https://www.opowiadania.pl/  

Zarejestruj się  Kontakt z nami  Pomoc 

 

Moje konto Moje portfolio
Ulubione opowiadania
autorzy

Strona główna Jak zacząć Chcę poczytać Chcę opublikować Autorzy Katalog opowiadań Szukaj
Sponsorowane Polecane Ranking Nagrody Poscredy Wyślij wiadomość Forum

Sponsorowane:
30

Pięc Domen: Tom 2 - Wiatry Zmiany: cz. 15

  ROZDZIAŁ II:  

UŻYTKOWNIK

Nie zalogowany
Logowanie
Załóż nowe konto

KONKURS

We wrześniu nagrodą jest książka
Lata
Annie Ernaux
Powodzenia.

SPONSOROWANE

Pięc Domen: Tom 2 - Wiatry Zmiany: cz. 15

ROZDZIAŁ II:

Hagan - Ciało bez kości

Drugie fanowskie opowiadanie w świecie Conana Barbarzyńcy, autorstwa R.E.Howarda. Kolejne pojawi się niebawem. (Prolog w opowiadaniu Wyjście w mrok)

Hagan - Wyjście w mrok

Pierwsze fanowskie opowiadanie w świecie Conana Barbarzyńcy, autorstwa R.E.Howarda.

BLÓŹNIERSTFO

Wygłup metafizyczny... Historyjka o ostatniej szansie danej ludzkości. Uwaga, może urazać uczucia religijne, a nawet antyreligijne

Dzwonnik z Notre Dame

W gruzy się sypie...

Bliskie spotkania

Chodźmy...

TENEBRIS

Ciemność jest wokół nas. A jeśli jest także w Tobie?

INNI

Och, młodzi moi, okultyzm to Wasz wróg! (Z dorosłymi nie inaczej...) Całość w księgarniach.

Podstęp

Historia trudnej miłości, która powraca po latach.

Krzyż

Traumatycznie. Przeczytaj i spróbuj zrozumieć, co powinno spotkać właśnie Ciebie.

REKLAMA

grafiki on-line

WYBIERZ TYP

Opowiadanie
Powieść
Scenariusz
Poezja
Dramat
Poradnik
Felieton
Reportaż
Komentarz
Inny

CZYTAJ

NOWE OPOWIAD.
NOWE TYTUŁY
POPULARNE
NAJLEPSZE
LOSOWE

ON-LINE

Serwis przegląda:
571
użytkowników.

Gości:
571
Zalogowanych:
0
Użytkownicy on-line

REKLAMA

POZYCJA: 81999

81999

Notatki z Estonii

wersja do druku

wyślij do znajomych

brak ocen

brak komentarzy

dodaj do ulubionych

Data
23-02-11

Typ
R
-reportaż,
Kategoria
Podróże/Przygoda/Hobby
Rozmiar
93 kb
Czytane
426
Głosy
0
Ocena
0.00

Zmiany
23-03-03

Dostęp
W -wszyscy
Przeznaczenie
W-dla wszystkich

Autor: Artur Dubis Podpis: Artur Dubis
off-line wyślij wiadomość pokaż portfolio

znajdź opow. tego autora

dodaj do ulubionych autorów
Ot, osobista relacja, która miała nie być relacją, z błąkania się po Estonii

Opublikowany w:

Notatki z Estonii

Dostęp do pliku PDF ze zdjęciami:
https://drive.google.com/file/d/1x_j35xU5ae5n2Veq0p5MU_xnITfR19vM/view?usp=sharing



Decyzję o wyjeździe do Estonii podjąłem dosyć spontanicznie. Sam pomysł chodził za mną od jakiegoś już czasu, ale bilet na autobus w sobotę kupiłem dopiero w czwartek wieczorem. Dlaczego tam? A dlaczego nie? Poza tym nigdy tam nie byłem, a człowieka z natury przecież ciągnie ku nieznanemu. Estonia jest w zasadzie dla wielu ludzi enigmą, bo Polakom nie kojarzy się raczej z niczym szczególnym, w odróżnieniu od takich Włoch, Francji czy Hiszpanii. Raczej niewielu ludzi się tam udaje, bo to kraj mały, a i na Instagramie lepiej wygląda skąpany w słońcu hotelowy basen w Egipcie niż stolica jakiegoś tam państewka, które kiedyś należało do Związku Radzieckiego i na mapie jest dopiero od jakichś 30 lat. To jeszcze dodawało smaczku całemu przedsięwzięciu! No ale nie będę już przynudzał, zachęcam do przeczytania relacji, a właściwie to epistoł, gdyż początkowo nie miała to być żadna relacja, a były to… codzienne listy do pewnej osoby. Połączone i pozbawione co bardziej prywatnych (i pikantnych!) fragmentów stworzyły opowieść o człowieku i jego podróży w głąb niewielkiego kraju na północy Europy, a także o podróży w głąb siebie – własnych odczuć, przeżyć i myśli.


Rozdział I – droga do

28 stycznia 2023

Gdy z mojej kryjówki dojechałem do Krakowa i na zwyczajnym przystanku w Borku Fałęckim czekałem na pojazd Flixbusa, sprawdziłem sobie w internecie, gdzie też on się podziewa. Nerwy wzrokowe poraziła mi informacja, że autokar jest opóźniony, i to mocno! Ale powinni, jak dawniej bywało w podobnych przypadkach wysłać SMSa! A tu nic. W Warszawie miałem dwie godziny na przesiadkę, stąd też wynikało moje narastające zaniepokojenie.
Gdybym sam nie sprawdził, tak stałbym tak sobie i stał na przystanku, po czym ostatecznie niechybnie przemienił się w człowieka lodu, którego za tysiąc lat może analizowaliby jacyś archeolodzy...
W poszukiwaniu źródła ciepła wszedłem do jakiegoś znalezionego nieopodal baru, do którego wchodziło się wejściem umieszczonym w jakiejś wąskiej gospodarczej uliczce. Starszy, lekko spocony pan wieku przedemerytalnym zalecał się i bajerował barmankę - był już czerwony, ale w swojej kokieterii niezmiernie grzeczniutki. Na kilku metrach kwadratowych tego typowo polsko-wschodniego przybytku siedziało przy stolikach jeszcze pięcioro ludzi - dwóch mężczyzn w starych dresach, dwóch mężczyzn w jeansach i bluzach, oraz jakaś kobieta. Barmanka była tzw. fest babą (to chyba z gwary śląskiej?), tj. kobieta z lekką nadwagą, z nie robiącymi szału tatuażami, ale wygadana (wyszczekana?) i nie dająca sobie w kaszę (w piwo?) dmuchać. Podchodzę do niej. Kawę poproszę. Macie tylko piwo i orzeszki? Aha. No to piwo. Tak, bez orzeszków. Zakupiłem jakiegoś browarka i usiadłem na niezbyt stabilnym plastikowym krześle. Na ekranie telewizora wyświetlano skoki narciarskie i wszyscy, jak jeden mąż, gapili się w ekran i gości latających w powietrzu. W barze panowała cisza, przerywana czasem mamrotaniem kobiety pijącej piwo, która mówiła coś do siebie. Nikt na nią i jej mamrotanie nie zwracał uwagi. Na oko miała z 35 lat, ale miała coś nie tak z twarzą, nawet niebrzydką, mimo dziwnych dysproporcji. Tak jakby przeszła jakiś wylew albo porażenie mózgowe... Wszystko w lokalu przenikało blade, żółte światło sprawiające wrażenie, że siedziało się w jakimś meczącym wzrok półmroku. Wziąłem łyk zakupionego przeze mnie chmielnego wywaru - z kufla cuchnęło wymiocinami. Piwo w smaku jednak smakowało jak... piwo. Cóż, tyle dobrze, dzięki temu ten nieprzyjemny zapach jakoś dało się wytrzymać. Przecież chyba nikt nie zwymiotował do tego kufla, prawda? Jeden z panów podszedł do lady i zamówił dwa piwa - jedno dla siebie, drugie dla swojego kompana. Pani otwarła butelki Żubra, przelała fachowo (po ściance!) ich zawartość do (śmierdzących rzygami?) kufli, ale okazało się, że panu zabrakło 4 złote. Ja tymczasem strwożony śledziłem na komórce stronę Flixbusa i przerażony patrzyłem, jak przyjazd autobusu się opóźnia. Pani barmanka zaczęła już się niecierpliwić i coraz bardziej podnosić glos na pana, któremu zabrakło paru złotych do opłacenia swojego zamówienia:
- Piwo otwarte, nalane, niezapłacone! Co ja z tym piwem teraz zrobię? Co? Powie mi pan?
Stwierdziłem, że co mi tam!, warto być przyzwoitym, jak to mówił śp. profesor Bartoszewski - zapłacę za nich te 4 głupie złote, a nuż jakaś pozytywna karma powróci - trochę się zawsze przyda! Uratowani przeze mnie panowie uroczyście do mnie podeszli, nieco teatralnie podali mi dłonie i oficjalnie mi podziękowali. Za chwilę z powrotem wszyscy siedzieliśmy sobie w ciszy gapiąc się, jakby bezmyślnie, na skoki narciarskie.
Wyszedłem 15 minut przed przyjazdem autobusu, ten na szczęście przyjechał. Okazało się, że na Dworcu, w Galerii Krakowskiej, gdzie dojechaliśmy 10 minut potem, ludzie wsiadali - na chacie pomocy informowano mnie, że nie można! Że autobus tam tylko podjeżdża by wysadzić pasażerów. Że ja muszę, ale to muszę wsiadać na przystanku na Borku Fałęckim. Ot, polnische virtschaft, jak to mówią niektórzy.
Droga do Warszawy zleciała całkiem przyjemnie, w jej czasie oglądałem sobie Mgłę na Netflixie. To serial oparty na książce mistrza horrorów, Stephena Kinga. Pełnometrażowy film też był super, jeśli ktoś od czasu do czasu lubi poczuć dreszcz emocji i czasem się pobać, to polecam.

Autobus dotarł do Warszawy opóźniony o godzinę i piętnaście minut. W stolicy, na Dworcu Zachodnim, który w zasadzie już dobrze znam z różnych mniejszych czy większych eskapad, zdążyłem w ciągu 45 minut zjeść żurek za jedyne 6 zł i kupić mocną kawę, taką podłą zalewajkę, za 4 zł. Zawsze zastanawia(ł) mnie fenomen cen na tym dworcu - zawsze tam mieli niedrogo. Może i jest to jakaś pralnia pieniędzy – kto wie, kto jest właścicielem tych minibarów? Dworzec przypomina czasy komunistyczne, jest brzydki i tandetny, ot, taka betonoza z pstrokatymi, oczojebnymi, napisami typu Kebab, Zupy, Biżuteria. Wszędzie słychać język ukraiński. Sprzedawcy to także Ukraińcy - ani razu w ciągu trzech kwadransów tam spędzonych nie usłyszałem języka polskiego.

Autobus do Estonii - 13 godzin jazdy, nie tak znowu źle! Nocą można się było trochę przespać, zwłaszcza, że obok mnie nikt nie siedział. W międzyczasie zadzwoniono z mieszkanka, które wynająłem przez booking.com - oferują mi inne, bo im dotychczasowi goście przedłużają pobyt. Dostałem fotki na maila, zerknąłem, oceniłem, może być. Nie jestem jakiś konfliktowo-roszczeniowy, Potwierdziłem. Ale za chwilę znowu telefon, jednak inne mieszkanie! Trochę dalej od plaży, ale może tylko z 500 metrów. Bliżej rynku za to. I bliżej dworca. Ech, no cóż, wziąłem. Nie trzeba nic dopłacać, nic przebookowywać... Jutro ktoś zadzwoni z instrukcjami co i jak. Czyli tak jakby miałem miejscówkę, ale jej nie miałem... Ale za stary już jestem by się tym przejmować – z doświadczenia wiem, że zawsze jakoś to będzie. ‘Nie ma takiej rury, której nie można odetkać’, jak to ‘śpiewał’ Jerzy Stuhr, swego czasu.

Gdy zaczęło widnieć, na północy Litwy zaskoczyła mnie gęsta.... mgła! Będąc po 7 odcinkach serialu o zabójczej mgle nie mogłem nie zacząć wyobrażać sobie czających się gdzieś na niknących w białym obłoku ośnieżonych polach monstrów czekających na zagubionych wędrowców. Lub zepsute autobusy pełne ludzi do zabicia! Dekapitacji! Wypatroszenia!

Południe Łotwy - to samo! 40 kilometrów, aż pod sama Rygę, pól zatopionych w mlecznej przestrzeni!

9.20 łotewskiego czasu (8.20 polskiego), wjazd do Rygi. Nie jakiś triumfalny, no ale wjazd. Przejazd nad skutą lodem Dźwiną, w oddali majaczyły wieże kościołów ryskich, górujących nad Starym Miastem. Po chwili zauważyłem ‘prezent’ od wujka Stalina, troszkę taki mniejszy Pałac Kultury, i sześć ogromnych hal targowych, po których bujałem się... hmm... a tak... w 2018. Puste ulice, dzisiaj niedziela, może dlatego. Ryżanie śpią jeszcze snem sprawiedliwego. Przypomniał mi się okres, gdy tu bylem. Nie tyle w samej Rydze, co po prostu na Łotwie, bo troszkę sobie po niej pojeździłem. To był jakiś smutny wyjazd - ja, samotność i mocny niepokój, bo mama wtedy walczyła z rakiem. Spałem na podłodze, na prowizorycznym posłaniu, przy ciepłym kaloryferze, tak zimne tu były wówczas noce. Pewnie dalej są. Ludzie też byli jacyś oziębli, wiało od nich chłodem, nie przypominam sobie by ktokolwiek przez półtora tygodnia w tym kraju się do mnie uśmiechnął, zagadał, zainteresował się skąd jestem. Pamiętam wyraźnie spacery na zaśnieżonych, cichych, pustych plażach, w Jurmali i Lipawie. Nie było słychać fal, bo morze od strony lądu było zamarznięte. Czasem na skrawkach piasku lub między wyrzuconymi na plażę bierwionami znajdowałem malutkie kawałki bursztynu. Zbierałem dla mamy na szczęście - chyba trochę tego szczęścia jej przyniosły, szczęśliwie pokonała chorobę.
W Estonii chyba będzie podobnie. Ja, sam ze sobą, swoimi myślami. Ale o nikogo nie muszę się martwić, na szczęście.
Wyjazd z Rygi był nieco depresyjny - szare kamienice, duże, ciche bloki z drobnej, beżowej cegły, brudny śnieg na poboczach, stalowe niebo, jakby wieszczące, że słońce zachorowało i dzisiaj nie wstanie, jeśli kiedykolwiek jeszcze w ogóle. Nagle jacyś ludzie! Na małej rzeczce, Jugli, chodzący i jeżdżący na łyżwach po lodzie. Mignęli mi tylko przed oczyma, jak migawka dawnego świata, jak stare zdjęcie, z czasów, kiedy ludzie jeszcze żyli. I znowu ta pustka. Puste torowiska, lasy nagich drzew, i mgła...

