymi oprawkami na uszy, z logo KLM, stylowe.
W każdym bądź razie spotkałem się wieczorem z Thomasem na placu głównym i stamtąd poszliśmy na ciężarówkę. Porażka… Nic o tej porze jednak nie jechało. Mimo wszystko dałem mu słuchawki - jego radość nie miała końca. Strasznie jednak głupio mu było, że jego oferta pomocy spełzła na niczym… Nah, nie zawsze wszystko wychodzi, ale liczą się chęci. Wszak to on najpierw zaproponował pomoc, a potem ja słuchawki - żadnego więc w tym interesu nie miał. Przynajmniej jeden z nas się ucieszył, heh.
Wróciłem na kwaterę, gospodarze śmiali się mówiąc, że podejrzewali, iż nic z tego nie będzie. Kuba. Tutaj nic nie dziwi! Idę spać, padam z nóg. No i ta moja dziwna głowa. Mam wrażenie jakby przez moje ręce przechodził jakiś delikatny prąd. Mrowieją… Grrr…

12 lipca

Cały dzień w autobusie. 13 godzin! TRZYNAŚCIE! Mniej leciałem z Europy! Santiago de Cuba - Santa Clara. Połowę przespałem będąc w jakiejś dziwnej medytacji. I jeszcze nafaszerowałem się węglem, bo mam problemy z żołądkiem. Przynajmniej teraz, ok. 23-ej, głowa jakby doszła do siebie. Nic dziwnego - odpoczęła w cieniu i w klimatyzowanym pojeździe linii Viazul. Zawsze odjeżdża na czas (chociaż ma spóźnienia jeśli chodzi o przystanek końcowy), aczkolwiek do najtańszych nie należy. Taki PolskiBus jest wielokrotnie tańszy! (trasa Kraków-Warszawa przy wczesnej rezerwacji… 10 złotych! Powrót tak samo - a były i bilety za 5 zł! - nie reklamuję, polecam podróżującym)
Kubańskie główne drogi, jak pisałem, są całkiem niezłe. To im się w ich socjalizmie udało. Można przypatrywać się jak życie niespieszenie płynie w tym upale. Ogromne pola trzciny cukrowej ciągną się po horyzont, za chwilę przesłaniają go ogromne góry, po czym małe miasteczka nagle ukazują ludzi - siedzących bezczynnie na gankach (chociaż zdarza się, że taki ganek to punkt sprzedaży, np. gazowanego napoju smakowego z butelki) albo taksówkarzy mających kilka rodzajów pojazdów - rower z dospawaną budką dla pasażera, motor z taką samą budką, koń z budką większą, dla 6-8 osób, ewentualnie auto, zazwyczaj gruchot (chociaż pojawiają się powoli nowe koreańskie auta, tj. Kia i Hyunday oraz francuski Peugeot). Nie produkują tu zbyt wiele, np. papier toaletowy jest z Wietnamu. Dużo rzeczy muszą sobie sprowadzać… Ale w pustych knajpach potrafi być czwórka ludzi, i każdy ma swoją rolę. Jeden przyjmuje zamówienie (jak go akurat nie ma, to mimo, że za ladą jest troje ludzi, trzeba czekać na tego od zamówień), inny bierze i wydaje pieniądze, a jeszcze następny przynosi jedzenie do stolika. Podobnie w sklepach, w których często jest maksymalnie 10 towarów. Woda mineralna mała, duża, cola, napoje. Wszystko za ladami, podaje sprzedawca. Jeden z siedmiu (nie przesadzam)! Jednemu klientowi na cały, pusty sklep… Jest jeszcze ochroniarz. No tak, ale nikt nie powie, że bezrobocie jest jakieś drastycznie wysokie.
W każdym bądź razie dojechałem cały i zdrów (prawie). Jak podejrzewałem, z załatwieniem noclegu nie było problemu. Gdy tylko wyszedłem z dworca, dosłownie zgniotła mnie chmara głośnych ludzi, którzy coś do mnie, jeden przez drugiego, krzyczeli. Tak jakbym był jakimś medalistą olimpijskim witanym przez fanów i dziennikarzy po przylocie do kraju. Zgłupiałem. Powoli zacząłem rozumieć słowa - taxi, dom, taxi, dom. Przepchnąłem się przez nich i mówiąc 'no, no, no’ po chwili jakoś mogłem zacząć myśleć.
Jest jakiś chłopaczek, może osiemnastolatek, który jednak nie odpuścił. Mówię mu, że najpierw chcę zrobić na jutro rezerwację. “A tam, załatwię Ci taxi za tą samą cenę, a dojedziesz szybciej”. To mi pasowało. Nocleg. Żaden problem, chodź. Zaprowadził mnie chyba do dziadka, utargowałem groszową cenę (2 euro) i pojechaliśmy do centrum. Tam już się rozlało. Pod daszkiem czekaliśmy aż gospodarz otworzy. Nie spieszył się, aż w końcu zamek szczęknął i wyłoniło się właściwie dwóch gospodarzy. Dziwne ruchy, dziwne, obcisłe ubrania, jakiś słodki, nieco kiczowaty wystrój sypialni i kuchni na piętrze do mojej dyspozycji. Serduszka, jednorożce, popielniczki w kształcie kostek do gry... Dużo różu. Geje. No ale co tam, też przecież ludzie. Przynajmniej bardzo mili. Wziąłem prysznic i wyszedłem. Byłem na chwilę na mieście - rewelacyjny plac tutaj mają, z taką altaną w punkcie centralnym. Właściwie to nic więcej tu podobno nie ma, tzn. dla ciekawskiego turysty, oprócz jednej rzeczy, którą odwiedzę sobie jutro.
PS: Nad toaletą widnieje napis by papieru nie wrzucać do środka. Hmm… Nie wiem czy chodzi o grecki typ wąskiej kanalizacji, czy o jakąś… przepraszam… koprofilię gospodarzy… Wolę, zaprawdę, chyba nie wiedzieć…
Hmm...

