DRUKUJ

 

Odgryzłem rękę... Całość

Publikacja:

 05-02-11

Autor:

 wariat
Słowem wstępu -zamieściłem tu kiedyś opowiadanie pod tytułem "Odgryzłem rękę wujkowi mojej matki". Był to wstęp do tego, co widzicie teraz. Miłej lektury.

----

Odgryzłem rękę wujkowi mojej matki. Spojrzał na mnie smutno i polał następną kolejkę, rozlewając nieco po stole.
- A co to jest hipokryzja? - spytał czarny niewolnik, zjadłszy resztki z podłogi.
- Hipokryzja to na przykład lesbijki kupujące gumowego penisa - odparłem.
Wujek mojej matki chlapnął kielona i wycharczał:
- Albo jak pedał nie lubi czopków.
Zastanowiłem się chwilę - na tyle, na ile pozwalał mi szumiący w mózgu opar spirytusu. Toć powszechnie wiadomo, że homoseksualści męscy dzielą się na biernych i tych drugich, czynnych, to znaczy na wkładających i wkładanych, a nie każdy czynny musi czerpać przyjemność z tego, z czego czerpie ją bierny. Tutaj przerwałem proces myślenia, gdyż coś innego zaprzątnęło mi świadome resztki mózgu.
- Wujku mojej matki, co ty zrobisz bez ręki?
- Nie martw się - rzekł, a przecież się nie martwiłem. Spytałem z ciekawości. - I tak nie była mi do niczego potrzebna.
- A zmieniać biegi w skrzyni biegów w samochodzie? A kiwać transparentem partyjnym na pochodach pierwszomajowych? A bić brawo rodzinie akrobatów, kiedy matka spadnie z trapezu i roztrzaska głowę i wstyd będzie jakkolwiek nie zareagować? Ha? Jak będziesz?
- Murzyn pomoże - zapewnił czarny niewolnik. - Murzyn do tego służy. Murzyn służy dla Wujka twojej matki.
- To miło z twojej strony, ty świńskie popychadło - uśmiechnąłem się i rzuciłem mu kawałek pieczeni z morświna.
- Murzyn nie lubić pieczeni z morświna...
Wpadłem w furię. W mózgowym ośrodku kreacji emocji zawrzało, po czym powstał twór niepodobny do żadnego, jaki opuścił kiedykolwiek czeluście mojej podświadomości. Poczułem coś, co było emocjonalnym mutantem; abstrakcyjnym, uczuciowym odpowiednikiem Godzilli. Nienawidzę bowiem ludzi nienawidzących pieczeni z morświna i doprowadziłoby to do brutalnych rękoczynów, gdyby nagle nie przyszedł telegram.
- Patrz, Wujku mojej matki! - krzyknąłem z radością. - Wygrałem!
Po czym przeczytałem wiadomość.
- Co wygrałeś, Synu mojej bratanicy?
- Jedną używaną dębową trumnę, rozmiar dowolny, do odebrania w terminie tygodnia lub wcale.
Chlapnęliśmy triumfalnego kielona.
- A na co trumna białym panom? - odezwał się czarny niewolnik.
- No właśnie, na co? - zawtórował Wujek mojej matki. - Ktoś umarł?
- Nie, nie umarł.
- Ktoś ma umrzeć?
- Chyba nie.
- A termin odbioru nagrody upływa za tydzień - zaniepokoił się Wujek mojej matki. - Co teraz zrobisz?
Zastanowiłem się w cichym skupieniu, obserwując karaluchy dreptające po suficie.
- Zabijemy czarnego.
- Nie możemy zabić czarnego! - oburzył się Wujek mojej matki. - Kto mi będzie robił za odgryzioną rękę?
No tak, teraz żałowałem swojej pochopnej decyzji. Mogłem nie odgryzać ręki Wujkowi mojej matki. Nienawidzę żałować pochopnych decyzji.
- Kupimy ci protezę. Przynajmniej nie będzie czarna.
- Dajże spokój, chłopcze - nalegał Wujek mojej matki, chlapiąc kolejnego kielona i rzucając ochłap czarnemu niewolnikowi. - Możemy zabić kogoś innego.
- Kogo?
- Mało to Rumunów się kręci po ulicach? Rumuni, Żydzi, Murzyni, katolicy, świadkowie Jehowy, ateiści, latynosi, cygani, wietnamce, jugole, chinole, kobiety...
- Kobiety?
- Kobiety.
Podrapałem się w wyciętą na środku głowy sfastykę z włosów.
- Dlaczego kobiety?
Wujek mojej matki wzruszył ramionami i zaczął pojękiwać w dialekcie szoszonów. Dopiero teraz zauważyłem, że stroszy swój monsturalny niczym indor-gigant pióropusz. A może monstrualny niczym paw-mutant. Mniejsza z tym. Stroszył to piekielne "coś" na głowie, a ja dostawałem przejmujących dreszczy. Co za głupi film - pomyślałem. Nigdy nie widziałem filmu, w którym wszystko jest tak realne i dzieje się dookoła.
Wówczas w mózgu z wysiłkiem uformowała się wymamrotana myśl - "co ja tu, do cholery, robię?". Nie wiedziałem; na dodatek zaczynałem się oblewać zimnym potem. Dreszcze stawały się silniejsze i zaczynałem się bać, że stracę nad sobą kontrolę, a gigantyczne jaszczurki oblegające salę kinową zaczną się gapić i odkryją że jestem inny, że Tysia też jest inna, że jesteśmy inni i zawsze byliśmy inni, że tego nie zaakceptują, że obślinią nas swoją toksyczną plwociną i kiedy się rozpuścimy a nasze kości zmiękną i staną się zdatne do rozerwania przez ich płaskie, tępe zęby, jaszczurki powrócą do oglądania filmu jak gdyby nigdy nic. Jak gdybyśby nigdy nie byli, a nasze roztopione truchło wzięło się z powietrza.
To tylko narkotyk! To tylko narkotyk! Weź się w garść, Wariacie - szepnąłem sobie do ucha. Nie uczestniczysz w filmie, nikomu nie odgryzłeś ręki, na sali kinowej nic nie grozi ani tobie, ani Tysi. Nie ma tutaj żadnych jaszczurek. Są tylko ludzie.
Cholera, to chyba nawet gorzej...