Niedaleko od granicy z Łotwą pojawiają się małe, drewniane chatki. Przypomina się dzieciństwo, gdy ojciec pakował mnie w małego Fiata i jechaliśmy 200 km na wschód Polski, do jego rodziców. Domy, chaty, z solidnych bali, pobielane wapnem. Dzisiaj tam już nie ma żadnego z tych domów, wszystkie wyburzono, a w ich miejsce postawiono nowoczesnej domy. Te stare przeminęły jak przeminęli też już moi dziadkowie, jak wieś z ‘Chłopów’ Reymonta. Ale tutaj jeszcze są, kilka miga za szybą autokaru! Wyskakują znienacka i szybko znikają. Jak spłoszone kraby wychylające się z dziurek w piasku. Po chwili rzędy komunistycznych bloków i dymiące, złowieszczo majaczące kominy nad brzegiem rzeki uchodzącej do Zatoki Ryskiej. A potem uśpiony, milczący las utulony we mgle...
Po pięciu minutach, niezauważalnie przekraczamy granicę z Estonią. Żadnych kontroli, okazywania dokumentów... No tak, jesteśmy nadal w Strefie Schengen. Wizja Schumana w praktyce! Zresztą nigdzie nie musiałem pokazywać dokumentów - ani przy zakupie biletu, ani przy wsiadaniu (jedynie kod QR) w Krakowie, ani przy przesiadce w Warszawie, ani na granicy polsko-litewskiej, ani litewsko-łotewskiej, ani też i teraz.

11.52 - dojeżdżam do Parnawy, po estońsku to miasteczko nazywa się Pärnu. Nikt nie dzwonił w sprawie miejscówki. Ale mam numer, zaraz się skontaktuję z jego właścicielem.


Rozdział II – Pärnu, Estonia


29 stycznia 2023, wieczór

Gdy dotarłem na dworzec , od razu zadzwoniłem pod podany numer i jakiś mężczyzna skierował mnie pod adres Aja 3. Niecałe 5 minut pieszo od dworca! Tam już czekała na mnie jakaś sympatyczna pani w okularach, która pokazała mi drzwi, powiedziała bym wyszedł sobie na pięterko i wszedł przez kolejne drzwi z numerem 3. Wszedłem więc, a starymi, wąskimi drewnianymi schodami dostałem się na pięterko - tam już istotnie były drzwi oznaczone dwójką i trójką. Te z trójką były moje! Były otwarte. Mieszkanie jest dość przestronne, ma salon z aneksem kuchennym, łazienkę, i pokój do spania z dwoma lóżkami. Ale będę chyba spal w salonie, przed TV - jest tu miękka kanapa, a sam TV ma działającego Youtube i Netflixa. Dokończę sobie Mgłę. A! Jest tu też klimatyzacja, w salonie właśnie, więc pozamykam wszędzie drzwi i zrobię tu sobie saunę! Iście diaboliczny plan, ha!

Nawet nie biorąc prysznica wyszedłem na miasteczko. Tę czynność zostawiłem sobie na potem, jako że mycie zwłok i suszenie kłaków jest czasochłonne, a chcę zobaczyć co nieco prowincji zanim się ściemni. Nikt mnie chyba wąchał nie będzie!
Podobają mi się tu drewniane domy, często z ładnymi zdobieniami. Centrum jest bardzo urokliwe, malutkie, bardzo klimatyczne, jego otoczenie zaś jest bardzo letniskowe, ze starymi domami przerobionymi na hotele, z dużą ilością drzew i mniejszych lub większych parków. Tylko teraz drzewa są smutno pozbawione liści, a zamiast trawy widać biały, śnieżny dywan. Po miasteczku przemieszcza się bardzo niewiele osób, część knajpek jest czasowo zamknięta, część z hoteli i pensjonatów też. Pärnu to miejscowość wypoczynkowa, jest podobno bardzo popularna w okresie letnim – wtedy zjeżdża do niej sporo wczasowiczów z całej Estonii. W zimie jednak życie tu ewidentnie zamiera, miasteczko pogrąża się w cichej hibernacji i wyczekuje cieplejszych miesięcy.

Jakieś 20 minut zajęło mi dojście na plażę. Morze jest zamarznięte na chyba 200 metrów od lądu! Przy brzegu leżą wielkie, połamane płyty lodu, natomiast za nimi jest już płaski, gruby lód, pod którym znajduje się Bałtyk. Po nim spaceruje i... jeździ na łyżwach naprawdę spora ilość tubylców. Ze sto osób bym z pewnością naliczył! Zaryzykowałem i też sobie wszedłem na lód. Poruszałem się po nim bardzo niezdarnie, i zawstydzały mnie małe dzieci, które biegały po lodzie (!) jakby się na nim wychowały! Mieszkańcy są ewidentnie przywykli do tak zamarzniętego morza. Ja, szczerze mówiąc, aż tak bardzo zamarzniętego morza jeszcze nie widziałem! Wróciłem na brzeg i poszedłem sobie plażą dalej, w kierunku zachodnim, ot, jak najdalej od ludzi. Lód pustoszał, nikogo już na nim nie widziałem. Pojawiały się a to smutne wydmy z żałośnie sterczącymi z nich kępkami pożółkłych traw.
Wiatr dął, przecinając ze świstem mroźną ciszę. Niby telefon wskazywał 0 stopni, ale odczuwalne było -10. Chłodne, sterylnie srebrzyste niebo wisiało nad nieruchomym, jakby zatrzymanym przez jakieś czary w miejscu morzem. Zacząłem odczuwać jakiś surrealizm chwili. I tę pustkę, którą mam gdzieś w sobie. Samotność. Ale dobrze mi było, tak spokojnie. Można by się położyć na tej plaży i tak sobie cichutko zasnąć. Zostawić wszystko za sobą. Ale niestrudzony szedłem dalej. Doszedłem do końca plaży, zaczynała się na niej mała, sztuczna zatoczka z niewielkim portem. Trzy dźwigi ze specjalnymi łyżkami napełniały kontenery długiego, niskiego statku zacumowanego przy brzegu. Podniesienie łyżki, obrót, opuszczenie ramienia, spuszczenie łyżki, otwarcie jej, napełnienie poprzez zamkniecie, podniesienie, obrót nad kontener, otwarcie łyżki, wysypanie piasku, i tak w kółko. Te dźwigo-nabieraczki miały w sobie tyle gracji, jakby żyły, a nie były kierowane przez człowieka. Cisza, chłodny wiatr, martwe morze i te trzy maszyny, tez zimne, stalowe, ale będące jedynymi ruszającymi się rzeczami w okolicy. Były piękne. Przypomniał mi się wiersz Ginsberga 'Sunflower Sutra'. Ta surowość krajobrazu, ruszające się harmonijnie, jakże gładko, tony stali - byłem zahipnotyzowany!
Potem powrót, po drodze do mieszkania zahaczyłem o supermarket Rimi. Chleb, pepperoni, serek, soczek, i... omułki! 13 euro. Bardzo drogo tu mają! Chipsy za 9-10 zł! Sery, wędliny to jedna cenowa masakra. Ja kupowałem najtańsze produkty, a i tak wydałem prawie 60 złotych. Oj ciężko tu będzie :)
W mieszkaniu wziąłem prysznic, wysuszyłem włosy (mają polską suszarkę, firmy MPM!), i ruszyłem na miasto. Po 17.00 już się ściemnia, wszystko jest zamknięte i miasto jest puste. Po ulicach, dosłownie!, hula wiatr! Może jutro będzie jakoś bardziej żywo?


30 stycznia 2023

Moj dzień rozpoczął się od wychwycenia dźwięków smutnego stukania kropel w okno. Towarzyszył temu przeciągły dźwięk wydawany przez klimatyzator, podobny do podmuchów wiatru. W nocy średnio się sprawdził, musiałem iść po pościel do sypialni, bo kocyk, choć jak na kocyk dość gruby, średnio się sprawdzał. Zjadłem śniadanie, chleb z pepperoni i resztkę omułek, wypiłem dwie kawy i poszedłem na obchód miasteczka. Zacząłem od dworca autobusowego, który znajduje się dosłownie 5 minut piechotą z mieszkanka. Prawie sześćdziesięcioletnia pani w staromodnej fryzurze i grubych okularach, z cudownie nieangielskim akcentem sprzedała mi bilet do Tartu, na jutro. To drugie co do wielkości miasto Estonii, będzie to więc jakaś odmiana po malutkim Parnu, w którym jestem. Padało trochę, poszedłem więc do centrum handlowego położonego nieopodal dworca. Było... bardzo białe. Niemal sterylnie, jak w jakimś cholernie drogim, prywatnym szpitalu. Można by pomyśleć, że te wszystkie sklepy nie były sklepami, a salami operacyjnymi albo lekarskimi gabinetami. Brakowało tylko kuśtykającego doktora House'a. Właściwie to brakowało kogokolwiek. Było pusto! A przecież było już dobrze po 10-ej rano! Pomyślałem o Galerii Krakowskiej - kontrast był ogromny! Dotarłem pod kino Apollo, przy kasach nie było nikogo. Sprawdziłem w internecie repertuar na dzisiaj - Avatar, którego chętnie bym ponownie zobaczył, puszczają też jakiś film z Colinem Farrellem o Irlandczykach podzielonych jakimś lokalnym konfliktem. Obiecałem sobie, że potem rozważę pójście na któryś z tych seansów. W supermarkecie na parterze zakupiłem jakąś lemoniadę za 59 centów. Pozbyłem się eurocentówek, uff! Otwarłem ją sygnetem z trupią czaszką - ma takie wystające zęby, które świetnie się do tego nadają. Niech żyje Ali Express! Lemoniada jak lemoniada, nothing special.

Poszedłem do centrum miasta, jako że przestało już padać. Chodniki były niezadbane, był na nich lód, często musiałem po prostu iść ulicą. Serce miasta też wyglądało na opustoszałe, większość sklepów i restauracji była zamknięta - tu sporo lokali otwiera się dopiero o... 11.00! Część o 10.00. I bardzo dobrze – ludzie mogą sobie pospać, a nie zaharowywać się, jak Polacy, od samego rana. Było mokro, pusto i zimno.
Coś ciągnęło mnie na plażę, mimo niepogody. Zajęło mi to jakieś 15 minut spaceru po oblodzonych chodnikach. Temperatura była na plusie, wszystko zaczęło się topić. Tereny zielone były zalane. Dosłownie! Boiska szkolne stały w wodzie. Nie wiem czemu ziemia nie przyjmuje tu wody.
Plaża była opustoszała. Wczoraj byli jeszcze tu ludzie, dzisiaj ani żywej duszy. Tym razem poszedłem w kierunku wschodnim. Mijałem infrastrukturę turystyczną, która w tę pogodę i o tej porze roku po prostu straszyła i zdawała się być przedstawicielką jakiegoś brutalizmu. Zabite dechami restauracje, budki, w których w lecie handluje się lodami i przekąskami stały teraz zamknięte na przysłowiowe cztery spusty. Na jakimś maszcie powiewała rozpruta na brzegach przez wiatr flaga regionu. Plażę od zamarzniętej wody oddzielały ogromne, ciężkie bryły lodu. Przypominały okopy wojenne, tudzież jakieś zapory przeciwczołgowe. I ta pustka. Ale czułem się dobrze. Spokojnie. Wewnętrznie dziwnie uszczęśliwiony. Czułem jakbym na świecie był sam, jakby wszystkich zabrała jakaś śmiertelna choroba, jakby świat należał tylko do mnie. Ten przenikający spokój nieruchomego morza, martwego horyzontu, chłód sztywnych brył lodu. Brak jakichkolwiek oznak życia. Żadnej mewy. Żadnego robaczka. Pod stopami popękane muszle, w których kiedyś coś mieszkało. Coś, co już pewnie od dawna nie żyje. Niebo, bez żadnej chmury. Jedynie wiatr. Wiatr samotności przybyły zza martwego horyzontu. Niemal dotknąłem esencji szczęścia...

Wróciłem do mieszkania. Byłem zmęczony, bardziej chyba doświadczaniem tej przejmującej dystrofii życia, niż samym chodzeniem. Puściłem utwór Aurorae zespołu Triptykon, który doskonale oddał mój nastrój, zakopałem się w pościel i zasnąłem...
Spałem z godzinę, wstałem jakiś wewnętrznie oczyszczony. Lekki. Cichy.
Zacząłem czytać Kunderę. ‘Nieznośna lekkość bytu’. Podoba mi się studiowanie przez niego kwestii przypadku. Jak bardzo zbiegi okoliczności rządzą światem! Kiedyś sam nad tym rozmyślałem. Ile miliardów, tryliardów zbiegów okoliczności musiało nastąpić, byśmy mogli się narodzić. Wystarczyło by jakiś nasz przodek przed spłodzeniem potomstwa usiadł pod jakimś drzewem troszkę bardziej na prawo, a głowę roztrzaskał by mu jakiś spadający kokos. Ot, na przykład... Dlatego życie każdego jest tak bardzo wyjątkowe!

Pójdę wziąć prysznic, naleję sobie szklaneczkę czegoś mocniejszego i wracam do czytania. Chyba zostanę pod ciepłą kołdrą, dobrą muzyką, książką i szklaneczką whisky. Jutro wyjazd o 8.30.


31 stycznia 2023

Wyszedłem o 8.00, na zewnątrz było jeszcze zupełnie ciemno. Po krótkim spacerku byłem już na dworcu. Budynek poczekalni był dość niewielki, ale ładnie utrzymany i czysty. Z głośników lekko sączyła się jakaś audycja radiowa, wszyscy byli bardzo cicho – kilku ludzi siedziało w absolutnym milczeniu patrząc w telefony lub próbując jeszcze chwilę się zdrzemnąć. Z dworca odjeżdżały autokary linii Ecolines i LuxExpress, myślałem, że w niemal trzygodzinną trasę pojadę właśnie takim dużym pojazdem. Jakież było moje zdziwienie, gdy na stanowisko numer 3 podjechał niskopodłogowy autobus... miejski. Ot, taki jakie jeżdżą po Krakowie! Ale nie narzekałem, nie było niewygodnie, dało się jechać. Powoli zaczęło robić się jasno, patrzyłem sobie ostatni raz na opuszczane przeze mnie miasteczko Pärnu. Na latarniach przy drodze wyjazdowej wisiały flagi Estonii i Ukrainy. Niedługo minie rok odkąd zaczęła się tam wojna. Jak strasznie szybko mija czas!

W autobusie jeszcze godzinę spałem, wymęczyła mnie ta whisky wczoraj. Dobrze też, że wziąłem z Polski Apap. Takie must have, łącznie z ładowarką, power bankiem i grzebieniem.