13 lipca, środa

Hawana. Teren mi znany, czuję się jakbym… wrócił do domu. Ale powolutku.
Rano jeszcze, w Santa Clara, poszedłem sobie do muzeum Che Guevarry, usytuowanym pod gigantycznym, robiącym wrażenie pomnikiem przedstawiającym jego podobiznę. Walecznie trzyma karabin i mężnie góruje nad miastem. Zawsze gotów do walki, jak mówią przewodniki, tak jakby miał powstać gdy zajdzie taka potrzeba. Samo muzeum jest raczej małe, ot więcej zdjęć niż rzeczy bezpośrednio związanych z tą ikoną rewolucji (i po części popkultury, o dziwo tej zachodniej). Kitel, w którym pracował w szpitalu, pistolet z kaburą, listy… Ale wrażenie zrobiła na mnie sala, w której złożono w ścianie prochy jego (podobno!) i innych poległych w walce o wolność rewolucjonistów. Wycieniona, z wiecznym ogniem płonącym na podłodze, za którym znajdował się mały, sielski krajobraz z szemrzącym strumykiem. Tak tam cicho, tak tam spokojnie.
Oczywiście jeden turysta, Artur, a w całym tym kompleksie, w dwóch salach, dziesięciu kustoszy. Czyli nas jedenastu. Nieopodal znajduje się otwarty, bardzo ładny cmentarz rewolucjonistów. Niektóre nagrobki nie mają wyrytych nazwisk - czekają na bojowników o wolność, którzy jeszcze mają szczęście żyć. Wszędzie wokół mnóstwo kamer i mnóstwo wojska. Czego oni się obawiają?
Mówiąc o Che, jest w nim zaiste coś poruszającego. Te oczy patrzące na coś innego niż wszyscy. Rozmarzone, czasem melancholijne, a już po rewolucji, gdy chciano z niego zrobić polityka, nieszczęśliwe. Nie pasował tam, pośród tych pieprzących o pokoju rozpolitykowanych głów w najdroższych garniturach… Bardziej wydawał się być poetą, ale był to człowiek czynu i odwagi. Jakby nie oceniać tego, co stało się później, z Kubą, całą tą polityką, wierzę, że Ernesto Che Guevarra i bracia Castro walczyli za ideały, za ludzi, za Kubę. Rządzenie zaś chyba wszystkich ich przerosło… Pamiętać też jednak trzeba, że Che świętoszkiem nie był – kilku ludzi zastrzelił (bynajmniej nie w walce) i kilka wyroków śmierci też podpisał…
Zobaczyłem, pooglądałem, ale zdjęć niestety nie zrobiłem, bo bagaż i aparaty się deponowało.. Ale wszystko było za darmo!
Ale te dziwne oczy Che. Powinien zwolnić nieco i naprawdę zostać poetą… Pióro ostrzejsze od miecza, amigo! ...
Potem plac główny, baaaardzo żywy i ruchliwy. Mojito i cygaro (no dobra, piwo też!). Jak król! (El rey Arturo!) Wróciłem do moich gospodarzy, zapłaciłem, odebrałem walizę i poszedłem poczekać na moje taxi. Kilka minut później dopadł mnie jeden z gospodarzy. Jak się okazało, przypadkiem wziąłem (jak to się bierze w ‘normalnych’ krajach) folder reklamowy z mapką – miał tylko jeden, od władz miasta, do pokazania/pożyczenia, ale nie do wręczania. Haha. No nic, przeprosiłem. Nic się nie stało. Ale pół miasta przebiec po parę kartek z obrazkami, bogowie…
Kontynuowałem czekanie. W międzyczasie przykleił się do mnie transwestyta (coś jest w tej Santa Clarze!). Obok stał policjant, który widząc moje zmieszanie, zaczął się z nas śmiać. Czytałem, że Kuba to raczej wyzwolony, jeśli chodzi o mniejszości, kraj. No ale żeby w państwie gdzie prostytutki bez dowodu nie można wpuścić do mieszkania, transwestyta tak śmiało sobie podrywał turystę przy oficerze policji?
Wyglądałby jak kobieta, gdyby nie broda.
- Hej chłopaczku, jesteś z Włoch? - zapytał. Zapytała. Pewnie obszedł, obeszła mnie ze dwa razy i spostrzegł/a mój plecaczek Lotto (Italian sports design).
- Nie, ale wiesz, ja nie ten… - odpowiadam, szukając słów.
- No, nie chciałbyś mnie poznać, pogadać? - dopytywał. Dopytywała.
- Nie, bo wiesz, ja wolę kobiety - odpowiedziałem.
- No ale ja jestem kobietą - powiedział. Powiedziała. Ta broda, ten niski głos…
- Rozumiesz o co mi chodzi. Przykro mi - chciałem być miły. Chyba mi się udało, bo zostałem pożegnany uśmiechem i posłanym całusem.
Spojrzałem na policjanta, śmiał się do rozpuku. Ech… Też się uśmiechnąłem, bo cóż było zrobić? Heh...
Taxi nie przyjechało. 20 minut spóźnienia - nawet jak na kubańskie standardy to za dużo. Wziąłem groszowe taxi na dworzec, tam zacząłem pytać o taxi collectivo. Znalazł się Murzyn po 30-tce, który powiedział, że zaraz załatwi. Wtedy podbiegł do nas ten chłopaczek, który dzień wcześniej 'dograł’ ze mną jazdę do Hawany. Rozpoczęła się kłótnia. Chłopaczek chciał mnie w nią wmieszać mówiąc, że byli po mnie, ale mnie nie było. “Daj mi spokój - nie było cię. Teraz mnie to nie obchodzi z kim pojadę. Wasz interes, nie mój.” Ot, trochę arogancko, ale to im chyba bardziej zależało na moich 20 euro niż mnie na jeździe z nimi. Zawsze mogłem, czego byłem pewien, znaleźć jeszcze kogoś innego. Kłótnię wygrał starszy Murzyn, zaprowadził mnie do starego niebieskiego Peugeota bez klamek. Był już tam jeden inny Murzyn, również klient. Trochę pogawędziliśmy, właściwie to takie żarciki bez ładu i składu, by nie siedzieć cicho i by nie czuć się nieco niezręcznie… Po dwudziestu minutach doprowadzono jeszcze dwie kobiety i mogliśmy jechać. Nie wiem jak to się stało, ale wszyscy usnęliśmy w tym aucie. Tzn. oprócz, chwała bogom, kierowcy! 3 godziny ponad sto na godzinę i mogłem kontaktować się z Darwingiem. Jakaś pani mi pomogła zadzwonić z budki, bo ja akurat nie miałem do budki karty. Brak sygnału. Kurczę, no! 30 minut szedłem do mieszkania, które zajmowałem nim wyruszyłem do interioru wyspy. Spokojnie, i tak tam musisz doczłapać - myślałem sobie. Na taxi już nie chciałem wydawać. A krótki spacerek zawsze dobrze robi. Rozważałem opcję, że mogą być już w mieszkaniu. Płacę za dzień 25 euro, tyle co miesięczna pensja większości Kubańczyków, więc chyba czekają. Ja bym czekał. Wygrzebałem jeszcze numer do Carlosa i poprosiłem jakiegoś przypadkowego człowieka z telefonem w ręce by pod ten numer zadzwonił. Nie chciał pieniędzy. “Carlos. Co? Nie słyszę Cię. Jeśli ty mnie słyszysz, to wiedz, że za 5 minut jestem na ulicy przed budynkiem. Co? Nie słyszę!” I rzeczywiście, czekali! Windą zjechał Darwing i powiedział, że siedzą na chacie od rana, bo nie wiedzieli, o której przyjadę. No to dobrze myślałem. Przeprosiłem jednak, bo w sumie cały dzień zmarnowali, ale ja też nie wiedziałem, o której przyjadę. A, i mała niespodzianka. Zostawili mi butelkę taniego wina Soroa. “Wiemy, że lubisz”, mrugnęli okiem, mając na myśli kosz na śmieci, jaki im zostawiłem (bo nie wiem, gdzie te śmieci się wynosi). Pozytywni goście! Chyba im coś muszę kupić na pożegnanie…
Zrobiłem sobie jeszcze dwugodzinny spacer po stolicy, napawając się jej specyficznym klimatem piękna i brudu, jakimś dziwnym sensem w tym chaosie, jej bogactwem w całym jej ubóstwie…
I tak właśnie kończę tę notkę i prezent od gospodarzy. Salud, Darwing y Carlos!