Leżymy w słońcu, na łące. Opieram głowę na jej brzuchu, Tysia wpatruje się w chmury, ja w Tysię, pies we mnie, znudzony wędkarz w psa, płochliwe ryby w wędkarza, krążące ptaki w ryby, a Bóg w to wszystko, co dzieje się pewnego letniego przedpołudnia na łące nieopodal małego jeziorka.
Tandeta.
Ale taka przyjemna...
- Obudź się!
Budzę się. Stoimy przed kinem. Najwyraźniej jest wieczór, choć nie mogę być tego pewny. Ledwo trzymam się na nogach, czując musujący mózg który zaraz wypłynie przez każdy możliwy otwór mojego ciała. Tysia podrzymuje mnie coraz słabiej. Traci siły. Zaraz runę na glebę i nie wstanę, i umrę, zaćpany, przed wejściem do kina, mijany przez tłumy przyglądających się z pogardą ludzi, dla których widok człowieka z odjazdem jest nieporównywalnie gorszy od znanego na co dzień widoku ich pijanych, wrzeszczących mężów i wyobracanych przez przyjaciół z pracy żon.
- Za dużo wziąłeś - mówi z obawą Tysia.
Ona nie brała nic. Chciała tylko obejrzeć film. Ja też nie powinienem był brać, bo obiecałem jej że obejrzymy go wspólnie. Chce mi się rzygać.
- Dojdziesz do autobusu?
Oczywiście, że nie dojdę. Oprę się o ścianę i to wyczerpie wszystkie pozostałe we mnie siły, a następnie zwalę się z nóg i umrę, zaćpany, przed wejściem do kina, mijany przez tłumy bezbarwnych ludzi, dla których widok człowieka z odjazdem jest na tyle powszechny, że szkoda marnować oczy i czas, by choć zwrócić ku temu wzrok.
Opieram się o ścianę. Chce mi się spać.