Po krótkim, może półgodzinnym śnie, podziwiałem sobie krajobrazy - droga wiodła głównie przez pola, na skraju których rosły brzozowe lasy. Czasem gdzieś zazielenił się świerk albo dwa, ale tonęły one w nieprzebranym tłumie białych pni smutno zakończonych nagimi, brązowymi gałęziami. Czasem pojawiały się jakieś domostwa - bardzo popularne jest tu drewniane budownictwo szkieletowe, wykończone sidingiem lub płytami OSB, ot takie po prostu niskie domki na styl skandynawski. Dodając do tego fińsko brzmiące nazwy miejscowości, np. Valjakula czy Oiu, miałem czasem nieodparte wrażenie, że jestem gdzieś w Skandynawii, a nie we wschodniej Europie. Język tutaj też jest z rodziny ugrofińskiej (jak w fińskim, mają 14 przypadków!, chociaż nie!, w fińskim jest 15 przypadków - można wierzyć lub nie, ale pamiętam jeszcze takie rzeczy z zajęć językoznawstwa! - jako jeden z nielicznych szczęśliwców nie oblałem go w pierwszym terminie, heh), podobno Finowie, mówiąc swoim językiem, są w stanie dogadać się z Estończykami. No i sporo tu ludzi o blond włosach, co jest dość charakterystyczne dla Skandynawów. Jechaliśmy 95 kilometrów na godzinę, zwyczajną jednopasmówką!, a gdy zwalnialiśmy do 90 km/h byliśmy niemal natychmiast bezlitośnie wyprzedzani przez samochody osobowe. Czasem też pojawiało się słońce, które było tak mocne, że oślepiało nawet przez zamknięte powieki! Jak ja dawno nie widziałem słońca! Bardzo ucieszył mnie jego widok!


Rozdział III – Tartu


31 stycznia 2023

O 11.45 dotarliśmy do Tartu. Z dworca na stare miasto jest bardzo blisko, może z 10 minut drogi. A tam uroczy, brukowany Plac Ratuszowy z małymi, cichymi knajpkami. Pod barokowo-klasycystycznym Ratuszem (zwieńczonym wieżą zegarową), będącym jakby małym pałacykiem, wybudowano lodowisko, na którym beztrosko jeździło sobie jakieś dziecko (do piosenki 'Super Trooper' szwedzkiej Abby). Plac otaczają klasycystyczne kamienice z jasnymi fasadami. Gdy chodziłem sobie po tym placu, fotografując go sobie, byłem na nim właściwie jedyną osobą. To serce miasta było właściwie puste! Podobnie jak uliczki wychodzące z placu. Miało to swój urok, ta cisza, ten spokój. W zasadzie to chyba tego właśnie szukam w tej wyprawie - spokoju ducha. Chcę usłyszeć siebie, a do tego trzeba zredukować jak najwięcej bodźców zewnętrznych. Mógłbym rzec, że przez miliony chaotycznych myśli chcę dotrzeć do głębi siebie. Dotknąć swojej duszy, jeśli można tak komiczno-wzniośle powiedzieć.

Wszedłem sobie do knajpki Pierre. Karta, menu, mówi, że założona została w 1937. Ma więc 86 lat. Piwo za 5 euro (kupowałem euro po kursie 4.76, bank płatność kartą bank przelicza po 5.06) , zupa za 6 euro, obiad za 10. Tanio nie jest! Wziąłem kawę za 3,5 euro, co by trochę się pobudzić. Rozglądnąłem się po wnętrzu. Drewniane stoliki, krzesełka jakby zrobione z wikliny, z czerwonymi poduszeczkami pod zadek, małe lampki na stolikach ze starymi abażurami, łukowe sklepienia, na ścianach obrazy przedstawiające mimów oraz francuskie kabareciarki, na podłodze dywaniki. Po lokalu sączyła się delikatnie cicha, spokojna muzyka fortepianowa. Było przyjemnie, ale brakowało mi w tym jakiejś spójności. Wszystko wydawało się jakieś ciężkie - meblom brakowało lekkości, abażury lamp założone były na ciężkie, jakby spiżowe nóżki. W lokalu panował dziwny półmrok, a ciemne dywaniki tylko go potęgowały. Ale ciekawa była ubikacja - umywalka, pisuar i muszla klozetowa były... czarne! Jak i podłoga! Ściany do wysokości metra również były czarne, powyżej były czerwone. W rogu stało czarne krzesło z czerwonymi obiciami. Dziwnie mi się sikało do czarnego pisuaru, hmm... Czułem się trochę jak w jakimś burdelu, a nie eleganckiej restauracji! O ile po 12-ej lokal był w połowie zapełniony i z muzyką mieszał się nierytmiczny stukot łyżek i chaotyczny szczęk widelców, o 13-ej byłem tam już jedyną osobą. Zamówiłem drugą kawę. Kelnerki miały na sobie stroje z dawnej Francji, na głowach nosiły urocze kapelusiki. Niby styl całej restauracji miał nawiązywać do Francji, ja jednak nie czułem tu francuskiego klimatu. Siedziałem sobie tak jeszcze, bo mieszkanie mogłem odebrać dopiero o 15.00. Z Placu Ratuszowego miałem do niego jakieś 20 minut piechotą.

Po drodze zaczepiłem o supermarket Rimi, kupiłem trochę chleba, szynki, sera i pomidorków koktajlowych. Do tego sok pomarańczowy. Tym razem nie wyszło tak drogo. Telefonicznie powiadomiłem gospodarza, że zbliżam się do mieszkania. Dotarłem pod coś w rodzaju dwupiętrowego, nowoczesnego bloku. Drzwi wejściowe otworzył mi bardzo elegancko ubrany blondyn po czterdziestce. Miał w sobie coś z aktora albo modela, zapewne złamał wiele kobiecych serc! Bardzo przystojny facet z przenikającym spojrzeniem niebieskich oczu. Typ aryjczyka, powiedziałby ktoś żyjący w hitlerowskich Niemczech. Weszliśmy na pierwsze piętro, tam długim, białym korytarzem dotarliśmy pod drzwi numer 19. Weszliśmy do mieszkania. Jest bardzo malutkie, ma wszystko w jednym, niewielkim pomieszczeniu. Łóżko niemal dotykające stolika z telewizorem, aneks kuchenny z pralką obok zlewu, i niewielką kanapę. Ot, takie małe pomieszczenie chyba tylko do spania, nie wyobrażam sobie życia na tych kilku metrach kwadratowych! Na dwie noce pobytu będzie jednak w sam raz.

Pożegnałem mojego nordyckiego gospodarza, po czym udałem się na pobliską stację kolejową. Jest położona w starym, drewnianym budynku, który wygląda jak duży, uroczy dom. Pani w okienku kasowym sprzedała mi bilet do Tallinna. Posługiwała się dobrym angielskim, choć akcent miała okropny, heh. Pojutrze ruszam do stolicy!

Wracając pieszo chciałem wstąpić do muzeum... KGB, ale okazało się, że z powodu remontu jest zamknięte. Pokręciłem się troszkę po okolicy i wróciłem do mieszkania. Prysznic, obiado-kolacja w postaci chleba z dodatkami kupionymi w Rimi. Zaraz poogladam sobie dokumenty i chyba szybko zasnę, bo jestem trochę zmęczony.


1 lutego 2023

Dzień rozpoczął się zaskakująco - wychodząc zauważyłem, że znowu jest biało! Przez noc napadało sporo śniegu! Swoje kroki skierowałem do malutkiego parku Toomemagi. Było pusto, tylko ja niespiesznym krokiem przemierzałem zasypane śniegiem alejki. Było trochę niebezpiecznie, bo śnieg przykrył zamarznięte kałuże i co jakiś czas poślizgiwałem się, wywijając niemalże spektakularnego orła. Niby jestem ubezpieczony (mam też kartę EKUZ), ale złamać coś sobie to chyba nic miłego. Na skraju parku znajduje się prawdziwa perełka - ruiny katedry z XIII wieku! Spłonęła doszczętnie w XVII. Zostały po niej wysokie, ceglane czerwone ściany wzbijające się wysoko w niebo. Wyobrażałem sobie, jak mogła wyglądać kiedyś. Szedłem niegdyś nawą główną, patrząc w nawy boczne. Katedra robiła smutne wrażenie, miało się poczucie ulotności wszystkiego. Tak wielkie dzieło nie przetrwało, a cóż dopiero człowiek?

Po 20 minutach spacerku dotarłem na skraj Placu Ratuszowego, czyli serca miasta. Znajduje się tu, w kamienicy, miejskie muzeum sztuki. Parter zajmowały fotografie kobiet z lat 70-tych i 80-tych. Część ze zdjęć przedstawiała kobiety w sytuacjach codziennych, jak karmienie kaczek, gotowanie, zajmowanie się dziećmi, część była zdjęciami nagich kobiet. Było też kilka przedstawiających miłość między kobietami. Zdjęcia, jak mówiła notatka na ścianie, w Związku Radzieckim nie były uważane za sztukę i dopiero teraz odkrywa się i docenia tę formę twórczości. Drugie piętro zajmowały dawne rysunki i szkice lokalnych artystów - ot, szkice chłopów, żołnierzy, sytuacji codziennych. Ostatnie piętro poświęcone było obrazom przedstawiającym architekturę Tartu. Były i obrazy z lat 20-tych. Dla miasta z pewnością to bardzo cenne dzieła, ale mnie żaden z tych malunków raczej nie ujął, nie zahipnotyzował, nie wywołał szybszego bicia serca... W Tartu jest jeszcze jedno muzeum, Muzeum Narodowe. Położone było 2,5 kilometra dalej, na zupełnym odludziu. Kiedyś w jego okolicach było tylko lotnisko, szczere pola, i nic więcej. Zrobiłem sobie tam przyjemny, 40 minutowy spacerek. Gmach muzeum robi swoim rozmiarem spore wrażenie. Już dojście do drzwi wejściowych wygląda jak przejście przez jakąś ogromną halę. Wnętrze muzeum też jest wysokie, dzięki temu powstaje wrażenie przestrzenności. W dodatku ściany są pomalowane na idealnie biały kolor, który również optycznie powiększa przestrzeń. Zacząłem od zwiedzania wystawy o ludach ugrofińskich. Było w nim sporo elementów interaktywnych, np. dotykając pnia drzewa obok postawionego obozowiska ludów północy, rozlegał się ryk niedźwiedzia, którego sylwetka pojawiała się na czarnej ścianie. Można było wejść do chaty Saamów (plemię na północy Finlandii), do sauny, w salach rozlegał się śpiew ptaków, szum wody, odgłosy trzaskającego drzewa w ognisku. Pokazano sporo strojów ludowych, przedmiotów codziennego użytku, a napisy na ścianach objaśniały niektóre rzeczy, np. fakt, że uważa się, iż plemiona posługujące się językami z grupy ugrofińskiej, przybyły aż z... Uralu. Naukowcy zauważają spore podobieństwa językowe pomiędzy językiem estońskim, a językiem używanym przez ludy uralskie.
Druga ekspozycja nazywała się Encounters, czyli Spotkania. W długiej sali pokazano przedmioty codziennego użytku ludzi z Estonii na przestrzeni wieków. Od starych narzędzi rolniczych i ceramiki poprzez średniowieczne ubrania, monety, rzeczy związane z religią (książeczki modlitewne, dzwon z niemieckimi inskrypcjami), po eksponaty współczesne. Te były ciekawie wybrane, bo był na przykład... traktor, dyskietki do Amigi, a także papierowy magazyn erotyczny. Były i rowery i telefony i setki innych rzeczy, na które człowiek nie zwraca(ł) nigdy większej uwagi. A one również kiedyś właśnie znajdą miejsce w muzeach. Ludzie nie będą wiedzieć, do czego służyły. Np. taki odtwarzacz kaset z komputera Commodore 64. Albo płyta CD. W zeszłym roku we Wrocławiu w Muzeum Narodowym mieli taką ekspozycję o czasach współczesnych. Dziwnie się tam czułem, bo doskonale rozpoznawałem niemal wszystkie eksponaty, jako że były częścią mojego dzieciństwa. No i sam zacząłem się czuć jak jeden z eksponatów. Nic tylko mnie wypchać i postawić wśród tych żelazek, pralek i wież stereo. Teraz, w Estonii, miałem podobne wrażenie. Nie tylko rzeczy się starzeją, ludzie też...
Wracając zahaczyłem o nietypowy domek, który akurat mijałem. Czemu nietypowy? Bo to był domek stojący do góry nogami! (chociaż to dziwnie brzmi, bo domy nie mają przecież nóżek) Chodziło się po suficie, a wszystko było w górze. Łóżka, meble, kwiaty, nawet buty! Człowieka ogarnia dziwne wrażenie - mnie zrobiło się autentycznie niedobrze, kręciło mi się w głowie, czułem, że zwymiotuję. Z jednej strony chodziłem po tym domu i cieszyłem się, że to tak fajnie i sprytnie jest zrobione, z drugiej strony jednak czułem jakbym dostał jakiejś choroby lokomocyjnej. To w sumie też było ciekawe, taka reakcja mózgu i ciała na tę abstrakcję! Zawsze chciałem wejść kiedyś do takiego domku i cieszę się, że po drodze jeden taki znalazłem.
Potem zakupy (omułki!) no i piszę sobie teraz tę notatkę. Jestem zmęczony... Google Maps mówi mi, że dzisiaj przeszedłem prawie 7 kilometrów. Ale nie liczy dodatkowego chodzenia po wnętrzach muzeów!

2 lutego 2023

Wstałem przed dzwonkiem z mojego Samsunga, wyspałem się, sen wczoraj wcześnie mnie zabrał w swe nieskończone krainy dziwnych światów. Zjadłem śniadanko, wypiłem dwie kawy, wszystko ładnie posprzątałem i poukładałem. Telefon atakował mnie powiadomieniami dot. rezerwacji - właściciele agencji wynajmującej nieruchomości w Tallinie pisali o linku przesłanym na maila, muszę kliknąć, autoryzować przelew, i tak dalej. Uwinąłem się z tym dość szybko i wyszedłem. Śnieżyło mocno, ale nie było zimno. -1 lub -2 stopnie. O 10.07 byłem na dworcu, a tam już czekał cierpliwie dwuwagonowy, pomarańczowy pociąg o futurystycznych kształtach (wyglądał aerodynamicznie w swych kształtach, zupełnie jak jakiś pocisk balistyczny). O 10.20 wsiadłem, a pani z wytatuowanymi przedramieniami w ubraniach równie pomarańczowych, co sam pociąg, już chodziła po pokładzie i sprzedawała/sprawdzała bilety. Można je też było kupić samemu, w automacie znajdującym się tuż przy drzwiach wejściowych na środku wagonu. Wnętrze było czyściutkie, w powietrzu nie wyczuwało się żadnego zapachu. Odjazd nastąpił punktualnie, o 10.36. Ruszyliśmy cicho. Przede mną usiadła dziewczyna w czerwono-białym sweterku z estońskimi, ludowymi wzorkami. Miała czarne włosy i głębokie, niebieskie oczy. Przypominały małe laguny, w których można by się zanurzyć i głęboko zanurkować. W torbie miała kotka, który czasem cichutko, smutno miauczał. Tymczasem jechaliśmy przez szpalery ośnieżonych drzew, które równiutko stały na baczność, jakby z honorami witając gościa przybyłego z innego kraju. Czyli mnie! Heh!

Za chwilę zadzwoniła mama. Czemu się nie odzywam, co tam u mnie? Mamy są zawsze zmartwione, zwłaszcza jeśli chodzi o synów, prawda? Dla nich zawsze będziemy wpadającymi w tarapaty chłopcami, których trzeba pilnować i przypominać, by się nie wdawali w jakieś hece. Byłem jedynym rozmawiającym człowiekiem w tym wagonie, w pewnym momencie pomyślałem sobie, że może przeszkadzam tym cichym Estończykom. Ale nie kończyłem rozmowy, byłoby to niegrzeczne względem osoby, której przecież tak dużo zawdzięczam. Rozmowa jakoś skończyła się sama, gdy zapewniłem rodzicielkę, że żyję, mam się dobrze, i gdy już opowiedziałem jej to i owo. Wyjąłem Kunderę i zacząłem czytać. Sabina i Tomasz, Sabina i Teresa, Sabina i Franz...