PS: 10 min. później: Kłykieć drugiego palca lewej ręki. Krwawi. O coś zahaczyłem. Rum 40%, zalałem kilkoma kroplami dwa razy. Zasklepia się. Ot taka rada. Trochę czegoś i do wypicia, i do dezynfekcji…
Mała ranka, nic poważnego.
PS 2: W takim klimacie trzeba mieć pod ręką papier toaletowy. Za dużo by opowiadać. Przyda się wcześniej czy później, jeśli nie właścicielowi, to komuś innemu. Heh… Warto go mieć w plecaku podręcznym, bo tu po jednej kanapce można dostać biegunki. Albo po zaabsorbowaniu zbyt dużej ilości słońca…

14 lipca, czwartek

Wstałem. Pewnie wyglądam jak nieżywy, bo gość, taxista, od którego kupiłem cygara (bo w nosie miałem jego taxi), stwierdził, że moja noc była ciężka, gdyż mam strasznie zmęczone oczy. Tak, są zmęczone, nie wiem, czy z przepicia, czy z czego jeszcze bogowie wiedzą. Źle mi si tu śpi. Właściwie mam lekkie sny, z których co chwila się wybudzam. Mimo klimy w każdym jednym mieszkaniu. Siedzę w tej właśnie chwili w eleganckiej restauracji obok centralnego placu. Są tu kelnerzy w idealnie wykrochmalonych koszulach, czarnych spodniach starannie wyprasowanych na kantkę. Piwo 1,5 euro, a standard światowy. Dziwnie się tu czuję. Są gotowi na każde moje skinienie, a ja (se!) tu siedzę taki zmarnowany, mając parę pesos w kieszeni. W Polsce, w takich byle jakich ciuchach, z czapką rewolucjonisty odwróconą daszkiem w tył, z tym kacem na twarzy, do tak eleganckiego lokalu by mnie za nic nigdy nie wpuszczono. A tu jestem jak król, bo mam 1,5 euro na piwo i 2,50 na mojito. Muszę coś zjeść, ale boję się o żołądek. Wczoraj, będąc na węgielkach wcisnąłem w siebie zaledwie jednego niby-hamburgera, za mniej niż pół euro. Było okay. Jest po 16-ej, może będzie znowu okay? Zero węgla dzisiaj. Mojito, cygaro. Drugie mojito. Kuba jest super tania, ale jest tu tyle kuszących rzeczy… Jakże łatwo im ulec, bardzo łatwo... No nic, jedno mojito do wypicia, i zmykam dalej. Pytanie - dlaczego muszę zmykać? Poznawać, smakować? Nie usiedzę, po prostu, w jednym miejscu. To takie smutne, że z tą moją neurotyczną naturą, odpocznę dopiero wtedy chyba gdy umrę...

15 lipca, piątek

Z Europy dochodzą złe wieści. Najpierw rajd szaleńca i śmierć dziesiątek ludzi w Nicei, we Francji, a potem wiadomość o śmierci znajomej z pracy. Tak, miała raka, ale człowiek zawsze ma jakąś nadzieję, że wszystko się ułoży i będzie dobrze. Rzadko kiedy jest, cholera.

Internet tu działa słabo, ale też z jednego nadajnika wi-fi korzysta ponad setka ludzi w parku.
Posiedziałem godzinkę na takiej ładnej alei, po bokach której jeżdżą samochody. Umiejscowiona jest na środku drogi. Parque de central. Przez jej całą długość ciągną się betonowe ławki i żeliwne, masywne latarnie przeplatane z drzewami, o cień więc tam łatwo. Odpaliłem swoje cygaro, otworzyłem piwko i tak się napawałem tym, że mogę nie myśleć o moim pospiesznym życiu w Polsce. Środkiem przemykała cała masa barwnych postaci, od starszych ludzi handlujących gazetami (kupiłem jedną), przez turystów z nieodłącznymi aparatami, po lokalne ślicznotki chodzące zazwyczaj parami. Co młodsze dziewczęta chodzą z matkami, pewnie dlatego, bo faceci tutaj lubią podrywać niewiasty, coś tam do nich sprośnie pokrzykując albo tak wulgarnie sycząc (jak na jakiegoś psa) w ich kierunku.
Teraz siedzę ze 20 metrów dalej, pod kolumnami eleganckiej restauracji jakiegoś eleganckiego hotelu. Chłodzę trzewia i obserwuję niezmordowanie ciągnące się sznury samochodów. Jestem nieco zmęczony, ale to chyba wina weekendu. Już piątek po południu, brakuje mi tu chyba dobrego towarzystwa do spędzenia jakiejś szalonej nocy. Mam na myśli oczywiście towarzystwo do drinka, pogadania, pośmiania się. Z drugiej jednak strony w Polsce nie będę mógł na to narzekać, a i jeszcze przyjemniej, po trzech tygodniach, będzie móc się spotkać w gronie przyjaciół.
PS: Rano uciupałem kolejnego robaczka na mieszkaniu. Po bliższych oględzinach zwłok stwierdziłem, że to tylko rybik cukrowy (w mordę, czułem się jak Grisom z serialu CSI Las Vegas!). Drugi na tyle dni to żadna tragedia, w dobrych hotelach widywałem ich całe kolonie (ostatnio choćby w centrum Europy, Czechach). Mieszkają w rurach kanalizacyjnych, lubią sobie wędrować w nocy. Są praktycznie nie do wytępienia. Jak pisałem, tragedii nie ma. Zawsze to element lokalnego uroku, by nie rzec folkloru, i to między innymi z tego powodu wolę mieszkania od hoteli.
PS2: W końcu nie Lewandowski! Jeden starszy pan, słysząc, żem z Polski, wykrzyknął… ‘Haruzeski!’ Po czym wzniósł oczy ku niebu. Tak, Jaruzelski już nie żyje…

15 lipca, mieszkanie

Takich magicznych chwil jak ta teraz nie ma wiele. Za oknami ciemność, z tableta leci smutno-straszna muzyka, obok na stoliku spoczywa pół lampki wina i 20 euro do wymiany na jutro. Gdzieś na podłodze telefon. Krople deszczu dochodzą do wnętrza mojej czaszki przez ciężką zawiesinę gęstego dymu. Leżę na łóżku wpatrując się w ciemność drgającą piorunami. Magia!!!