(Kiedyśtam w końcu wytrzeźwieję, czy raczej oprzytomnieję, wiem to choć nie robi mi to różnicy. Tak to jest, że niektórzy lubią wódkę, niektórzy lubią prochy, niektórzy lubią seks, niektórzy są uzależnieni od wódki, niektórzy są uzależnieni od prochów, niektórzy są uzależnieni od seksu, a ja jestem uzależniony od tego wszystkiego, choć na seks okazja zdarza się rzadko a samozaspokajanie nie jest szczególnie zabawne. Z tego powodu lubię nadużywać różnych rzeczy, bo to uspokaja mój popęd. Wówczas, znaczy po zażyciu, widzę różne dziwne obrazy i czasem jest strasznie, a czasem zabawnie, ale przynajmniej nie muszę czuć, bo jeśli miałbym wymienić dwie najgorsze rzeczy w życiu, to byłoby to czucie i czucie.)

Budzę się, trzeźwy już chyba, gdzieś. Nie wiem gdzie. Stacja kolejowa może. Dworzec. Pusty, bo noc jest. Gwiazd nie widać za oknem, ale świeci kilka lamp w poczekalni, rzucając mdły blask na pomiętego mnie. Ze ścian odpada tynk, na metalowych ławkach osadza się rdza a robactwo czasem przepełznie chrobocząc włochatymi odnóżami. Dookoła wszystko jest brunatne takie, szare nawet, choć może i nie, bo kolor szary mniej przygnębia niż brunatny, sepiowy czy jak tam chcecie go zwać. Nigdy nie znałem się na kolorach.
Zegar nad drzwiami stanął wieki temu.
Wstaję z trudem i idę ostrożnie, a echo moich kroków dudni ogłuszająco. Uchylam ciężkie drzwi i wychodzę na korytarz. Ogromnie tu pusto i posępnie. Wron tylko brakuje, coby dopełnić tego obrazu. Wydaje się, że przedobrzyłem z prochem. Ostatnie co pamiętam to te chwile przy kinie, kiedy Tysia i kiedy ja, i kiedy ludzie, i kiedy świat. A potem wiry jakieś, zawirowania raczej, to znaczy w mojej głowie zawirowania, sen o kłótni z Bogiem i budzę się tutaj, gdzieś, gdzie?, nigdzie.
Wychodzę z budynku i nikły blask latarni rozpływa się jak kałuża w najbliższej okolicy, a dalej nie widać nic. Szaro jest. Nawet zielona trawa jest szara jak szary jest czerwony balkon albo brązowe konary łysych drzew, choć tutaj ich nie widać. Biały śnieg, gdyby był, też byłby szary. Jest, zamiast, mrocznokolorowa masa ludzka, z której gdyby wyułamkować barwę najbardziej każdemu wspólną, byłaby to barwa szara. To znaczy ta masa szara zwykle jest tu, chyba, tu, na dworcu kolejowym, bo jestem na dworcu chyba, ale teraz tej masy nie ma, a jakby była, to by była różnokolorwa, choć szara. Tak myślę. Ba. Szarość mnie zdominowała. Nawet kolorową czapkę wybrałem swego czasu nieopatrznie szarą, choć jest biało-czarno-purpurowa. Mogłem zamiast niej wybrać szarą szarą czapkę, ale to wydawałoby mi się bardzo podłe i ironiczne.
Skończyły mi się różne widzenia, te o odgryzaniu rąk i nóg, i o nałąceleżeniu, ale mdli mnie, mdli mnie tak jak mdłe jest otoczenie wewnątrzdworcowe, jakby wyryte z jednego kamienia, ciosane grubo, proste i masywne, przygnębiające. Wiatru nie ma, pocę się, jest mi ciepło, choć czuję że jest zimno. Efekt niedawnego przedobrzenia z używką.