Cichy szum pociągu delikatnie głaskał wnętrza uszu - to już nie te czasy, że co pół sekundy wdzierał się wprost do mózgu natrętny, tępy stukot żelaznych kół uderzających o łączenia ciężkich szyn kolejowych. Na szczęście! - chociaż miało to może swój urok, ale zapewne myślę tak właśnie, bo ten stukot kół przypomina jakieś odległe czasy na zawsze minionego dzieciństwa; czasy gdy pociąg wydawał się taki duży, świat tak bezkresny, a człowiek czuł się jak malutki bezbronny pyłek, od którego nic nie zależy, że wystarczy lekki podmuch wiatru, by zostać porwanym z dala od bezpiecznego habitatu, gdzieś bardzo daleko, w straszne nieznane. Za oknem przesuwała się czysta biel widziana nawet kątem oka w czasie czytania, przyjemne ciepło sączyło się z grzejnika pod oknem przy podłodze - nie wiedzieć czemu przypomniały mi się 'Opowiadania Kołymskie' Szałamowa i przeogromne znaczenie oraz nieomal boska cześć dla najmniejszego nawet żaru, niewielkiego płomyczka dla tych biedaków wysłanych do gułagów; ja miałem tu ciepła pod dostatkiem, czułem, że roztopię się zaraz jak bałwan, ale czułem też, że taka śmierć byłaby niewątpliwie bardzo przyjemnym sposobem na dokonanie żywota; powoli bym sobie niknął czując jak każdą komórkę mojego ciała przenikałoby ekstatyczne wręcz, magiczne ciepło. Zamknąłem oczy i czułem jakbym gładko przepływał przez puszysty, lekki śnieg, ba! przez ciepłe białe mleko, i wewnętrznie roztapiał się, dezintegrował, rozszczepiał zapadając w nieskończoną ciemność, gdzie panuje jakaś pełna miłości i dobroci cisza przerywana czasami przez rozczulająco przyjemnie miauczącego małego kotka ukrytego w torbie jakiejś dziewczyny o niemożliwie lazurowych oczach...

Nagle moje gałki oczne poraziła jasność, bo z tej błogiej bańki wyrwał mnie komunikat z innego wymiaru: This station is Tallinn.


Rozdział IV – Tallin


2 lutego 2023

Dziewczyny z kotkiem nie było. Nie było też śniegu za oknem! Zupełnie jakbym przysnął i po prostu teleportował się do innej rzeczywistości. Może tak było? To znaczy na pewno przysnąłem, ale co z teleportacją? Może ten pomarańczowy pociąg wpadł w jakąś dziurę czasoprzestrzenną i znalazłem się w równoległym wymiarze? Może znajdę tu swojego sobowtóra?
Przeczytałem uważnie skomplikowane instrukcje od firmy zajmującej się wynajmem mieszkań - odbiór kluczy na ulicy X, by się dostać do skrzynki przy drzwiach trzeba wpisać kod taki i taki, a w skrzynce kod ten i ten, potem iść na ulicę Y, tam kod do drzwi taki i taki, potem iść na górę i w drzwiach do lokalu numer 4 trzeba użyć klucza. Na szczęście Tallin jest mały - podsłuchałem lokalnego przewodnika oprowadzającego turystów, który mówił, że mało kto tu już kupuje auto, jak nie musi (chociaż tutaj są takie fury, że Warszawa się chowa! - wnioskuję więc, że część mieszkańców kupuje tu auta dla szpanu, czyli robi coś, co charakteryzuje postsowieckie i postkomunistyczne republiki), że mimo iż jest tu Bolt i Uber, to ludzie i tak chodzą pieszo, bo tu wszystko znajduje się w pierścieniu 3 kilometrów.

Mieszkanko znalazłem - zarówno w nim, jak i całym budynku panuje dziwny zapach. Pierwsze co zrobiłem, to wywietrzyłem dzienny pokój. Ma ciemnobrązowe tapety w układające się pionowo kwietne wzorki. Wygląda to dość staroświecko. Ważne, że ma aneks kuchenny z czajnikiem, ładną łazienkę i miękkie łóżko - nie ma co wybrzydzać.
Poszedłem na miasto. Zobaczyłem rynek w Tallinie - bardzo przestronny plac otoczony starymi kamienicami. Potem wzgórze Toompea ze starymi murami i wieżami obronnymi. Nieopodal był punkt widokowy Patkuli - widać z niego było część Zatoki Fińskiej i ogromne promy, które przybywały do Tallina. Wstąpiłem też do katedry luterańskiej Toomkirik, jednego z najstarszych kościołów w mieście. Jak to u protestantów, wnętrze było bardzo surowe, kamienne, ławy drewniane, na kolumnach zaś wisiały herby dawnej wschodnio bałtyckiej szlachty. Wrażenie robiły też ogromne organy widziane gdy podeszło się bliżej ołtarza i popatrzyło za siebie.

Większe wrażenie jednak zrobił na mnie, może z racji rozmiaru, prawosławny sobór Aleksandra Newskiego. Był duuuży! Troszkę przypominał ten choćby z Sofii - sobory pewnie są do siebie podobne, prawda? Od razu po wejściu zostałem pouczony przez młodą, bo może 30-letnią kobietę siedzącą przy drzwiach, bym zdjął czapkę. Ja musiałem być bez nakrycia głowy, ona natomiast sama na głowie miała chustę. Dyskryminacja! Wyglądała w tej chuście na znacznie starszą - miała na sobie strój takiej biednej babuszki. Rozumiem skromność, ale chyba bardziej chodzi o to, by nie kusić popów, hm? Jak to bywa w cerkwiach, w tej też był też sklepik (tajemnica wiary - złoto i dolary, jak to się czasem mawia). Ikony mniejsze, większe, księgi, świeczki. Kupiłem sobie jedną, taką cienką. Pani w chuście pokazała mi, że na jednej ze złoconych podstawek, na której stał krucyfiks, pali się świeczkę za zmarłych. A gdzie za żywych? - zapytałem, bo w zasadzie to twierdzę, że zmarłym to już nic nie pomoże. Nawet trylion świeczek! Pani pokazała mi inny złocony podświecznik (jeśli można to tak nazwać). Podpaliłem knotek, nalałem trochę wosku w dziurkę wspomnianego podświecznika, włożyłem tam moją świeżo zakupioną świeczuchę, przytrzymałem przez chwilkę, czekając aż się przylepi i ustabilizuje. I voila! Pięknie się prezentowała!

Potem troszkę poszwendałem się bez celu, odwiedziłem sklepik z pamiątkami. Pogadałem ze sprzedawcą - narzeka, że tu mają wszystko takie drogie. Syn, który jeździ do Niemiec, przywozi stamtąd samochód pełen piwa! W Niemczech jest taniej niż w Estonii!

A potem dotarłem do pubu 300. W środku cudowny półmrok, z głośników leciała brutalna Pantera, za barem stał 20-kilku letni chłopaczek z kolczykami na całej twarzy i tatuażami na szyi. Gerhard. Bardzo pozytywny, mówiący świetnym angielskim gość. Po chwili doszedł Nou, długowłosy, wytatuowany metal z Pensylwanii, studiujący w Tallinie. Chłopaki powiedziały mi, że jutro w mieście jest koncert Accept, klasyków heavy metalu. Znam ich bardzo dobrze! W głowie, w kołowrotku zamiast mózgu, uaktywnił mi się chomik, który zaczął sobie coraz szybciej i szybciej biegać. Po chwili nad kołowrotkiem zapaliła się jasna jak słońce Peru żarówka. 'Gerhard, sprawdzisz mi, czy są jeszcze bilety?', zapytałem. Jasne! Wziął ode mnie telefon, wszedł na stronę dystrybutora biletów, pokazał, że jeszcze można kupić. No to wyjąłem kartę i... kupiłem. 45 euro! Ech, jak szaleć to szaleć! Właśnie piszę te notkę, a z tableta, z Youtube'a głośno leci sobie Accept. Klasyczny heavy pięknie cuchnący latami 80-tymi!
Z chłopakami dość długo pogadałem no i nie powiem, trochę się upiłem. Piwo 4.50 euro. Zaraz przeliczę pieniądze, zerknę też na konto bankowe, na wszelki wypadek poszukam numerów alarmowych na pogotowie, w razie gdybym dostał ataku serca albo jakiegoś wylewu krwi do chomika, tfu, mózgu znaczy się.


3 lutego 2023, przed koncertem

Dzień zaczął się u mnie stosunkowo późno, bo około 10.00. Sen był mi potrzebny, zwłaszcza po wypiciu znacznej ilości alkoholu z braćmi metalami. Dzisiaj znowu poplątałem się po Tallinie, tym razem odszedłem troszkę dalej od centrum. Ludzie są tu eleganccy (modne płaszcze, eleganckie szale), samochody świetne (Bentley czy Rolls Royce to tu codzienny widok), nie ma tych umęczonych tudzież wiecznie wkurwionych polskich twarzy. Mimo chłodu ludzie tu emanują energią. Tylko mówią bardzo, ale to bardzo niewiele. Kwestia tradycji życia w zimnych krajach pewnie - na chłodzie ciężko się przecież mówi. Na chłodzie się działa, robi swoje i ucieka do domu, do ognia. Brnięcie w śniegu też męczy, pewnie więc dawniej, gdy tego śniegu było znacznie więcej, ludzie po powrocie do chat padali na posłania jak kłody. Komu by się tam chciało gadać...
Co jeszcze zauważyłem? Ano na przykład widoczne wsparcie Ukrainy - autobusy miejskie miały flagi estońskie i ukraińskie, w oknach wisiały flagi Ukrainy, podobnie jak na urzędach, obok flag estońskich. Ambasada polska ozdobiona jest trzema flagami - polską oczywiście, ale również unijną oraz właśnie ukraińską. Zastanawiam się, co o tym sądzą rosyjskojęzyczni obywatele Estonii. Chociaż nie wszyscy są proputinowscy - barman wczoraj mówił mi, że ma kilku rosyjskojęzycznych znajomych i żaden z nich nie popiera agresji na Ukrainę. 'W innym przypadku nie byliby moimi znajomymi', dodał.
Poszedłem sobie do kina na film ‘Banshees of Inisherin’. Po polsku to ‘Duchy Inisherin’. W kinie można było zakupić sobie piwo, co w Polsce raczej nie jest normą. Jedno, dwa, kulturalnie sobie można wypić, nikt tu a priori nie zakłada, że widz zaraz zrobi na sali libację. Film bardzo mi się podobał! Colina Farrella w Polsce zna się chyba głównie z faktu, że z Alicją Bachledą-Curuś byli parą, ale ja go zawsze ceniłem jako aktora. Pamiętam jego świetny film ‘Phone Booth’ (pol. Telefon), gdzie zagrał człowieka zamkniętego w budce telefonicznej będącej na celowniku snajpera. Tu fenomenalnie zagrał takiego zwykłego, prostego Irlandczyka. Trochę nawet głupawego. Prawdziwe mistrzostwo. Film był smutny, ukazywał bezsens wynikający z idiotycznych decyzji, pokazywał jak bardzo mały człowiek ma wpływ na swoje życie. U Kundery rządzi przypadek, tu rządzą raczej decyzje podejmowane przez innych, na które my sami nie mamy żadnego wpływu. Ja już jakiś czas temu doszedłem do wniosku, że dawniej człowiek mierzył się z naturą, zwierzętami, katastrofami, chorobami. Teraz mierzymy się po prostu z innymi ludźmi. Tak bardzo utrudniamy innym życie, inni utrudniają je nam. Są ludzie, którzy utrudniają je sami sobie. Nie wyklucza to znaczenia przypadku - po prostu przypadek i inni mają nas większy wpływ niż możemy mieć sami na swoje życie. Ten wpływ, uważam, jest często negatywny. Utrudnia nam życie. Stanowi przeszkody w cieszeniu się spokojem. Może nasze życie tutaj to czyściec? Piekło? Na pewno istniejemy w krainie, gdzie NIGDY nie zaznamy permanentnej szczęśliwości - zawsze coś (przypadek) lub ktoś, nam ją zakłóci. Bohater filmu pada ofiarą innych. Tak chyba kończą wszyscy (po prostu) mili ludzie... No i te krajobrazy – coś pięknego!
I taka jeszcze ciekawostka - film miał napisy estońskie w górnej linijce i rosyjskie w dolnej. Aktorzy zaś mówili silnie irlandzkim akcentem - zdziwiłem się, że wszystko rozumiem! Urzekło mnie ich 'fecking', heh.
Za godzinę zacznie się koncert. Uciekam!

3 lutego 2023, po koncercie

Pod klub Helitehas dotarłem o 18.45, czyli kwadrans przed czasem. Było już zimno i ciemno, zaczęło śnieżyć. Na ulicy stały dwa autobusy (jeden z przyczepką) na niemieckich rejestracjach. Należały do muzyków i ich ekipy. Pod drzwiami w ceglanej, wysokiej na 25 metrów ścianie, zebrało się około 30 nieszczęśników jak ja. Tuptaliśmy w miejscu by się trochę rozgrzać. Drzwi otwarto punktualnie o 19.00. Sprawdzano bilety (dobrze, że w tym chłodzie nie padł mi telefon, co się kiedyś zdarzało, bo bilet miałem oczywiście w postaci elektronicznej), potem w szatni zdawaliśmy kurtki. Opłata 2 euro. Klub nie był duży, może na tysiąc osób. Scena była dobrze widoczna z każdego miejsca. Gdzie nie stanąłem wydawała się być blisko. Poszedłem po piwko - za barem stał Gehrard, który dzień wcześniej lał piwko w pubie dla metali. Dorabia tu i tam, sam czynsz, jak mi mówił, wynosi 750 euro. A ma na utrzymaniu jeszcze dziecko. Uśmiechnął się do mnie szeroko, przybiliśmy żółwika, zamówiłem estońskie piwo Rock. Hmm, raczej kiepskie. Tymczasem ludzi zaczęło przybywać. W jednym z rogów klubu grające zespoły rozłożyły sklepik z koszulkami i bluzami. Kupiłem sobie koszulkę upamiętniającą tę trasę - z przodu jest obrazek z ostatniej płyty Too Mean To Die i duży napis Accept, z tyłu znajduje się natomiast lista miast, w jakich grają podczas tej trasy. Dwa dni wcześniej byli w Warszawie! Każdy muzyk podkreśla, że ich los nie jest tak wspaniały, jak to ludzie sobie imaginują. Ciągle w autobusach, w trasie. Przecież by tu zagrać 2 godziny, musieli się tłuc w autokarze z 15 godzin! Jutro grają w Helsinkach!