17 lipca, niedziela

Błąkam się drugi dzień bez celu ulicami Hawany, wchłaniam to miasto całym sobą. Znalazłem nawet jeden normalny, taki jakby europejski supermarket, aczkolwiek dwa litry Coca-Coli kosztują tam 3 euro. Ogólnie, w innych sklepach woda kosztuje 1 euro, a napoje smakowe 1,5 euro. Tanie są za to soki sprzedawane na ulicach. Podobnie jak jedzenie z kioseczków.
Kuba to kraj absurdów. Kilka może opiszę. Np. w jednym z banków nie chcieli ode mnie przyjąć do wymiany banknotów 20 euro. Tylko 50. Ten sam bank, inne miasto i żadnego problemu. Jeśli chodzi o banki, trzeba pokazać dodatkowo adres, gdzie się na noc zatrzymaliśmy, ale w kantorach tego nie oczekują. Trzeba uważać na ulicach - klimatyzatory wypluwają wodę wprost na drogę i chodniki dla pieszych. Gdyby to jeszcze kapało, ale one czasem po prostu wypluwają z siebie wiadro wody. Kapitol, główny budynek Hawany jest w remoncie, ale otacza go krajobraz momentami powojenny - szkielety budynków, z których smutno zwisają druty zbrojenia, a na poziomie gruntu dogorywa kilkumetrowa plątanina bezładnego gruzu.
Pisałem o pani proszącej o mleko dla dziecka - jak się okazuje, takich pań są wszędzie dziesiątki. Podobnie jak ludzi podchodzących do człowieka kupującego coś pod budką z jedzeniem i proszących o zakup hamburgera. Przestałem już na to zwracać uwagę. Odwracam się w drugą stronę albo trwam jak kamień udając, że nie słyszę. Głupio czuję się będąc tak niegrzecznym, ale to trochę natrętne jest, kurczę… Chociaż staruszkom daję, bo nie są tak nachalne, po prostu fajnie się śmieją.
I masa słodko nagabujących prostytutek. Drobnych dealerów. I tej biedy. Niektóre z mieszkań nie mają łazienki. Nawet wody. Trafiłem na jakąś pompę pod ścianą jednego budynku, do którego ustawiała się kolejka chcących się umyć kobiet. Jeszcze raz aż chce się zapytać - czy tak wygląda wolność? Wolność jest wtedy gdy wybieram pracę jaką lubię wykonywać i stać mnie na mniejsze i większe przyjemności. Jak pieprzony prysznic, na przykład. Gdy mam szansę, przynajmniej teoretycznego, wyboru tych, którzy w moim imieniu podejmować będą decyzje ważne dla kraju… Gdy jeśli mi się nie podoba, mogę to powiedzieć albo swobodnie wyjechać… Bo czym, kurwa, powinien być kraj? Instytucją pomagają żyć ludziom zrzeszonym pod jego flagą. Gdy trzeba żebrać o hamburgera mając dwie sprawne ręce i dwie sprawne nogi, oznacza to, że kraj szwankuje… W przewodnikach pisze, że na Kubie nie ma żebractwa. Jest, a jakże! Szczególnie dużo tu starszych ludzi siedzących beznadziejnie na ulicy z ponuro wyciągniętą w przód kościstą, pomarszczoną dłonią...
Takie podróże dużo uczą. Tyrając na dwa (trzy?) etaty stać mnie było na taki wyjazd, ale nawet jeśli pracowałbym na ten jeden, mam w tej naszej Polsce co jeść, mam się gdzie umyć i mam za co iść na piwo. Kupa ludzi tu, na Kubie, będąc specjalistami o zdolnościach o wiele bardziej przydatnych społeczeństwu niż moje (vide lekarze), o tym sobie tylko niepotrzebnie marzy…
Widzę duże podobieństwo między Kubańczykami, a Polakami. Potrafią kombinować. Załatwiać różne rzeczy, robić coś z niczego (np. 60 lat wymieniać części w swoim rzępie, aż z oryginałem, pod maską, często ma on niewiele wspólnego - np. nasze Fiaty 126p, które brzmią jakby inaczej), lubią się napić, głupio pogadać, są gościnni i mili dla obcych. Nawet pewien pierwiastek buntu w nich jest, a przynajmniej był, aczkolwiek o ile obalili pana o rzeczywiście wątpliwej reputacji, o tyle już dawno powinni zrobić to z innym panem - tym od cygar.
No ale dość polityki. Co jeszcze zapamiętam? Punkty sprzedaży mięsa, gdy pan za framugą bez drzwi i malutką ladą bez jakiegoś skrępowania rozczłonkowywał świniaka. Takich punktów jest tu sporo - nie to, co w Polsce, gdzie idzie się do sklepu i kupuje ładnie spakowane i zważone mięsko z folijki. Tam tną aż miło na oczach klienta wśród wszechobecnych, będących w swoim żywiole much. Często i w lokalach z jedzeniem...
Pełne salony piękności - mało która młoda kobieta nie ma ładnego manicure i zrobionych paznokci w nogach. Mimo, że żyją w dość brudnych norkach (trudno pomieszczenie, które u nas jest co najwyżej piwnicą, jeśli chodzi o metraż, nazwać mieszkaniem…) to są czyści, a ubrania mają zawsze świeże. Szczególnie muzycy - wszystko wyprasowane na kantkę!
Porusza widok bosych dzieci grających piłką z dermy bez powietrza i bez połowy łatek na ulicy. Starszych ludzi czekających na twoją pustą puszkę, na to aż dopijesz piwo (zawsze 0,33 litra).
PS: Pot jest koloru białego. Dobrze spocony człowiek ma podkoszulek biały, od soli, pod pachami. Ja to jeszcze jestem jakiś niedopocony pikuś, co pierze te swoje cztery podkoszulki codzienne (tzn. jeden ręcznie na dzień), ale czasem widzę żołnierzy w tych swoich ciężkich mundurach zasłaniających im całe ręce i nogi - oni mają dopiero białe plamy! Współczuję chłopakom.
PS2: Posiedzę jeszcze w tej knajpce. Tak tu fajnie.
PS3: Chyba się… przeziębiłem. Boli gardło i ten ból rozchodzi się nieznośnie w stronę uszu. Ciężko mi się przełyka. Albo to wina klimatyzacji w mieszkaniu albo tych ziiiimnych soków pitych przeze mnie jednym haustem. Na wszelki wypadek już bardziej uważam na te dwie rzeczy…
PS4: Bogowie, jak ja często narzekam! Teraz chyba narzekam na narzekanie. Absurd jakiś!