Gdzie jest Tysia? Sam przecież nie mogłem dotrzeć tam gdzie się znalazłem, a Tysia była ostatnią osobą którą przed wpadnięciem w wiry umysłowe pamiętam. Teraz Tysi nie ma, pomijając już że nikogo nie ma, niczego nie ma a nawet ta ciemność z którą graniczą kałuże światła wydaje się nieobecna, bo to nie ciemność jest lecz pustka. Chcę poszukać Tysi, gdyż martwię się o nią właśnie, ale boję się wyjść w ten czarny niebyt, zupełnie jakbym sam tam miał przejść do niebytu, zniknąć. Coś przerażającego tkwi w mroku, jakby tam czaił się stwór jaki, a raczej jakby sam mrok się czaił do skoku i czekał tylko, aż żarówka latarni mignie na moment i w krótką chwilę, tę krótką chwilę kiedy przez ułamek sekundy jest ciemno, pomroki dopadną mnie i zniknę, tak jak i ich nigdy tak naprawdę nie było. Mrozi mi to skórę na karku, więc wchodzę czym prędzej z powrotem do budynku, by tam przeczekać do rana czy ile będzie konieczne. Chciałbym teraz usłyszeć to kojące "Wariacie, Wariacie..." z ust Tysi. Chciałbym teraz leżeć na łące, na jej brzuchu, żeby pies się nam przyglądał a ktośtam psu, a na końcu Bóg i żeby była sielanka.
Poszedłem korytarzem tym niezachęcającym, zimnym i bezdusznym, w którym teraz nawet echa umarłmy i gdybym krzyknął, wciąż pozostawałbym sam. Sufity wiszą gdzieś hen, wysoko, w sepii ponurym kolorze, doskonale widoczne mimo iż mało przecież było źródeł światła. Czyżby same promieniowały jakim mrocznym blaskiem? Lecz to nieważne. Załom muru, jakaś odnoga czy zakręt, wchodzę w nią głucho, cicho, wolno, spokojnie. Spokojnie. Nie jestem przestraszony. Nie jest mi strasznie. Opada na mnie jak aksamitny welon spokój, apatia i bezserdeczność. Załom muru.
Za nim drzwi. Pordzewiałe, ze stali masywnej, z której farba odeszła była dawno, a teraz tylko skrawki ostre zwisają. Żadnych zasuw czy zamków, tylko potężna klamka, co ją wnet naciskam i znów bezgłośnie (czyżbym ogłuchł, czyżbym stracił zmysły, czyżby tu próżnia głosowa, czyżby głos umarł na zawsze, szaleństwo, nie słyszę czy nie mam czego słyszeć?), którą wnet naciskam i znów bezgłośnie wkraczam do kolejnego pomieszczenia. Co za powolnie dopadające szaleństwo i gdzie może być teraz Tysia? Nie martwi się? Gdzie ja jestem?
We wnętrzu kafelkowana podłoga i do połowy też ściany, sufit tym razem nisko, a wszystko się zalewa zgniłą zielenią i brudem. Wilgoć marszczy skórę na palcach i świerzbi w nos, taka nieprzyjemna, zgrzybiała wilgoć, a stopy kroczą po wystającym między kaflami mchu. Pomieszczenie małe, czy raczej niewielkie, mroczniejsze jeszcze, pokoik zielonego bytu. Pośrodku wyrasta drzewko, którego pędy wrzynają się we wszelkie ściany i przewiercają je boleśnie, choć bezgłośnie, tak jakby to owo drzewo kradło głos cały, żywiło się nim, a i samo promieniało tamtą zielenistą jasnością zgniłą, bo jedyna lampa nad drzwiami a za kratą jarzy się na biało i białość ta niknie we wszechobecnej zieleności.
- Czego chcesz? - słyszę.