O 20.00 na scenę weszły panie z amerykańskiego zespołu The Iron Maidens. Jak nazwa wskazywała, grali covery grupy Iron Maiden. Nie jestem fanem słuchania przez ponad godzinę czyichś coverów (nawet Ironów!), wszak oryginał to oryginał, ale ludziom się bardzo, ale to bardzo podobało. Pod koniec tego koncertu, patrząc na publikę, można było odnieść wrażenie, że to Żelazne Dziewice są gwiazdą wieczoru. Myślę, że w Polsce raczej nie miały tak pozytywnego przyjęcia. Wyglądały trochę nienaturalnie, wokalistka miała gdzieś w pobliżu wiatraczek, który rozwiewał jej włosy. Pachniało kiczem. Czarna tallińska brać jednak nie patrzyła na takie detale. Środowisko metali w Polsce jest raczej dość konserwatywne - w dodatku nieco szowinistyczne. To przecież mało mroczne i poważne bawić się do muzyki granej przez kobiety. Trochę jak oglądanie kobiecej piłki nożnej. Tutaj, w Tallinie, ludzie nie mieli z tym problemu - i dobrze!

Potem na scenę wszedł Accept. Mark Tornillo, główny wokalista, już posiwiał. Miał czapkę w stylu Fidela Castro, okulary przeciwsłoneczne i siwą, kozią bródkę. Ale głos, mimo że katuje go codziennie, i mimo wieku (Mark ma 69 lat!!!), ma dalej cudownie zachrypnięty. Trochę jak Angus Young z AC/DC. No i nie widać po nim było żadnego zmęczenia. Wręcz przeciwnie - był w swoim żywiole! Pamiętam takiego starego wykładowcę psychologii na moich studiach - na ulicy pewnie bym mu dał 2 złote na jakieś wino - wyglądał jak biedny dziadziuś, chodził kulejąc, zgarbiony, powoli. Ale gdy stawał przed studentami, stawał się innym człowiekiem! Aktywny, żywy, sprawny umysłowo. Mark pewnie po każdym show pewnie jest wykończony i porusza się jak ten świętej pamięci już wykładowca, ale na scenie to niezniszczalny jest, jak Jagger. Dali świetny, energetyczny, blisko dwugodzinny show. Podobało mi się, że wytatuowany Mark podchodził nawet w najdalsze zakątki sceny i przybijał piątki i żółwiki z publicznością. Ze mną też! A jeszcze gitarzysta rozdawał po koncercie kostki do gitary. Dostałem jedną! Czasem mam na koncertach takie szczęście :) (ot, mam też kostkę od gitarzysty Kinga Diamonda, geniusza gitary, Andy’ego La Roque!)
Z obserwacji koncertowych jeszcze dodam, że publiczność tutaj jest grzeczniejsza niż Polacy - nie było młynka pod sceną, nikt nie skakał, nie machał głową, nikogo nie niesiono na rękach w kierunku sceny. Ludzie ograniczali się do rytmicznego kiwania się w przód i w tył, pokazywania diabelskich rogów palcami dłoni wyciągniętych nad głową, i głośnego krzyczenia w przerwach między utworami.
Wróciłem ciemną, zimną nocą.
Nabawiłem się kataru...


4 lutego 2023

Wyszedłem na dłuższy spacer. Najpierw musiałem przejść przez centrum, a tam, na jednej z ulic, stał radiowóz, gromadka ludzi, telewizja robiąca z nimi wywiady. Był to protest pod ambasadą rosyjską. Na barierkach oddzielającą ją od pieszych protestujący rozwiesili plakaty nawołujące do zakończenia wojny, nazywające Putina mordercą oraz zostawili pluszowe misie dla dzieci zabitych przez rosyjskie wojska. Wzywano także do uwolnienia więźniów politycznych. Protest był pokojowy, niezbyt głośny, ot, jak na cichych Estończyków przystało. Przeszedłem przez tłumek ludzi, z drugiej strony również stał radiowóz, dodatkowo jeszcze dwoje policjantów stało obserwując znudzonym wzrokiem te wydarzenia.

Dotarłem sobie nad morze. Wiało, było lodowato, szaro, ale też bardzo spokojnie. Nie była to plaża, raczej promenada z jej elementami. Znowu doświadczyłem tego dziwnego uczucia samotności, które jednak miało w sobie jakąś nutę nawet dość przyjemnej melancholii. Jeszcze wczoraj bawiłem się w klubie pełnym ludzi, a dzisiaj byłem sam nad brzegiem morza. Ze skrajności w skrajność, jak wahadło. Szum mórz i oceanów zawsze mnie uspokaja. Nawet jeśli jest to tylko Bałtyk zimą. Nie był zamarznięty, jak kiedy przybyłem pierwszego dnia do Estonii, do Pärnu. Tym razem były fale, niskie, ale mocne. Wdzierały się na ląd z impetem, rozbijając o kamienie i zatrzymując na niewielkich skarpach. Szedłem wzdłuż linii brzegowej, przed siebie. W głowie miałem momentami ciszę. Tak bardzo chciałbym częściej móc zagłuszyć te miliony myśli w każdej sekundzie mknące z prędkością światła po nerwosplotach. Większość z nich są jak te fale - napływają, mkną, a po chwili rozbryzgują się i zanikają. Są niepotrzebne. Analizy wszystkiego - od układu chmur, przez porównywania wędrówki brzegiem morza do samotnej podróży przez życie, do ssania w żołądku prowadzącego do analizy cen w Polsce i Estonii oraz przyczyn tego stanu (i dalej ku euro i sprzecznych analiz - francuski prezydent Macron w Le Pais ostatnio przekonywał, że Europa unika burzliwych kryzysów właśnie z powodu posiadania wspólnej waluty, natomiast polscy prawicowi politycy mówią to samo o Polsce i złotówce; co jak co, ale chyba wolę wierzyć Macronowi). Normalnie czasem ma się dość - chciałoby się mieć takie pokrętło wystające z ucha i zmniejszyć głośność wewnętrznego głosu do 0. Przecież 99% z tych myśli to niepotrzebne mielenie mózgu. Takie paplanie do samego siebie. Jak wiejska przekupka normalnie. Może gdyby wyciszyć, albo co lepsze, wyłączać myśli, mniej lub rzadziej by trzeba było jeść? Mózg zużywa do 25% energii organizmu! Znowu to robię, myślę, zapisuję te myśli o myślach. Po co? Tzn. po co mi takie myśli? Nie jestem neurobiologiem, nie stworzę z takich myśli czytacza myśli czy czegokolwiek przydatnego (czytacz myśli na pewno nie byłby przydatny dla osoby, której myśli by się czytało, prawda?). No ale w każdym razie udało się na chwilę wyciszyć. Po drodze minąłem jeszcze przygnębiające ruiny koszar obronnych - wyglądały jak jakieś Alcatraz! Czerwone, ceglane ściany, dziesiątki, setki zakratowanych okien. Szum morza, podmuchy zimnego wiatru, niemal kaleczącego oczy, które czasem łzawiły. Teren koszar od morza oddzielał zardzewiały i pogięty przez upływ czasu drut kolczasty. Iście post apokaliptyczny klimat, rodem z Metra Glukovskiego! (na szczęście on nie popiera rosyjskiej inwazji)

Dotarłem do muzeum morskiego - zobaczyłem sobie kilka statków, m.in. krążowniki marynarki wojennej. Hmm, nie robiły na mnie jakiegoś wielkiego wrażenia, to trochę jakbym patrzył na starsze samochody. Nie jestem ani marynarzem (Yo no soy marinero! – jak to ktoś śpiewał) ani inżynierem. Może jakiś liniowiec widziany z bliska by mnie urzekł? Rozmiarem? Luksusem? Sporo ich wpływało do Tallina, ale z oddali wydawały się jak dziecięce statki-miniaturki do zabawy w wannie. Wyobrażałem sobie obok tych liniowców żółtą kaczkę - wyglądało to całkiem pociesznie! A pisałem już, że w kinie przed filmem zapraszano na pokaz filmu 'Titanic' w Walentynki? Super pomysł - w kinie będzie to wyglądać rewelacyjnie! Sam film docenić można po latach - epicka historia! Dość długo go nie lubiłem, może trzeba do niego po prostu dojrzeć? No nieważne...

Wracałem, przemarznięty do szpiku kości, jak najszybciej tylko się dało. Gorący prysznic sprawiał z początku ból i poplątanie doznań - dla przemarzniętej skóry woda wydawała się zimna! Krople wydawały się lodowymi szpilkami wbijającymi się w ciało! Ale po kilku minutach w parującej kabinie zacząłem wracać do świata żywych.

Poczytałem Kunderę, zdrzemnąłem się. Piszę tę notkę. Może coś obejrzę na Netflixie? Jutro planuję wybrać się w godzinną podróż pociągiem do miejsca, gdzie raczej nikt się nie zapuszcza. Nie ma po co. Ale właśnie dlatego chcę tam pojechać. By zobaczyć NIC. Ciekawe, jak wygląda NIC, prawda?


5 lutego 2023

Noc miałem dziwną, z jednej strony dość niedobrą, bo budziłem się z powodu a) upału pod grubą i niesamowicie ciężką pościelą, b) pozycji, w których spałem, a po pewnym czasie sprawiały ból - ale obracanie się pod tak ciężką 'plandeką' nie jest łatwe, i również i ono mnie wybudzało. Może właściciele wzięli sobie do serca słowa z recenzji poprzednich gości, którzy skarżyli się na zimno w tym mieszkanku. Istotnie, nie ma w nim zbytniego gorąca; w ubraniu jest jeszcze okay, ale bez, to już ciężko. Podobnie było w zeszłym roku w Peru, gdzie noce są okropne - tam jednak nie mieli ani jednego klimatyzatora czy kaloryfera. Tutaj na mieszkaniu jeden kaloryfer jest!
Miałem fajny świadomy sen - rowerem dojechałem do Czech (choć jechałem długo i długo, co było też dość męczące), tam w jakiejś miejscowości przywitało mnie sześcioro ludzi. I nagle czasem przychodzi taki moment olśnienia - bogowie! to sen jest! I człowiek zyskuje pełną świadomość tego, co się wokół dzieje. Rozejrzałem się - wszystko było tak wyraźnie ostre. Domki, trawniki, droga, ludzie! Zastanowiłem się, ile musiałoby wynosić taktowanie komputerowego procesora by przerobić tyle grafiki! Ile pamięci RAM? Popatrzyłem na ludzi, którzy stali obok mnie i próbowali mi coś powiedzieć. Krzyknąłem 'Cisza!' Próbowali oponować i nadal coś do mnie mówić, ale dodałem: "Wiem, że jesteście tylko snem, śnicie mi się" i parsknąłem śmiechem. Kontrola nad samym sobą to jedno, nad snem drugie. Nagle zostałem otoczony przez całą wieś, pamiętam dzieci stojące na balkonach. Wszyscy przypatrywali mi się w milczeniu. Jakbym to ja był wytworem ich zbiorowej podświadomości, a nie oni mojej. Chciałem zmienić otoczenie, ich, ale się nie dało. Zmieniło się samo, na jakiś... pokój nauczycielski. Ech... No, ale dość nudzenia.

Pierwszy raz alarm zadzwonił o 7.00. Wyłączyłem go, nastawiłem na 8.00. Zadzwonił więc znowu. Szybko palcem przesunąłem go w tryb drzemki, na 8.10. Potem na 8.20. No nic, trzeba wstać. Czułem się taki ociężały i połamany. W dodatku nogi miałem jak z ołowiu - wczorajszy spacer dał mi się we znaki. Ale wstałem i przed 10.00 udało mi się wyjść.

Tallin był pusty. Wszystko było zamknięte, na ulicach oprócz mnie nikogo. Pod ambasadą rosyjską stały dwa radiowozy, jak psy strzegące ich siedziby. Instalacja antyrosyjska i antyputinowska na barierkach stała nienaruszona. W 10 minut dotarłem na stację kolejową. Wpadłem do pociągu, który miał jechać przez miejscowość, którą chciałem dzisiaj zobaczyć. Wagon był pusty, konduktor zamykał swoją kabinę. Poinformował mnie, że ten pociąg nie jedzie do miejsca mojej destynacji, poszukał w telefonie, poinformował mnie, o której jedzie następny, powiedział mi gdzie są pozostałe da perony (za rogiem), gdzie tablice z przyjazdami i odjazdami. Bardzo miły facet. Miałem, jak się okazało, jeszcze ponad godzinę na pociąg. W kilka minut byłem z powrotem na Starym Mieście i chodziłem sobie powoli wąskimi, brukowanymi uliczkami otoczonymi starymi kamieniczkami. Dobrze było być samym! Miasto jeszcze spało. Lubię zimowe okresy w dużych miastach - turyści wtedy trzymają się z dala, lokalsi szybko załatwiają swoje sprawy i znikają w swoich mieszkaniach. Miasto jest wtedy moje! Mogę je wdychać, napawać się nim, widzieć jego prawdziwe oblicze. Tallin jest bardzo ładny. Bardzo!

11.18, odjazd. Pociąg niewielki, raczej typu podmiejskiego niż długodystansowego. Ale było ciepło i wygodnie. Krajobraz za oknem składał się głównie z drzew. Zatrzymywaliśmy się na kilku stacyjkach (lepiej je nazwać przystankami) - niestety, wszystkie były paskudnie wysprejowane. Widać coś niedobrego w przestrzeni publicznej w krajach postkomunistycznych - brak jakiegoś poszanowania własności publicznej. Chociaż w Estonii nie jest z tym tak źle jak w stolicach krajów Bałkańskich (przypomniał mi się zwłaszcza okrutnie wysprejowany Zagrzeb). W trakcie podróży byłem zajęty kontynuowaniem ‘Nieznośnej Lekkości Bytu’. Dotarłem do fragmentów, jak Tomasz zaczyna myć okna i rozważań nad Ess musst sein profesji - często zastanawiam się, czy do końca życia będę robił to, co robię. Czy nie lepiej byłoby zająć się czym innym? Rok tu, rok tam. Lanie piwa na Malcie, zbieranie winogron w słońcu Hiszpanii, praca w hostelu w Nikaragui, jakiś Lidl w Portugalii? 8 godzin i fajrant. Nowa praca, nowi ludzie, ładna pogoda. Tomasz był szczęśliwy, ale Tomasz to postać fikcyjna - Kundera zdecydował, że ma być z nowej pracy kontent, to Tomasz był kontent. Ja jakoś zawsze za granicą z sentymentem patrzę na miejsca, gdzie wykonuje się pracę, którą ja wykonuję w Polsce. Pracując w innym zawodzie chyba bym teraz patrzył na te miejsca ze łzami w oczach, jak jakiś piłkarz, któremu kontuzja zepsuła karierę, patrzący ze smutkiem na odnoszących sukcesy kolegów i stadiony, na których mógłby grać....

Po godzinie byliśmy na miejscu. Stacyjka (przystanek) znajdował się prawie nad samym morzem. Pustka, oprócz mnie wysiadł tylko jakiś starszy pan. W oddali bloki mieszkalne, trochę jak te w Polsce budowane w latach 70-tych i 80-tych. Z wielkiej płyty. Tylko szare. Wiało jak w jakimś Niflheimie (w mitologii nordyckiej to kraina lodu). Dotarłem do miejscowości Paldiski.