17 lipca, noc

Cygaro. Mocna to rzecz. Dla kogoś kto nie pali papierosów, to trochę jak litr piwa i do tego 10 papierosów. Nie ma się co oszukiwać, lekko ogłusza. Nie muszę dodawać, że nimi się nie zaciąga, a mimo to - czytałem kiedyś gdy rzucałem palenie i wspomagałem się cygaretkami (takimi mini-cygarami) - gruczoły ślinowe wytwarzają więcej śliny i osiadająca na niej nikotyna trafia do wewnątrz organizmu. Sama jama ustna część wchłania. Zawsze nieopatrznie coś się wciągnie. Nawdycha przecież… A i przepić czymś trzeba, a cygara przecież nie lubią wody...
Tusk lubił cygara, ciekawe ile decyzji podjął z lekkim machnięciem ręki pod ich wpływem? Ciekawe czy Kennedy podpisując rozkaz inwazji w Zatoce Świń też robił to z tlącym się obok niego kubańskim cygarem (bo w nich gustował) – to byłby dopiero paradoks!
Ot, takie tam nocne, mocne…

Ps po godzinie: Ciężko tu, samotnie, po nocy, czytać Gutierezza. Muszę się iść przewietrzyć…
Ps2 (po powrocie, dwie godziny potem): Lepiej!

18 lipca, nad ranem

Piękne połączenie zasad fizyki, aerodynamiki. Dwa wentylatory, jeden z nich to gigant i prawdziwe monstrum, przytwierdzony u podstawy kamieniem (“Bo spaceruje”) i w dodatku jest jeszcze przecież klimatyzacja pod parapetem. Odpowiednie jej ustawienie i odpowiedni rozstaw tego wszystkiego sprawia, że tak różne strumienie powietrza chłodzą w jednym kierunku moje stopy, w innym głowę, a na plecach mam jakiś nadmorski misz-masz. Wszystko to super delikatne. Spać, nie umierać! (Incredible Machines i trochę logiki, a nie fizyka z panią Frau, Kazimierą, aż do ósmej klasy… bogowie!)

7:30 - spanie! Bez budzika, bez alarmu. Beztrosko spaaaaać…

18 lipca, poniedziałek

W niekończącej się kolejce do kantoru poznałem trzy dziewczyny. Dwie Polki - jedną z Dusseldorfu (Niemcy), drugą z Hagi (Holandia), oraz towarzyszącą im Brazylijkę z San Paulo. Wszystkie (urodziwe!) studentki, poznały się na jakichś wymianach. Tak sobie latają po Południowej Ameryce i wpadły m.in. na kilka dni na Kubę. W Meksyku jedną z nich okradziono i kartą zrobiono wypłatę na 900 euro! Aczkolwiek bank był tak uprzejmy, że pieniążki zwrócił (w ramach jakiegoś ubezpieczenia). I złodziej też miał serce, bo wziął wszystko oprócz paszportu. Na Kubie dziewczyny były zupełnie zielone jeśli chodzi o wszystko, nie znały cen, więc wziąłem je na pięciogodzinną wycieczkę po mieście i objaśniałem co jest co, posiłkując się tym, co zapamiętałem z przewodników. “To jest Capitolio, kopia amerykańskiego Kongresu. Zbudowany w latach 20-tych ubiegłego wieku, dokładnie w 1929, jako swoisty symbol dominacji Amerykanów na tych ziemiach. Trochę to bezczelne z ich strony, prawda? Co? Do kiedy? Rewolucja, ta ostatnia, udana, zakończyła się 1 stycznia 1959 roku. Ciekawa data, przyznacie?” i tak dalej. Doradzałem jak za co płacić, nie kupować pierdół w marketach, tylko jedzonko tam, gdzie jedzą Kubańczycy. Można tanio i bardzo smacznie się posilić. Nie patrzeć w oczy zagadującym wciskaczom wszystkiego, nie mówić skąd się jest, bo już was mają. Targować się o wszystko, mówić ‘pobre turista’ (biedny turysta) i ‘caro’ (drogo). Był to niezmiernie miły spacer i fajnie się było komuś przydać. No i przecież poznałem bardzo sympatyczne dziewczyny. Wypiliśmy i zjedliśmy po kokosie (kupuje się takiego z wsadzoną do środka rurką, wypija coś przezroczystego smakującego jak mleko z wodą, a potem prosi się o pocięcie tego by dostać się do białej materii otaczającej wewnętrzne ściany kokosa), posiedzieliśmy przy refrescach (napoje smakowe) i piwku w jakiejś knajpie, doradziłem dalsze miejsce do zwiedzania. Plac Rewolucji i Cmentarz Colon przede wszystkim. Za taxi tam nie płaćcie więcej niż 6-7, za wszystkie trzy. Pomogłem im wytargować na 5. Buziaki, całusy, pojechały… Bardzo chciały mnie zabrać ze sobą, ale ja już tam byłem, pewnie zacząłbym się, mimo fajnego towarzystwa, nudzić… Nie prosiłem o numery telefonów, kontakt na FB – ot, przelotna znajomość. One pojutrze lecą dalej, ja niedługo wracam, nie ma się co zżywać… Choć troszkę szkoda…
Więc znowu przyjemna rutyna. Knajpka, cygaro, piwo, krótka notatka.