Pierwszy to głos jaki od dawien, by się wydawało, dawna do mnie dotarł, choć przecież krótko dosyć tu jestem, a na początku były nawet głosy moich własnych kroków, dopóki nie pożarło ich Coś, żywiące się chyba wszelakim przejawem życia. Pożarło nawet wiatr.
- Czego chcesz, zwany Wariatem? - słyszę znów ten skrzek szeptany.
I znów mnie to nie zaniepokaja.
- Kto to powiedział?
- Maurycy, pęd jaśnierzego światostanu! - zagrzmiało.
Spojrzałem na pęd wówczas, na to drzewo co pośrodku się pięło i oplatało, obejmowało wszystko to, co dookoła mnie.
- To ty...? - pytam niezręcznie, bo jak tu zręcznie konwersować z prawdopodobnym drzewem...?
- Czego chcesz? - mówi i wiem już, że to on, zaczajony od wieków tu, gdzieś w sercu kolejowej stacji, tego niezwykłego splotu pustych korytarzy. - Mówże!
I pusluje ogłuszająco cicho ta zielonozgniłość, a ja nie wiem co rzec, sam nie wiem czemu tu jestem, czemu przyszedłem.
- Chcesz mnie o coś zapytać?
- Nie wiem, Maurycy... - stoję tak i dopiero teraz strach porusza mi skórę na karku i zieje tam zimnym oddechem, powoli, dostojnie.
- Mów!
- Odgryzłem rękę wujkowi mojej matki! Siedzieliśmy z murzynem, z murzynem i przy wódce, z Wujkiem mojej matki i...
Zaczynam wylewać potok słów i nie mogę tego powstrzymać, jakbym miał umrzeć przestając, czy czekała mnie jaka sroga kara za coś. Za zaprzestanie. Mówię i mówię, klepię fabułę snu mojego narkotycznego i czuję go wręcz, przypominam go, przypominam sobie wszystko, choć nie wiem po co. Zielonozgniłość się przybliża, pędy zaciskają. Maurycy słucha i chłonie każdy mój dźwięk i rozkoszuje się nim, nadyma, pręży, a ja coraz głośniej, coraz głośniej, coraz szybciej i głośniej mówię i mówię jak w transie i karmię, i żywię, i wprawiam w dalsze istnienie tę istotę głosem moim chłoniętym, łamanym, żutym i połykanym, kawałkiem siebie, moją wyobraźnią i moją osobą. Mówię, chłonie, mówię, chłonie, aż głos mi się łamie i po minutach kilku jazgotu w który zmienił się monolog, niesłyszalnego już jazgotu - milknę.
Zgniłozieloność się cofa. Pędy opadają zaspokojone. Maurycy pozwala mi przestać, osiągnąwszy ten orgazm niezwykły drzewno-głosowy. Przestaję. Przez chwilę nań patrzę, na tę kreaturę niezwykłą. Podziwiam.
Mdleję. Przechodzi mnie dreszcz i wiem jak muszą czuć się zdeformowane dzieci, których teraz pełno dookoła. Tłoczą się, biegają, przepychają; biorą mnie na ręce, dźwigają, wynoszą. Jak ofiarę.
Nie. Jak bóstwo.
Jak boga. Jak Boga.
Umieram nie martwiąc się gdzie i kiedy mnie znajdą... Byłem martwy już wtedy, kiedy pierwszy raz Go zobaczyłem. Na łące, z Tysia, przedtem, z Tysią, po prochach, z Tysią. Martwy. Teraz przeszedłem przez mój czyściec.

koniec

Data:

 koniec stycznia 2005

Podpis:

 wariat

http://www.opowiadania.pl/main.php?id=showitem&item=12880

 

Powyższy tekst został opublikowany w serwisie opowiadania.pl.
Prawa autorskie do treści należą do ich twórcy. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Szczegóły na stronie opowiadania.pl