Rozdział V – Paldiski

5 lutego 2023
Może zacytuję Wikipedię (polski opis jest żywcem przetłumaczony z angielskiego, tylko w angielskim jest mowa o 3500 mieszkańcach w 2021 roku):

„Paldiski – czterotysięczne miasto na wybrzeżu Morza Bałtyckiego. W czasach sowieckich i wczesnych latach niepodległej Estonii, aż do 1994, miasto było „miastem zamkniętym”, tj. niedostępnym dla cudzoziemców, nierezydentów sowieckich obywateli, a nawet samych nie-rezydentów Estończyków, ze względu na swoje znaczenie militarne. Dziś jest otwarte dla wszystkich.
Paldiski i półwysep Pakri pokryte są opuszczonymi bunkrami, stosami niezidentyfikowanych rupieci i różnego gruzu wojskowego."

Heh, jak tylko zobaczyłem tę miejscowość w Google Maps na samym czubku zachodniej Estonii i przeczytałem ten opis, wiedziałem, że muszę tam pojechać! Piękna sprawa tak dotrzeć tam, gdzie nic nie ma. Czemu? Bo tam, gdzie nic niby nie ma, zawsze coś jest!

Sprawdziłem jeszcze pobieżnie rozkład jazdy pociągów i widziałem, że w niedzielę w sumie co godzinę do późnego wieczora jeżdżą tam i stamtąd pociągi. A jakbym jakoś utknął, to jest tu nawet jakiś podły hotel. Ewentualnie stopa bym łapał.

W każdym razie dotarłem. Udałem się w stronę tych postsowieckich bloków. Były dosyć zaniedbane. Wyglądały nieco abstrakcyjnie - za nimi rozciągały się łąki suchych traw prowadzące ku morzu. Nic za nimi nie zaplanowano - żadnych placów zabaw, promenad, sklepów. Bloki rozsypane były wzdłuż głównej drogi. Samochody stojące pod blokami były raczej stare i tanie, był tylko jeden supermarket, z kilku zauważonych przeze mnie ludzi żaden nie miał mniej niż 60 lat. Głównie pogarbione, ubrane na szaro kobiety, stojące z siatami w okolicy supermarketu, mówiące pewnie – jak to stare kobiety - o tym kto i kiedy ostatnio umarł. Bloki nie były wyższe niż 4 piętra, niektóre miały kamienne, kamyczkowe płyty zasłonięte stalowymi blachami, niektóre były otynkowane, ale chyba 30 lat temu - farba wyglądała blado i powoli przestała przypominać jakikolwiek kolor. Nad tymi klocami skupisk ludzkich krążyły mewy, jakby chciały wykraść jakieś człowiecze resztki jedzenia... Hmm, nie sądziłem, że mewa może dosłownie wisieć w powietrzu, unosić się nad ziemią jak jakiś latający spodek, przez ponad minutę! Niektóre tak sobie abstrakcyjnie lewitowały nad blokami. Ja też bym tak, cholera, chciał!
Po pewnym czasie stwierdziłem, że nie ma co łazić między blokami, skoro zaraz za nimi, od zachodniej strony ulicy, jest morze. Wlazłem na tę łąki z niezdrowo wysuszoną przez morskie wiatry trawą. Szedłem przez pagórki co jakiś czas napotykając jakieś betonowe, walące się konstrukcje, których celu dzisiaj już nie bardzo można się domyślić. Wyglądały jak kurhany, pod którymi pochowano ten niegdyś iście huxleyowski nowy wspaniały świat. Właściwie ten świat zawalił się i pochował sam, jak te budynki, pod własnym ciężarem. Czasem musiałem się cofać i szukać nowych dróg, bo nagle przed człowiekiem wyłaniał się ryty przez skały sztuczny kanał. Ewidentnie drążony przez człowieka! Nie trzeba było ścian zalewać betonem. Do czego służyły lub miały służyć te kanały? Czy wpływały do nich łodzie podwodne? Tu uzupełniały paliwo, przechodziły naprawy? (Przypomniał mi się Wołoszański w swojej skórzanej kurtce, opowiadający o bazie U-Bootów w Lorient.) Na brzegach tych wyrytych w ziemi kanionów nie było (już) niczego. Same żłobienia zarosły, jak rana strupem, drzewami samosiejkami. Gdy minąłem niewielki port załadunkowy (cztery dźwigi), mogłem dotrzeć do wody. Plaża była niewielka, kamienista. Woda ciemna, spieniona, agresywna. Wiało. Poszedłem plażą w stronę ostro wyróżniającego się na horyzoncie klifu. Kamienie w pewnym momencie zostały ostro przecięte linią lądową pnącą się ku górze, wzdłuż morza. Szedłem wyżej i wyżej, aż znalazłem się kilkanaście metrów nad walącym z całym impetem w skarpę morzem. Wzdłuż klifu ciągła się wydeptana ścieżka. Od strony lądu ciągła się smutna, wyschła trawa, z pojawiającym się czasem skarłowaciałym krzakiem lub drzewkiem. Dziwnie tak widzieć naturę walczącą z samą sobą. Podłoże stanowił mech, który rosnąc przy ziemi nie był narażony na wiatr. Nad nim trawa o twardych łodygach, między tym próbowała rosnąć miękka trawa. Dalej niewielkie drzewa, czasem dramatycznie poskręcane, jakby w przedśmiertnych spazmach, przez bezlitosny, mroźny wiatr. Nie było zimno. Ani chłodno. Było mroźno! Ścieżka biegła czasem niebezpiecznie na samej granicy skarpy. Jeden większy podmuch wiatru od strony lądu i spadłbym na znajdujące się niżej głazy, o które tłukły fale. Unosiłbym się tam na nich bezwładnie i razem z nimi tłukł coraz bardziej zdeformowaną czaszką o te ogromne kamienie. Ale wiało od strony morza. Wiatry zderzały się ze sobą z kilometr dalej - długa, spieniona fala stała w miejscu jakieś 200 metrów od brzegu. Widać było jak jest pchana z tyłu przez wiatr od strony morza, ale też od przodu przez wiatr od strony lądu. Pieniła się, szamotała, ale stała w miejscu. Znowu walka natury z samą sobą!
Szedłem tak brzegiem skarpy 4 kilometry! Minąłem nawet niewielki bunkier. Do środka weszłoby może dwóch ludzi, może trzech niskich żołnierzy. Beton już kruszał, jak zesztywniałe od chłodu żyły wystawały z niego rdzawo-czerwone druty zbrojeniowe. Kolejny niewielki relikt wielkiego, upadłego imperium. Trzy godziny spaceru! W samotności! Wybrzeże było moje, nikt nie szedł ani za mną, ani przede mną. Znowu mogłem być tylko z samym sobą. Zachwycony surowymi krajobrazami tych wichrowych, nadmorskich wzgórz, mogłem tym upajającym zatrwożeniem uciszyć myśli. W takich miejscach i okolicznościach nie myśli się o pracy, polityce, muzyce, rzeczach mniej lub bardziej ważnych. Można czasami nie myśleć o niczym, a tylko podziwiać piękno i siłę natury. Choć gdy zobaczyłem pięć mew unoszących się w dole, na wodzie, obok oblodzonych głazów, zacząłem się zastanawiać, co takie mewy na tak mroźnym wietrze czują. Czy jest im zimno? Czy może właśnie tak im dobrze? Jak ludziom opalającym się na plażach Wysp Kanaryjskich? Chciałbym na chwilę być mewą... Lewitować nad plażami i kołysać się na mroźnym morzu...
Pod koniec wędrówki morską skarpą, po prawej stronie, zaczęły wyłaniać się ogromne cielska białych wiatraków. Wyglądały jak olbrzymy, pasące się na wietrze pod drugiej stronie lądu. Ich łopaty przeżuwały powoli powietrze. Wyglądały majestatycznie!
A za chwilę dojrzałem czubek latarni morskiej. Klif nieprzyjemnie się urywał, trzeba było iść w stronę środka tego półwyspu (Półwysep Pakri), do końca którego powoli docierałem. Środkiem biegła wąska, czarna jak smoła wąska, asfaltowa droga. Nic nią nie jechało, powoli dotarłem nią do latarni. Czerwona, wysoka na 80 metrów, w tym roku będzie obchodzić 134 lata. U jej stóp stały dwa samochody i mała, drewniana budka, w której siedział jakiś dwudziestoletni, drobny chłopaczek. Blondyn, taki pucołowaty cherubinek z epoki barokowej. Brakowało mu tylko skrzydełek. Sprzedał mi bilet za 5 euro.
Wszedłem do latarni. Przy drzwiach minęła mnie jakaś rodzina, która już zwiedziła tę ciekawą atrakcję. Popatrzyłem w górę, w dziurę między kręconymi, metalowymi schodami. O kurna! Pół dnia tam będę lazł! Ta dziura wyglądała jak otchłań, jak bezdenna studnia! Tylko do góry nogami. Gdy długo spoglądamy w otchłań, otchłań spogląda również w nas - przypomniał mi się Nietzsche. Nie ma co patrzeć, trzeba iść! Moją uwagę przykuła ściana - niegdyś była pomalowana na jasnobłękitno, a na tym błękicie widniały ciemnoniebieskie, kwietne motywy. Teraz ściany te były tylko cieniem siebie - obdrapane, wyblakłe, tchnące starością. Gdy robiłem zdjęcie tym motywom akurat padł mi telefon. No nieee! Właśnie przed takim kulminacyjnym momentem! Fotka z góry wyglądałaby pewnie świetnie! No nic, dojdę na górę, jak już drugą minutę się wspinam i jestem w połowie. Obraz sobie zapiszę w czerepie! Dawniej tak się robiło - wszystkie te Woodstocki i inne Metalmanie...
Wszedłem! Stanąłem obok lampy i spróbowałem włączyć telefon. Udało się! Zdjęcie jedno, drugie, za chwilę zauważyłem parkę. Oni spostrzegli mnie. 'Zrobić ci zdjęcie?' - zaproponowali. Jasne! Zapozowałem, zrobili mi fotkę. Po chwili telefon padł na dobre, a my staliśmy sobie obok siebie i patrzyliśmy w rozciągający się bezmiar szalejącego morza.
- Hej, podwieziecie mnie do centrum? Macie auto? - zaproponowałem.
Popatrzyli na siebie. Sekunda niezręcznej ciszy.
- Oh come on, I'm not gonna kill you, guys - uśmiechnąłem się.
- Okay! Why not? - powiedział on. Pokazał mi małe, białe autko w dole. 'To moje, małe, ale się zmieścisz'. Jasne, byle tylko dojechać. Już padałem, nic nie jadłem, byłem przemarznięty, a do dworca miałem z 5 kilometrów.
W drodze na dół, do samochodu i na stację trochę sobie pogadaliśmy. On mieszka 15 kilometrów stąd, ona to Tajka, poznali się w Tallinie i od dwóch dni są małżeństwem. Ma 32 lata, i trochę jakby tłumaczył się, jak to facet facetowi, ze swojej małej, białej Toyoty Aygo - jest oszczędna, ale ma jeszcze inne auto, jak coś! Spoko, ja nie mam żadnego, ale jak to facet przed facetem się nie przyznałem ;) Mówił troszkę o Paldiski - 90% ludzi tu to Rosjanie. ‘Wykopaliśmy wojskowych, ale obsługa i cywile tu zostali. Nie można tak ludzi wywalić’. Hmm, w Polsce nikt nie został... Strasznie narzekał na Rosjan - oni tu tak zawsze, przychodzili, zabierali, objadali nas, wysyłali na Syberię. 'Jak teraz na Ukrainie' dodałem. Przytaknął - podziękował, że my Polacy pomagamy. Ja podziękowałem im, bo też pomagają. 'Jak nie będziemy pomagać, to wszyscy będziemy następni', rzekł. Wiem, że podziękował (choć nie musiał), bo Estonia, jak coś, to będzie przed Polską... No i tak sobie gadaliśmy, aż dotarłem w okolicę dworca. Przybiliśmy wszyscy po żółwiku (tzn. oni ze mną), pożegnaliśmy się serdecznie. Karma na pewno do nich wróci!

15 minut czekania. Z początku tylko ja, potem doszedł jakiś facet. Pociągi tu jeżdżą punktualnie! Bilet kupiłem u pani sprawdzającej bilety, rozsiadłem się z Kunderą i czytałem. Godzinka spokojnej jazdy i znowu Tallin. Nie mogłem korzystać z Google Maps, bo w latarni morskiej padł mi telefon, ale drogę do mieszkanka znałem już na pamięć - w zasadzie już bez problemu orientuję się w układzie ulic Starego Miasta.
Teraz śnieży, ja kończę notkę.
Naleję sobie kieliszek wina i zapuszczę Netflixa.


Chapter VI – Znowu Tallin

6 lutego 2023

Dzisiaj będzie to chyba moja ostatnia notka z podróży, bo jutro z rana wsiadam do zielonego Flixbusa i wracam do kraju. Myślę, że w środę około południa dotrę do siebie, o ile nie spóźnię się na przesiadkę w Katowicach.
Dzisiaj pozwoliłem sobie na długi sen, wczorajszy spacer w Paldiskach dał mi się we znaki. Rano, przed wyjściem sprawdziłem kilka muzeów w Tallinie - wszystkie były zamknięte! Nie wiedziałem, że tutaj muzea zamykają w poniedziałki! Dziwna sprawa! No ale dzięki temu ludzie mogą sobie iść pozwiedzać w niedzielę, gdy nie muszą iść do szkoły czy pracy. Cóż, postanowiłem więc przejść się na niedużą plażę na północny-wschód od Starego Miasta. Szedłem ulicą Narva, wydawała się bardzo ważną ulicą. Szeroka, z wysokimi budynkami rzucającymi cień na jezdnię. Jezdnia miała po kilka pasów, panował na niej dzisiaj spory ruch samochodowy. Pieszych też było sporo! Czuć było, że jest to jednak stolica kraju. Niezbyt wielka może (około 430 tysięcy mieszkańców), no ale jednak stolica. Po około godzinie powolnego dreptania doszedłem do niewielkiej, piaszczystej plaży. Od ruchliwej jezdni oddzielały ją ścieżki dla biegaczy i ścieżki rowerowe. Była niemal pusta, oprócz mnie były na niej może ze trzy osoby. Jedna pani robiła sobie selfie na tle fal, inna spacerowała z ubranym w kolorowy sweterek malutkim pieskiem, a jeszcze inna kobieta po prostu kucała sobie przed falami wpatrując się przed siebie. Może obserwowała statki, które zawijały do Tallina? Co jakiś czas na horyzoncie pojawiał się najpierw niewielki stateczek, po czym zaczynał on rosnąć, aż doskonale widać było gołym okiem, że to nie jakaś tam mały okręcik, którym zdawał się być na początku, ale prawdziwy moloch! Jak jakiś mityczny, staro biblijny Lewiatan! Za nim pojawiał się następny pęczniejący potwór, a potem kolejny! Sunęły majestatycznie prosto na nas, ale gdy już stawały się przerażająco duże, skręcały na zachód i płynąc równolegle do plaży zawijały do portu. Trzeba mieć nie lada umiejętności, odwagę i cierpliwość, by kierować takimi bestiami!
Plaża częściowo była pokryta śniegiem, ale spora jej część była odkryta. Można było na niej znaleźć małe muszelki w bardzo dobrym stanie. Oczywiście kilka zabrałem i schowałem do kieszeni kurtki - może część z nich uda się dowieźć w nienaruszonym stanie. Pochodziłem sobie w tę i z powrotem - w lecie tu musi być bardzo przyjemnie! Jest to plaża właściwie przy drodze, można sobie tu spokojnie podjechać, rozłożyć kocyk i poleżeć. W zimie jednak nie cieszy się zbytnim powodzeniem.