19 lipca, wtorek

Uroczy lokal. Klimatyzowany, ściany popisane i pomazane markerami przez chcących pozostawić po sobie jakiś ślad turystów, stare obrazy z motywami statków i morza, instrumenty wiszące na ścianach, świeczniki sprzed chyba stu lat, dużo drewna. I niesamowicie radosna muzyka grana przez kapelę na pięterku wyżej. Jest tu przyjemnie mroczno…
Nie udało mi spotkać z Zafir i Shani. Gdy ja włączałem internet, one nie miały do niego dostępu, wiadomość, wysyłaną w nocy, odbierałem dopiero następnego dnia. Są już w Los Angeles. Jak się okazało, Zafir, w Trynidadzie straciła telefon. Dziwne, bo ja uważam Kubę za chyba najbezpieczniejszy kraj w jakim byłem - turysta jest tu nietykalny, a localsi strasznie boją się policji i mundurowych. No ale wiadomo, nie zostawia się elektroniki na stoliku gdy idzie się siku, a też nie chodzi z otwartymi kieszeniami. Złodzieje są wszędzie, nawet w krajach, powiedzmy, wysoko cywilizowanych. Niemniej jednak pal licho telefon, Zafir najbardziej, co zrozumiałe, żałuje zdjęć. Mnie też przykro, bo wszystkie fotki w naszym domu robiliśmy jej komórką…
Ja na wszelki wypadek robię kopię, z aparatu (bo sądzę, że mało który telefon potrafi zastąpić aparat, nawet ten z tańszych) przesyłam co wieczór na tablet. Mam też mały, stary telefonik na wszelki wypadek. Trzeba podróżować odpowiedzialnie! Ale też nie można ciągle rozglądać się na boki i macać po kieszeniach. Wytrawny złodziej od razu będzie wiedział, że mamy coś cennego, a w dodatku będzie wiedział gdzie, i w której kieszonce.
A propos telefonów. Dostałem na maila fakturę, za tylko dwa tygodnie na Kubie. Trochę smsów, ze cztery minuty połączeń, 250 złotych! Nie no, dla mnie, który nie wychodzi powyżej 40 PLN, oznaczało to mały zawał. Na szczęście miałem ubezpieczenie więc mogłem pozwolić sercu poszaleć. Głupi żart! Oczywiście, że nic mi się nie stało, ale przez kilka minut przeżywałem coś w rodzaju szoku termicznego. A co tam, przeżyję się i to. Niemniej jednak telefon wyłączyłem, na śmierć. Włączę w Europie, w czasie przesiadki w Amsterdamie.
Z godzinkę temu poczyniłem małe zakupy dla rodziny i przyjaciół, sam też kupiłem sobie jakąś pierdółkę. Przemowę Fidela przed sądem z Santiago z 1953. Będzie co czytać. Ludzie mają różne dziwne hobby, prawda? ;)
Na bazarkach jest dużo fajnych rzeczy. Np. propagandowe, stare, oryginalne, i nowe, ale funkcjonujące już bardziej jako ciekawostka plakaty oczerniające Stany Zjednoczone. Np. butelka Coca-Coli bardziej przypominająca pocisk niż butelkę. Lub plakat w stylu Andiego Warchola (chodzi o Marilyn) z Obamą ubranym w wojskowy mundur i trawestacją jego hasła wyborczego “We can!” (Możemy!) na “We came!” (Przybyliśmy!), z podpisem Cuba 2016. Dość zabawne, w moim mniemaniu. Aczkolwiek wiadomo, że nikt tego poważnie nie traktuje. Chociaż…

A! Jeszcze taka jedna ciekawostka z wczoraj, tj. 18 lipca. Przychodzę sobie do mieszkanka, a tu w drzwi wciśnięty rachunek za gaz. Mój pierwszy kubański rachunek za gaz! Co prawda za czerwiec, gdy mnie tu jeszcze nie było, no ale jak fajnie! 1,10 Euro. A tak serio, przeszedłem się przez korytarz mojego piątego piętra, bo słyszałem skądś grający wyraźnie i głośno telewizor. Ludzie tu często nie zamykają drzwi, co najwyżej zasłaniają wejście kratą, by zrobić sobie przeciąg. Krzyknąłem coś w rodzaju “Przepraszam” albo “Za pozwoleniem” (teoretycznie 'con permiso’, a i tak wszyscy mówią 'permiso’, nieważne...) i powoli wsunąłem się do środka. Powitał mnie mocnym uściskiem jakiś gość około trzydziestki, czarnoskóry, z tatuażami, w czerwonych trampkach. Mieszkanie, o dziwo!, dość eleganckie (w ogóle ten blok jest całkiem ładny - dwa dni temu pomalowali tu korytarze, windy są nowe, ale jedna już nie działa…; nie można mieć wszystkiego, wiadomo!). Mówię mu, że tu nie dzwonię na kubańskie numery, że przyszedł rachunek. Daj numer! - wypalił od razu, bardzo przyjacielsko. Dałem, zadzwonił, powiadomił Darwinga. Szybka piłka, zero problemu :) Super! Ale zdjęcie rachunku mam, oczywiście!

19 lipca, kwatera

Ech te wieści z Europy… Moja ex luba, trzy dni temu wyszła za mąż. Wiedziałem o tej decyzji już od jakiegoś czasu, ale o konkretną datę nigdy nie pytałem... Sam nie wiem, czy to odpowiednie miejsce na pisanie o takich rzeczach…
(…)
Litr białego rumu, 3 litry tutejszej coli. Salud, K.! Jak najszczersze!


20 lipca, środa, 11:20

Siedzę przy kawie, zalaną wodą z czajniczka, którego specjalnie tu przytachałem. Sen miałem twardy, mimo włączonego światła. Poduszki leżały na podłodze. Głowa w nogach łóżka. Ale już lepiej. Świat stał się taki, jaki ma być. Zabawny. Do zdobycia! Mój! Choć nieważny właściwie.
Bogowie, cały ten dziesięciopiętrowy budynek żyje! To nie jakieś tam polskie gierkowskie ciasne i chude bloczysko, ale prawdziwy kompleks mieszkaniowy. Na jednym piętrze jest tu z piętnaście mieszkań. Początkowo gubiłem się w korytarzu, bo idzie się nim i idzie, i rozgałęzia się on w kilka stron. Nie mam stąd żadnego widoku, bo okna wychodzą na swego rodzaju dwie wnęki, ciągnące się od parteru aż po sam szczyt - w ich wnętrzu wiszą wibrujące głucho cielska klimatyzatorów i znajdują się okiennice innych lokali (jak zwykle na Kubie, bez szyb).
I tak, słyszę w tym momencie bardzo dobrze jak ktoś robi remont - słyszę młotek walący w dłuto i spadające z hukiem stare płytki. Jest ich dwóch, bo od czasu do czasu w tej samej chwili przeraźliwie wyje cyrkularka tnąca pewnie już nowe kafelki. Gdzieś szczeka pies. Dzwoni telefon. Gra muzyka karaibska. Poważnym tonem przemawia pan z telewizora. Przez dziesięć sekund płacze niemowlę. Rozmowa jakichś starszych pań z jednej strony, jakieś krzyki z drugiej. Niżej czyjś kaszel. Wyżej szczęk sztućców uderzających co kilka sekund o talerz. Szum spuszczanej wody w toalecie. Czyjeś kroki za drzwiami, w korytarzu. I tak od rana do 23-ej. Przywykłem do tego. Polubiłem. A nocą to moja muzyka, od leżącego na łożu śmierci Mozarta po wczesny, niewyżyty i smakujący życia naiwny Offspring, jest częścią tego dziwnego organizmu.. Można pomyśleć, że to postapokaliptyczny tysiącpiętrowiec z dystopijnej powieści FUTU.RE Dmitriego Glukowskiego… Jest samowystarczalny. Nie trzeba z niego wychodzić. Jest ważniejszy i trwalszy niż jacyś tam, w mordę, ludzie. Oni umrą, umierają cały czas, a on trwa. I będzie trwał. “Zapomnij o śmierci!”
Przeczytałem wszystkie te swoje ‘lewackie’ (żeby nie było!) gazety, które tu przyleciały wraz ze mną. Książek do kawy nie czytam. A pisanie w tym stanie dochodzenia do siebie nieco mnie męczy…
Może stary, dobry, lekki Garbage? Niech wybrzmi! And one more coffee! And a bit of good, old-school headbanging and then icy shower? Dobry pomysł!
PS: Y una poca, poquita gota de ron, jeje.