Zaraz przy plaży stoi duży, bardzo ładny pomnik z 1902 roku. Przedstawia wyrzeźbionego z brązu anioła, który trzyma prawosławny krzyż zwrócony w kierunku, gdzie rozbił się wojenny okręt Rusałka. Miało to miejsce dość dawno, w 1893 roku, zginęło wówczas 177 marynarzy. Anioł stoi na granitowej skale, wygląda bardzo dostojnie, jakby zaraz miał wzbić się do lotu. Nieopodal był tablica informacyjna ze zdjęciem cara Mikołaja II Aleksandrowicza, jak stoi obok tego 18 metrowego pomnika z jakimiś członkami floty rosyjskiej. Stanąłem sobie w miejscu, w którym stał na zdjęciu. Hmm, gdy myślę o losie jego i jego rodziny, zawsze ogarnia mnie jakiś dziwny smutek. Zamordowano ich w piwnicy z polecenia Lenina. Z carem zginęła żona i ich piątka dzieci. Na zdjęciach wyglądali tak pięknie!

Przechodząc na drugą stronę ulicy dotarłem do cichego parku Kadrioru. Pięknie tonął w śniegu! Idąc jedną z alejek dotarłem pod barokowy pałacyk zbudowany dla Piotra Wielkiego. W niskim budynku obok niego mieści się w nim muzeum, niestety dzisiaj zamknięte.
Park ma już ponad 200 lat, był dawniej terenem wypoczynkowym dla carów. Widziałem w przewodniku zdjęcie z okresu letniego - wtedy naprawdę robi wrażenie. Doglądają go chyba najlepsi ogrodnicy w kraju - przestrzeń przed pałacem zmienia się wtedy w coś na kształt francuskich ogrodów. Dzisiaj był tam tylko śnieg, co też miało swój urok.

Wracałem inną ulicą, nazywała się Gonsior. Jest dobrym przykładem eklektyzmu architektury Tallina - są tu nowoczesne budynki, jak szklany budynek hotelu Hilton, ale też ciężkie, potężne komunistyczne gmachy, jak na przykład te na krakowskich Alejach. Boczne uliczki prowadzącej do ulicy Gonsior starają się nawiązywać do historii i znaleźć na nich można domki reprezentujące architekturę drewnianą. Ot, taki miszmasz, ale podany jakoś bardziej strawnie niż ten na przykład w Warszawie. Może dlatego, bo Tallin jest dość ciasno zabudowany? Może ponieważ wszędzie jest blisko - jak mówił podsłuchany przeze mnie przewodnik, gdy przybyłem tutaj pierwszego dnia? Może...

Pogoda się dzisiaj też udała - było +1, na niebie absolutnie żadnej chmurki, słońce bardzo jasno świeciło. Czasami żałowałem, że nie miałem okularów przeciwsłonecznych - słońce wisiało nad miastem dość nisko i jego blask, choć zimny, rzekłbym, że trochę nawet metaliczny, był tak intensywny, że musiałem zamykać oczy. Jeszcze czasem światło odbijało się od śniegu, co wzmagało nieprzyjemny czasem dla oczu efekt. Cieszę się, że nie dostałem śnieżnej ślepoty! To słońce było trochę jak żarówka LEDowa - niby świeciło, ale nie dawało żadnego ciepła. Wydawało się sztuczne, wkręcone przez Stwórcę zamiast prawdziwego Słońca, które może się już wypaliło. W Polsce też podobno sroga zima - może właśnie przez to Słońce? Światu chyba po prostu brakuje ciepła...

Mój spacer trwał kilka godzin, jako że chodziłem po Tallinie bardzo niespiesznie, w myślach powoli się z nim żegnając. Bardzo mi tu było dobrze - odpocząłem, poszalałem, zapomniałem o polskiej, schizofrenicznej, męczenniczo-buntowniczej mentalności. Ani razu na ulicy nie usłyszałem polskiego! Czasem niemiecki, francuski, angielski, ale też dość rzadko. Wydaje mi się, że dość niesłusznie Tallin, jak i sama Estonia, są dość niedoceniane przez nie tylko Polaków, ale i turystów oraz podróżników z całego świata. A szkoda!

No nic, pozostaje się pakować, co by rano tylko wypić kawę i szybko wyjść. Ostatnia noc w Estonii - szkoda trochę!

Rozdział VII – Droga z


7 lutego 2023

Zebrałem się w miarę szybko, miałem właściwie wszystko już przygotowane w poprzedni wieczór. O 7.00 mówiąc mieszkanku 'Bye, thank you!', wyszedłem. Przywitały mnie puste ulice Starego Miasta, które tonęło jeszcze w ciemnościach nocy. Udałem się ulicę dalej by do elektronicznej skrzynki wrzucić klucze - znajdowała się na parterze jednej z kamieniczek. Obok skrzynki, w klatce schodowej, spał jakiś bezdomny. Chyba go obudziłem - trochę się speszył na mój widok. Wrzuciłem klucze, poszedłem w kierunku dworca oddalonego o 40 minut pieszo. Miałem sporo czasu w zanadrzu (jakieś dodatkowe 50 minut), ale to dobrze, martwiłbym się, gdybym miał go na styk lub - drogi Odynie! - gdyby mi go brakowało. Nie musiałem biec, wszystko odbywało się na spokojnie. Wyszedłem poza granice Starego Miasta, na plecach, przewieszony przez dwa ramiona, miałem większy plecaczek, a mniejszy, 16-litrowy, zawiesiłem tylko na lewym ramieniu. Był na tyle lekki, że nie sprawiał mi dyskomfortu i nie przechylał na bok. Tallin już nie spał - gdzie tylko coś budowano, słychać było mieszające cement betoniarki, warczące ciężarówki, wyjące cyrkularki i głosy robotników. Zaspane dzieciaki nieprzytomnie jeszcze szły do szkoły, a po ulicach, jakby lunatykując, krążyły zielono-białe autobusy miejskie. Zaczynało świtać - na końcu jednej z alei niebo nabierało lawendowo-fioletowego koloru. W miarę upływu minut, niemal na moich oczach, poprzez róż przechodziło ono w cudownie soczysty pomarańcz. Jakby ktoś tam daleko przewrócił na niebo karton soku. Nim ujrzałem słońce, niestety dotarłem na dworzec, Tallinna Bussijaam. Niestety, bo widok pewnie byłby piękny. No ale to dobrze, z drugiej strony, że dotarłem.
Dworzec był niewielki, schludny, taki jak ten jak w Pärnu. I tak, jak i tam, również i tutaj z głośników leciała jakaś audycja radiowa, tym razem przerywana jakimiś punkrockowymi kawałkami. Na dworcu znajdował się niewielki sklepik i dwie kawiarnie. Dla oszczędnych był automat z kawą za euro. Była też półeczka z używanymi książkami, które można było sobie wziąć na drogę. Przyjrzałem im się - wszystkie po estońsku! 20 minut przed czasem na stanowisku nr 12 już stał on - mój zielony Flixbus, jadący prosto do Pragi. Szkoda, że nie mam przesiadki w Warszawie tylko dopiero w Katowicach – dopiero po 22 godzinach! Potem 1,5 godziny jazdy do Krakowa, i jakaś godzina jeszcze januszbusem do siebie. I 20 minut piechotą. Wychodzą 24 godziny (bez godzinnej przerwy w Katowicach). No, ale zapłaciłem tylko 260 zł, więc cierp ciało, coś chciało!
Estonia tonęła we mgle. Jechaliśmy drogami, które przecinały lasy - drzewa spowite mgłą wyglądały jakby spały. Monotonny szum silnika usypiał. Przysypiałem więc...
Po czterech godzinach byliśmy w Rydze. Tu też mgła. I resztki śniegu na ulicach. 15 minut przerwy na dworcu, kupiłem jakąś bułkę z parówką, szumnie nazwaną hot-dogiem. 'Hot?', zapytała starsza pani siedząca w małym, drewnianym kioseczku. No, może być gorąca. Po minucie rozległ się dzwonek kuchenki mikrofalowej. Dostałem 'hot-doga', który mimo podgrzania wcale a wcale nie był hot. Ale był nawet niezły, jak na dworcową bułkę i wystarczył na jakiś czas. Miałem jeszcze wafelki ryżowe i batonika, więc nie musiałem lękać się śmierci głodowej. Moim postanowieniem było nie jeść zbyt dużo - przerwy są zbyt krótkie, a ubikacja w autobusie raczej nie nadaje się do jakichś skomplikowanych czynności. Na wszelki wypadek przed wyjściem zażyłem jeszcze węgielek.
Droga była jeszcze długa. Wyjeżdżaliśmy z Rygi - czubek wieży telewizyjnej, na której szczyt miałem kiedyś okazję wjechać, został bezpardonowo połknięty przez nie pytającą nikogo o zdanie gęstą mgłę. Wyglądało to trochę strasznie. Pamiętam chyba lepiej drogę ku niej niż sam pobyt na wieży, który zresztą i tak nie był długi. To był 2018, z jednego z mostów schodziło się na Zakusalę, Wyspę Zajęcy, leżącą na środku rzeki Dźwiny. Była opustoszała, oprócz wieży i drzew nic się na niej nie znajdowało. Nic, jeśli chodzi o dzieła człowieka, bo czasem udało mi się dojrzeć jakiegoś lisa, jak i kicającego gdzieś zająca. Trzaskało mrozem. Było bardzo cicho. Przed wieżą znajdował się jakiś stary tunel, którym szło się pod wieżę. Wyglądał jakby był w ruinie, część starych płytek, które straciły pierwotny kolor, zaczęła odpadać od ścian. Przez grube szyby nie było nic widać oprócz bladego światła, które miało ogromne problemy aby dostać się do środka. Przede mną majaczył jasny kwadrat, będący końcem tego wywołującego ciarki na plecach korytarza. Ten kwadrat przypominał mi kwadrat Malewicza, który wywołuje u mnie jakieś politowanie, zamiast jakiegoś zachwytu (bo nad czym się tu zachwycać?). Acz ten był jasny. Szedłem w jego kierunku jakbym był w jakimś przedsionku między życiem, a światem pozagrobowym. Jakbym umarł i szedł ku wiecznemu światłu niebios. Niebios nie było. Na końcu był tylko opustoszały parking i wznosząca się nade mną ogromna wieża. Na parterze przywitał mnie jakiś mężczyzna w moim wieku. Miał krótkie włosy i okulary. Był bardzo grzeczny. Zaproponował, że mi pokaże wieżę. Byłem tu sam, nikt tu o tej porze roku nie przyjdzie, nie spodziewają się wizyt. Chyba brakowało mu w tej wieży kogoś żywego, a ja chyba jeszcze nie umarłem. Chociaż czy aby na pewno?
Windą pamiętającą czasy Związku Radzieckiego jechaliśmy na górę. Czułem się jak VIP. Mój przewodnik opowiadał mi o historii tego miejsca. Wnętrza wyglądały staro. Staromodne drzwi, draperie, meble. Na szczycie była restauracja, która od wielu lat nie działała. Wszystko utrzymane w klimacie lat 80-tych! Zwróciłem na to uwagę mojemu towarzyszowi (słowo towarzysz akurat dziwnie do tego miejsca pasowało). Odparł, że niedługo ma tu być remont, więc w zasadzie mogę poczuć się jak szczęściarz, że mogłem doświadczyć oryginalnego wyglądu i stylu tej wieży. Tak, czułem się jak szczęściarz. Lubię takie stare rzeczy. Sam się powoli staję takim starszym eksponatem, który nosi jeszcze klasyczne zegarki, czyta papierowe gazety i słucha starego heavy metalu wydając ostatnie pieniądze na płyty CD. Ciekawe czy teraz wnętrze też wieży odmłodniało? Ja na pewno nie!
Widok na Rygę z góry był piękny. Otulona w śnieżną biel wyglądała bardzo tajemniczo. Spokojnie i dostojnie. Gdy wracałem, odpaliłem sobie po drodze dominikańskie cygaro. Ot, jako rodzaj nagrody za wysiłek, jaki włożyłem by dostać się tu pieszo. Palce odmarzały, ale nie chciałem założyć rękawiczek - nie czuję w nich wtedy cygara. A to jak rytuał, cygaro trzeba poczuć wszystkim, również opuszkami palców, tak jak trzeba poczuć i wyważyć ciężar szklaneczki whisky w dłoni. Smakowało wybornie.
Ech, wspomnienia...

W drodze z Rygi do Wilna skończyłem czytać Kunderę. Ostatnie strony mówiące o odchodzeniu ich pieska Karenina były straszliwie bolesne. Przypominały okres, gdy odchodziła, też na raka, moja suczka Sara. Te ostatnie dni, wspólne leżenie na łóżku, głowa w głowę. Patrzenie sobie w oczy. Miała takie łagodne, ciemne oczka. Najgorsze, że zdradzały tak wielką jeszcze chęć życia. Jeszcze by pobiegała po działce kilka minut za miastem, jeszcze pogoniłaby panoszące się bezczelnie gołębie na osiedlu, chętnie by nadstawiała głowę do czochrania za uszami. Ciało odmawiało jej już posłuszeństwa, ale umierała z wielką godnością - ani razu nie pisnęła, nie zawyła, choć musiało ją bardzo boleć. Przez te ostatnie tygodnie, gdy na rękach nosiłem ją przez całe miasto do weterynarza na kroplówki nigdy nie załatwiła się w domu, ale zawsze na zewnątrz, gdzie trzeba ją już było wynosić na rękach. Tak kiepsko się trzymając nie chciała sprawiać kłopotu. Byłem z nią z ostatnią wizytą u weterynarza, w celu uśpienia jej. Jak to ładnie brzmi, prawda? Uśpić... Jak dziecko, do snu... Umarła na moich rękach. Nigdy nie zapomnę jej ostatniego oddechu, jak jej ciałko podniosło się, a potem powietrze samo z niej, powoli odeszło. Wydusiłem tylko z siebie... 'Sarka?, i dłonią dotknąłem jej główki, mając nadzieję, że jeszcze żyje, że nie odeszła. Ale nie poruszyła się już - już jej nie było. Przez tyle lat była takim grzecznym, bezproblemowym, radosnym do końca pieskiem. Traktowałem ją jak młodszą siostrę. A teraz jej nie było... Czułem, że ją w jakiś sposób zdradziłem. Zabrałem ją na śmierć. Uczestniczyłem w tym... Nie miałem wrażenia, że jej pomagam, choć pewnie tak było, ale że pozbywam się jej w jakiś sposób, jak zepsutej zabawki... Ech...
Do dzisiaj mam jakiś żal do siebie, wyrzuty sumienia, ale co innego można było zrobić?