20 lipca, 15:45

Ten sam lokal co wczoraj. Wyłazi ze mnie krew białasa - ledwo włączyli DVD z koncertu AC/DC zacząłem się bujać na tym stołku jak oszalały. Po każdym kawałku ekstatycznie reaguję brawami (nic nie poradzę!), a każdy z dwójki gości i z barmanem włącznie pokazują mi tu kciuki. Można wyjść, co oczywiście już wcześniej zrobiłem, na zewnątrz i tam przy stoliku, w wąskiej uliczce głaskanej oceaniczną bryzą, palić sobie cygaro i patrzeć na masywne dźwigi przenoszące ciężkie kontenery na potężne statki. Ot, taka perełka na uboczu, bez turystów...
Jeszcze 25 godzin i już mnie tu nie będzie. Już teraz chyba dopada mnie nostalgia i dziwna melancholia. Akurat gdy pozbyłem się udaru, biegunek, przeziębienia, kaca, smutków, muszę wyjeżdżać… Do tego zimnego świata, zimnych kobiet (eghem!), naszego podzielonego, przez dyktatora-kurdupla kraju… Ech, nie narzekać. W Polsce mam przecież pracę, którą kocham, a i pojeździć po niej też można, np. w niedzielę do Radomia (prawda, Ulo? ;) )
Więc, kurwa, łeb do góry i carpe diem (baby!).


Ten sam dzień, 18:23

Wymieniłem z takim jednym barmanem po dwudziestce podkoszulki! Spodobała mu się moja z logotypem w kształcie czaszki wyrytej z cyferek Matrixa, marki Nike. Puszczał mi wcześniej Aerosmith, Rolling Stones, co chciałem, podłączył mój tablet (Lenovo, polecam!) do głośników i wszyscy oniemieli, osłupieli wręcz, słysząc Opus Manus zespołu Therion (“To mega Therion”) - oni tu nie mają pojęcia o metalu!!! Nie nalegał, chciał po prostu odkupić, no ale co tam… “Daj mi coś na wymianę bym goły nie wracał i sobie bierz, haha” Dostałem… jakiegoś czarnego topa spod jego pracowniczej koszuli, tyle dobrze, że ten top jakoś ledwo zakrywa brzuch. Wyglądam jak gej! Haha! Powiedziałem, że w Europie, Polsce, byłbym za to pobity, ale on jeszcze z dziesięć minut pokazywał mi zdjęcia w takich podkoszulkach, czy jak to nazwać. Zapewniał, że na Kubie to norma. Że to nie gejowskie - pokazywał fotki swojej dziewczyny by udowodnić, że nie jest homoseksualistą. Heh, no ok, jemu to może rzeczywiście pasuje, bo ma widać że wyćwiczone mięśnie, ale ja (taki strach na wróble) nie, w dodatku jestem tak śmiesznie opalony do łokci. I podkoszulek (czy to coś - nie mam na to nazwy) jest za mały. Podwija się co chwila i wyskakuje mi pępek, choć nie mam mięśnia piwnego... No ale co tam, trudno. Jakoś dotrę do kwatery :)) A i, będąc już nieco podpitym, cieszę się, że komuś sprawiłem radość moim podkoszulkiem. Jak to mówią, la vida es corta! Czyli raz kozie śmierć! :)
Zdrowie!

Ten sam dzień, czyli 20 VII, a właściwie to noc

Nie wytargowałem z taksówkarzami ceny jakiej oczekiwałem, toteż 20 minut szedłem w tym śmiesznym topie. O dziwo! Nikt się nie śmiał i się we mnie nie wgapiał. Po drodze nawet dostałem dwie oferty “foki-foki” od dziewcząt dosyć urodziwych… Przeglądałem się w odbiciach wystaw sklepowych - to coś nawet jest okay, jedynie o rozmiar za małe. Do Polski tego jednak nie wezmę, heh.
Godzina klimy i wiatraka, a moja super-mini-termo-waga (która nigdy się nie myli) pokazuje 29C. Mam jakieś fioletowe plamy na plecach. Nie wątrobowe, bo po zimnym prysznicu powolutku znikają. Przegrzałem się chyba. Ech, mnie tu nic nie dziwi :)

PS: Nie ma lepszych chipsów niż chipsy z… banana! Niektóre suche jak wióry, inne (jeszcze) lekko elastyczne. Smakują wybornie, kosztują 20 centów! Dobry pomysł na biznes w Polsce!