‘Nieznośna Lekkość Bytu’, hmm, to na pewno książka wielowymiarowa, dotykająca wielu kwestii - od sposobu w jaki działa system socjalistyczny (ciekawe czy Kundera czytał 'Umysł Zniewolony' Miłosza?), przez opis - cenny dla ludzi, którzy nie żyli w tamtym okresie lub nie żyli w Europie Wschodniej - codziennych realiów życia w jednym z tzw. demoludów, aż do skomplikowanych kwestii związanych z relacjami damsko-męskimi. Próbował nawet analizować istotę miłości, ale jak świat światem długi i szeroki, nikomu, włącznie z nim, się to nie udało, mimo czasem stanowczych stwierdzeń typu 'Miłość to...'. Kiedyś, jak miałem 19 czy 20 lat, miałem dziwną fazę na mistrzów francuskiej klasyki, tj. Balzaca i Stendhala i już wtedy jakoś rozumiałem, że skoro oni nie potrafią zrozumieć tego uczucia (choć oczywiście dwoili się i troili), to nikt nie da rady temu zadaniu. Im bardziej człowiek próbuje, zwłaszcza oczytany, wykształcony i wygadany, tym tylko bardziej w tym wszystkim się po prostu plącze. Wydaje mi się, że prosty człowiek jest bliżej zrozumienia miłości niż człowiek z tak zwanych wyżyn społecznych. Myśli i słowa tylko przeszkadzają nie tyle w opisaniu tego zjawiska, ale przeszkadzają w samym jego doświadczaniu. Zastanawiam się, czy aby na pewno wszyscy z tych, którzy porwali się na dogmatyczne wyjaśnianie czym jest miłość, kiedykolwiek (naprawdę) jej zaznali.... A tak właściwie, po latach zastanawiam się, to co ja w tym Balzacu i Stendhalu takiego widziałem? Hmm...
Wracając jednak do skończonej przeze mnie książki...
Myślę, że chętnie posłuchałbym, co na temat tej książki mają do powiedzenia bohemiści. Pewnie na kilka kwestii jeszcze otwarłyby mi się oczy. Póki co, pozostawiła we mnie po sobie jakiś smutek. To smutna książka. Każdemu w niej jakoś nie wyszło. Nikomu nie mogło wyjść. Niby jest to jakaś analiza przypadku, ale ja tu zauważam silny fatalizm, który jest jego antytezą. No, chyba, że przypadki w życiu człowieka zawsze prowadzą do nieszczęść. Czy to chciał, świadomie lub nie, przekazać (też) Kundera? Może samym nieszczęściem, jak piętnem Kaina, ta nasza egzystencja jest już naznaczona od samych początków ludzkości? Religie wywodzące się z judaizmu sprzedają opowieści o nieposłuszeństwie względem Boga (jabłko, Adam, Ewa) i tak tłumaczą te ludzkie trudy ludzkiej egzystencji ('W bólach będziesz...", 'W trudzie i znoju będziesz...'). Kundera nie bawi się w religię, nie wydaje mi się by przypadek obarczał winą za nieszczęścia swoich bohaterów. Po prostu wskazuje na to, że tak jest, że człowiek jest istotą cierpiącą (istota cierpiąca - na pewno by to ładnie brzmiało po łacinie). System socjalistyczny? System jest otoczką, w tym przypadku tłem, wszak ludzie cierpią w każdym systemie - weźmy Franza. Albo Sabinę - ona nie potrzebuje żadnego systemu by cierpieć. Cierpienie jest czymś wrodzonym w człowieka, jest w jego DNA. Wszystko co robimy, jest tylko od niego ucieczką, eskapizmem ku zapomnieniu o cierpieniu (kobiety Tomasza, sztuka Sabiny, manifestacje Franza, jedynie chyba Teresa godzi się cierpieć w milczeniu, tolerując zdrady, nie mając zbytnich ambicji, będąc z natury pasywna).
Tak sobie głośno myślę - słusznie czy niesłusznie… nieważne; chyba każdy się zgodzi, że jakikolwiek klucz odpowiedzi w przypadku literatury jest jak gwóźdź do jej trumny!
Sam na pewno jeszcze do Kundery wrócę, podoba mi się sposób, w jaki analizuje człowieka. Czasem może zbyt bardzo, zwłaszcza kobiety, ale ma dużo racji w dedukowaniu, dlaczego ktoś może zachować się tak, a nie inaczej. Ciekawe czy jego inne dzieła są równie... depresyjne. ‘Nieznośna Lekkość Bytu’ dobrze wpasowała mi się w tę samotną podróż.
Litwa, bez łąk zielonych i bez pól posrebrzanych żytem, co najwyżej z polami białymi jak gryka. Ale istotnie, jak u Mickiewicza, bardzo, ale to bardzo rozległymi.
17.00 - Wilno. Stąd też mam trochę wspomnień, ale letnich, i nieco bardziej wesołych. To jednak opowieść na inny dzień...
Ściemniało się, gdy wjeżdżaliśmy do miasta, gdy wyjechaliśmy było już ciemno. Wszystko przez korki, jakie zastaliśmy w tym mieście. 9 godzin w autobusie, póki co nie było źle. Filmy z Netflixa troszkę mi zajęły czas, ale zastanawiałem się, czy dane mi będzie zasnąć w nocy.
Stan dróg w każdym razie na to pozwalał, przez całą drogę jechało się całkiem przyjemnie. Pamiętam stare wywiady z Christoferem Johnssonem ze szwedzkiej grupy Therion, kiedy to często podkreślał, że w Polsce gra mu się zawsze świetnie, tylko jazda busem po polskich drogach to prawdziwe utrapienie. Spać się nie da, tak szarpie, i trzeba uważać, by nie zerwać zawieszenia. Od wejścia do Unii, a zwłaszcza po wielkiej akcji budowania autostrad przed Euro 2012, jeździ się super. W krajach nadbałtyckich też. Jeszcze jeden argument, który do łbów prawicowych eurosceptyków trudno wbić - choć wydaje mi się, że są go świadomi, acz ponad ogólny dobrostan jednostek stawiają chory nacjonalizm, który w ówczesnych realiach nie ma prawa przynieść czegokolwiek dobrego. Ale to temat na jakieś pogadanki geopolityczne, w których nazionaliści raczej nie chcieliby brać udziału.
20.30 - Polska! Czyli cofamy zegarek o godzinę. Jeszcze 11 godzin do Katowic!
21.15 - Augustów, ul. 29 listopada, obok pomnika Nigdy Więcej Wojny, którego nie widzieliśmy z racji panujących na zewnątrz przysłowiowych egipskich ciemności (hmm, czy egipskie ciemności są ciemniejsze niż inne ciemności, np. pakistańskie albo kolumbijskie?), zatrzymała nas Straż Graniczna i dwójka jej funkcjonariuszy prosiła pasażerów o ich dokumenty. Pan przeglądał skrupulatnie każdy paszport i wizy, a gdy zobaczył, jak wyciągam polski dowód osobisty, rozpoznał go z oddali i nawet nie chciał brać do ręki. 'Dobra, w porządku', rzekł i przeszedł obok mnie dalej. Wszyscy mieli papiery w porządku, nikogo nie zaaresztowano, nikogo się nie czepiano. Dobrze!
Jak w ogóle wygląda taka jazda Flixbusem? Ano zaczyna się od wyszukania miejsca, gdzie chce się jechać. Dawniej szukało się na dwie zakładki w przeglądarce, np. nie było połączeń Polski z Bośnią, więc trzeba było szukać biletu z Krakowa na Budapeszt, a potem z Budapesztu do Sarajewa. I kupowało się de facto dwa osobne bilety. I z powrotem tak samo, tylko w odwrotnych kierunkach. Dzisiaj usprawnili system wyszukiwania i ich strona podaje już trasy z przesiadkami. Wybiera się najlepszą godzinowo i/lub cenowo, a potem się jedzie. Ludzie wsiadają i wysiadają, jak na trasie autobusu miejskiego. Teraz sporo osób jechało do Rygi, tam wsiadło troszkę mniej, a na trasie do Warszawy (są pomniejsze przystanki typu właśnie Augustów czy Białystok) większość autokaru była pusta. To dobrze, bo wtedy można sobie zająć dwa sąsiadujące ze sobą miejsca i rozprostować sztywniejące nogi. Co mniejsze kobiety po prostu sobie na tych siedzeniach śpią jak na łóżkach.
21.37 - po autokarze rozniósł się słodki zapach wódki. To dziwne, wódka nie jest słodka, chyba, że jakaś smakowa. Ktoś widocznie nie zaśnie, jak się nie napije, hmm...

8 lutego 2023

00.20 - Warszawa. Na Zachodniej zapełnił się cały autobus! Ale miejsce obok mnie pozostało wolne! Dobrze!
4.11 - Katowice, Lotnisko Pyrzowice, dotarliśmy 40 minut przed czasem! Na szczęście kierowcy czekali, co by odjechać zgodnie z planem. Tu, tj. w autobusie miałem ciepło, nie spieszyło mi się na dworzec w samych Katowicach, bo o tej godzinie poczekalnia mogła być zamknięta.
4.50 - Katowice, Dworzec Międzynarodowy. Ależ się tu zmieniło! Byłem tutaj jakieś 6-7 lat temu, dworzec był na terenie otwartym, poczekalnie znajdowały się w budynku będącym raczej robotniczym barakiem, mocno wiało komuną i czuć było dziadostwem. A dzisiaj? - skromnie, ale zmyślnie urządzone stanowiska odjazdowe, elektroniczne wyświetlacze. Budynek poczekalni malutki, w zasadzie poczekalnia była już większa w wielokrotnie mniejszym Pärnu. Kilkunastu ludzi w środku spało na siedząco, panowała jeszcze jakby cisza nocna.
6.17 - po terenie poczekalni zaczął chodzić łysiejący ochroniarz z kucykiem wielkości mojego kciuka i poprosił dwóch bezdomnych o przewietrzenie się. Kurczę, nie wiem, takich ludzi to albo powinno brać się do schronisk albo na izbę wytrzeźwień, jeśli są nietrzeźwi. Może to brzmi okrutnie, ale pamiętam stary dworzec w Krakowie (z kultowym barem Smok, który był kultowy z tego względu, że stanowił całkowite zaprzeczenie baru, był jakby straszną barejowską rzeczywistością - poprzez podawanie niezjadliwych posiłków [np. zzieleniałych jajek w barszczu], brudne sztućce, wystrój z lat 50-tych, niemiłą obsługę w postaci grubych, wulgarnych pań z wąsem w spranych, acz wiecznie poplamionych fartuchach, aż do potwornie skandalicznych warunków sanitarnych, jak choćby nigdy nie ścierane, tłuste stoliki, o ubikacjach nie wspominając) i jaka z niego była noclegownia dla bezdomnych i najgorszego sortu pijaków oraz narkomanów - strach było się tam zapuszczać: legendy o grożących brudnymi igłami ćpunach nadal w mojej głowie są żywe! Tutaj, w Katowicach, dwójka bezdomnych po prostu sobie spała, no ale poczekalnia dworca to nie jest przecież noclegownia dla bezdomnych... Są od tego przecież inne miejsca…
Nadrabiając newsy z ostatnich dni, czyli gapiąc się w telefon, jakoś udało mi się spędzić godzinę w oczekiwaniu na autobus do Krakowa. Unikałem newsów politycznych, bo tak mi było dobrze bez tych naszych asów z parlamentu... Postanowiłem sobie mniej oglądać programów politycznych i mniej czytać o polityce. Nic to ni daje, już nic mnie w tej kwestii nic nie dziwi ani nie zaskakuje, człowiek się tylko załamuje i denerwuje...
7.05 - odjazd. Na Dworu Głównym w Krakowie byliśmy po jakiejś.... godzince. Jechaliśmy autostradą A4! Tempo iście zawrotne!
Potem szybko busik do mnie i taki jest oto koniec tej ostatniej notki.

Estonię na pewno będę dobrze wspominał, a ten wypad jako skuteczną ucieczkę od rzeczywistości. Żyłem sobie półtora tygodnia w takiej mojej cichej bańce, w której czułem się dobrze i bezpiecznie. Estonia jest krajem dobrze skomunikowanym, ludzie znają angielski, do 200 złotych za dobę w roku 2023 spokojnie można znaleźć przyzwoite mieszkanko, stolica jest piękna, o wybrzeżach nie wspominając. Ceny w restauracjach trochę odstraszają, ale żywiąc się jedzeniem z supermarketu na pewno debetu na karcie się nie zaciągnie. Jest drożej niż w Polsce, ale nie tak, by człowieka było nie stać. Estończycy są spokojni i cisi, ale bardzo mili i pomocni. Czy polecam ten kraj? Ludziom ciekawym świata, jak ja, jak najbardziej!


PS: Jeśli Ci się podobało, drogi Czytelniku, zachęcam do przeczytania relacji, które miały być relacjami ;)

Linki:

Salwador / Nikaragua / Honduras 2019
http://thor.megatherion.com/Nica2019.pdf

Salwador / Gwatemala 2018
http://thor.megatherion.com/SalvadorGwatemala.pdf

Panama / Kostaryka 2017
http://thor.megatherion.com/PANAMA.pdf

Kuba 2016
http://thor.megatherion.com/Cuba.pdf

Podpis: 

Artur Dubis 2023
 

Dodaj ocenę i (lub) komentarz

wersja do druku

wyślij do znajomych

brak ocen

brak komentarzy

dodaj do ulubionych

ZALOGUJ SIĘ ŻEBY DODAĆ OCENĘ

Twoja ocena:
5 4,5 4 3,5 3 2,5 2 1,5 1

ZALOGUJ SIĘ ŻEBY DODAĆ KOMENTARZ
Twój komentarz:

zmień kolor tła zmień kolor tła zmień kolor tła zmień kolor tła

zmiejsz czcionkę czcionka standardowa powiększ czcionkę powiększ czcionkę
Hagan - Ciało bez kości Hagan - Wyjście w mrok BLÓŹNIERSTFO
Drugie fanowskie opowiadanie w świecie Conana Barbarzyńcy, autorstwa R.E.Howarda. Kolejne pojawi się niebawem. (Prolog w opowiadaniu Wyjście w mrok) Pierwsze fanowskie opowiadanie w świecie Conana Barbarzyńcy, autorstwa R.E.Howarda. Wygłup metafizyczny... Historyjka o ostatniej szansie danej ludzkości. Uwaga, może urazać uczucia religijne, a nawet antyreligijne
Sponsorowane: 20
Auto płaci: 20
Sponsorowane: 20
Auto płaci: 20
Sponsorowane: 15
Auto płaci: 50

 

grafiki on-line

KATEGORIE:

więcej >

Akcja
Dla dzieci
Fantastyka
Filozofia
Finanse
Historia
Horror
Komedia
Kryminał
Kultura
Medycyna
Melodramat
Militaria
Mitologia
Muzyka
Nauka
Opowiadania.pl
Polityka
Przygoda
Religia
Romans
Thriller
Wojna
Zbrodnia
O firmie Polityka prywatności Umowa użytkownika serwisu Prawa autorskie
Reklama w serwisie Statystyki Bannery Linki
Zarejestruj się  Kontakt z nami  Pomoc
 

www.opowiadania.pl Copyright (c) 2003-2023 by NEXAR All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Prawa autorskie do publikowanych treści należą do ich autorów. Nazwy i znaki firmowe innych firm oraz produktów należą do ich właścicieli i zostały użyte wyłącznie w celu informacyjnym.