22 lipca, już w drodze w stronę Krakowa, oczywiście po powrocie do Polski

I tak nadszedł ten ostatni dzień pobytu. Rum i cola dla moich gospodarzy. Niech za mnie wypiją! I jeszcze długa, miła rozmowa na pożegnanie. Równie długa podróż starą taksówką na lotnisko, wymiana resztek pieniędzy (tych mnie wartych, Nacionali, nie chcieli przyjąć, toteż kupiłem za nie wodę i kanapkę). Później sam lot, jakieś dziesięć godzin, z czego połowa w kompletnej ciemności. Noc, kapitan zalecił zasłonić okna i pozwolić tym co bardziej sennym pasażerom zasnąć. Filmy wyświetlane na zagłówku podróżującego siedzącego przede mną, oglądane w stanie na wpół świadomym. Ciężko było śledzić fabułę gdy nieposłuszne myśli uporczywie wędrowały w kierunku domagających się uwagi jakże licznych i jakże świeżych jeszcze wspomnień. Przez skołataną głowę przewalały się te wszystkie tysiące, jeśli nie miliony, obrazów, dźwięków i zapachów, a także dłuższe i krótsze strzępki rozmów, te uśmiechnięte twarze, żywe emocje, różnorakie uczucia - od tych obaw na początku po stany wręcz ekstatyczne w czasie pobytu.
Przyzwyczajony do używania łamanego hiszpańskiego, za każdym razem gdy stewardessa pytała o moje preferencje względem napoju czy posiłku, odpowiadałem po hiszpańsku. Nie rozumiała, a mnie było głupio, od razu więc poprawiałem się po angielsku. Pół jawa, pół sen, suche powietrze drażniące błony śluzowe, trudności z przełykaniem.
Aż wreszcie Amsterdam. Większość białych ludzi. Dziwny widok.
Warszawa. Sami biali ludzie. Widok więc jeszcze dziwniejszy. Ulice przepełnione językiem polskim. Nie mogłem uwierzyć! I jak czysto w porównaniu do Hawany! W Warszawie przeżywałem głęboki stan zagubienia - czułem się jak gdybym przebywał w jakimś innym, zupełnie obcym mi wymiarze. Te poważne twarze. Przekleństwa z lewej strony, przekleństwa z prawej strony. Zza pleców, z ust ludzi idących przede mną. Ludzie grzecznie stojący na czerwonym świetle, cierpliwie, acz z dostrzegalną irytacją w oczach, czekający na swoją kolej. Na Kubie nikt by tego nie robił…
Te elegancko ubrane kobiety patrzące z obojętnością na wszystko wokół, często ukrywające oczy (bez potrzeby, gdyż było pochmurnie) za ciemnym szkłem okularów przeciwsłonecznych. Robiące balon z gumy do żucia, który pęka tuż przed twarzą, mówiąc człowiekowi jakby wprost: „Spierdalaj!”
Szpitalny chłód na ulicach, sterylne, bezduszne wszystko wokół… Cichy szum jadących płynnie lśniących, nowoczesnych samochodów, brak serdecznych okrzyków, uśmiechu, muzyki, swobodnie kołyszących się ciał. Mimo dwudziestu paru stopni - chłód. Nie chodzi o temperaturę, chodzi o atmosferę.
Szpan, konsumpcja, pieniądz – te rzeczy wyżarły duszę od środka. Żywe trupy w drogich autach i nowiutkich ciuchach. Źle się poczułem. Samotny. Pusty. Wydrążony od środka. Czułem się jak w jakiejś bańce, inny, obcy…
Wiedziałem, że to co widzę, to dopiero początek tej gangreny, która niedługo zacznie mnie toczyć. Czułem, że to tylko preludium do tego, co mnie czeka gdy moja bańka w końcu pęknie - jałowych kłótni politycznych, sporów historyczno-ideologicznych, wszechobecnego cwaniactwa i złodziejstwa, bezsensownej walki ze wszystkimi i wszystkim…
Cały ten jadowity syf najpierw wyleje się z telewizora, radia, internetu, a potem z ust znajomych, kolegów z pracy, rodziny… A potem się w tym zatopię, cały, kompletnie, i przesiąknę tą trucizną, najpierw od zewnątrz, aż zawędruje ona do najgłębszych krańców mej duszy.

Na Kubie odczułem autentyczną radość bycia. Po prostu bycia. Beztroskiego istnienia. Ktoś może powiedzieć, że to odczucia turysty, który na Kubę patrzył sobie z perspektywy trzeciej osoby. Jednak obserwowałem uważnie, a na ile mogłem, uczestniczyłem w życiu miejscowych. Mają ciężko, jasne, ale znoszą to z większą godnością niż my, którzy mamy o całe miliony lat świetlnych lepiej. Więcej w nich uczuć, emocji i życia (a także radości z niego), niż w nas, którzy w każdej chwili, za pomocą paru kliknięć, możemy kupić sobie ogromny telewizor z trzystoma kanałami. Więcej w nich życia niż w nas, mimo, że mamy kosztujący tutaj niewiele wypasiony smartfon z darmowym i nieograniczonym internetem w kieszeni…

Myślę, że wielu z nas mogłoby nauczyć się bardzo wielu rzeczy od tych biednych, ale tylko zewnętrznie, fantastycznych Kubańczyków…
Mam nadzieję, że ja, zwykły gość z Polski, zapamiętam wiele z lekcji, jakie dała mi ta niezapomniana podróż…


----


Jeszcze taka mała rada dla kogoś, kto to przeczyta i zapragnie udać się w taką podróż jak ja. Hiszpański! Bez niego nie ma szans tu czegokolwiek załatwić. Zwykły, Kali-jeść, hiszpański wystarczy. Ja chcę, potrzebuję, ja zapłaciłem (przydało się!), lubię, szukam, wolę… Z 200/300 słówek. I można sobie jeździć. Żadna filozofia, prawda? Oczywiście, im więcej, tym lepiej :) Ale nie liczcie, że angielski do czegokolwiek się tu przyda, bo jest tak samo bezużyteczny jak i polski…
Nauka, nawet okazyjna, taka jak moja w autobusach nie boli! A wręcz cieszy! Nie mówiąc o tym, jak bardzo cieszy już w praktyce! :)

---
Lipiec 2016
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Rozpowszechnianie i kopiowanie bez zgody autora, zabronione.

Chcę bardzo podziękować Pani Ambasador RP na Kubie, Pani Annie Pieńkosz, za szybkie i profesjonalne odpowiedzi na moje głupie, pełne obaw maile wysłane jej tuż przed moim wylotem.
Gracias!

Podpis: 

Artur Dubis Lipiec 2016
 

Dodaj ocenę i (lub) komentarz

wersja do druku

wyślij do znajomych

brak ocen

brak komentarzy

dodaj do ulubionych

ZALOGUJ SIĘ ŻEBY DODAĆ OCENĘ

Twoja ocena:
5 4,5 4 3,5 3 2,5 2 1,5 1

ZALOGUJ SIĘ ŻEBY DODAĆ KOMENTARZ
Twój komentarz:

zmień kolor tła zmień kolor tła zmień kolor tła zmień kolor tła

zmiejsz czcionkę czcionka standardowa powiększ czcionkę powiększ czcionkę
Hagan - Ciało bez kości Hagan - Wyjście w mrok BLÓŹNIERSTFO
Drugie fanowskie opowiadanie w świecie Conana Barbarzyńcy, autorstwa R.E.Howarda. Kolejne pojawi się niebawem. (Prolog w opowiadaniu Wyjście w mrok) Pierwsze fanowskie opowiadanie w świecie Conana Barbarzyńcy, autorstwa R.E.Howarda. Wygłup metafizyczny... Historyjka o ostatniej szansie danej ludzkości. Uwaga, może urazać uczucia religijne, a nawet antyreligijne
Sponsorowane: 20
Auto płaci: 20
Sponsorowane: 20
Auto płaci: 20
Sponsorowane: 15
Auto płaci: 50

 

grafiki on-line

KATEGORIE:

więcej >

Akcja
Dla dzieci
Fantastyka
Filozofia
Finanse
Historia
Horror
Komedia
Kryminał
Kultura
Medycyna
Melodramat
Militaria
Mitologia
Muzyka
Nauka
Opowiadania.pl
Polityka
Przygoda
Religia
Romans
Thriller
Wojna
Zbrodnia
O firmie Polityka prywatności Umowa użytkownika serwisu Prawa autorskie
Reklama w serwisie Statystyki Bannery Linki
Zarejestruj się  Kontakt z nami  Pomoc
 

www.opowiadania.pl Copyright (c) 2003-2023 by NEXAR All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Prawa autorskie do publikowanych treści należą do ich autorów. Nazwy i znaki firmowe innych firm oraz produktów należą do ich właścicieli i zostały użyte wyłącznie w celu informacyjnym.