DRUKUJ

 

Klepsydra

Publikacja:

 03-06-23

Autor:

 kasjush
Klepsydra

I
Było pozornie wesoło. Młoda para, goście, no i wódka. Sala ubrana w jakieś papierowe farfocle i różnokolorowe balony, bardziej przypominała wnętrze remizy w czasie wiejskiej zabawy, niż porządne wesele. On i Ona nikogo nie widzieli. Ślepo wpatrzeni w siebie, siedzieli przytuleni pod kiczowatym sercem. Nawet sympatycznie wyglądali. Byli też dżentelmeni o spasionych tyłkach i wytapetowane damy ich serc, a ich spocone ciała spoczęły na drewnianych krzesełkach. Mało kuszące potrawy stały na stole, a wódka lała się do kieliszków. Zdrowie młodej pary! – krzyczeli wszyscy i dalej zabierali się do mielenia jęzorami. Usiadłem blisko wyjścia. W razie czego, chciałem mieć krótką drogę ucieczki. Zresztą i tak nie miałem dokąd biec, ale liczy się sama możliwość. Przyniesiono zupę, potem schabowe, mielone, makaron, no i wódka. Poziom mojego znudzenia przewyższał Mont Everest, a to dopiero minęła godzina. Wszyscy uśmiechają się i wypluwają z siebie komplementy – istny cyrk.
- Przepraszam pana – dobiegł moich uszu cieniutki głosik jakby znikąd. Rozejrzałem się, lecz nikogo nie zauważyłem. Przepraszam pana – powtórzono bardziej zdecydowanym tonem. Dopiero wtedy spostrzegłem stojącą prawie że pod stołem małą dziewczynkę. Miała blond włosy i wesołą twarzyczkę. Uśmiechnęła się i zapytała cichutko – czy mógłby pan zawiązać mi bucik? – i podniosła automatycznie prawą nóżkę, a lewą dłonią chwyciła kant stołu. Spojrzałem na nią zdziwiony, lecz po chwili ocknąwszy się odpowiedziałem – Mogę, mogę, oczywiście, że mogę; moje usta zaś, złożyły się w wyjątkowo niezgrabny uśmiech. Dziewczynka kiwnęła głową porozumiewawczo, a ja zabrałem się do sznurowania bucika. Podziękowała i uciekła. Nawet nie zdążyłem podnieść głowy, aby na nią jeszcze raz spojrzeć. Z pewnością wyrośnie z niej typowa kobieta – nie pozwoli na żadną stabilizację. Zawsze w ruchu. Grzecznie i szybko. Bez zbędnych zdarzeń. Wszystko zaplanuje z dokładnością chirurga... Jestem tego pewien.
Cisza. Moją, małą główkę opanowała cisza. Nie słyszałem słowa. Każdy coś gadał, a ja i tak nic nie słyszałem. No i ta baba przy moim ramieniu. To jej obrzydliwe ciało. Pożerała kolejnego, ociekającego krwią befsztyka - obrzydlistwo. Kokietowała starego durnia, co obok niej siedział, i razem udawali, że się dobrze bawią. Zapomniała z kim tu przyszła?
- Idę zapalić – rzuciłem i nie czekając na odpowiedź wyszedłem.
Na zewnątrz od razu poczułem się lepiej. Świeże powietrze docierało do płuc i filtrowało komórki, a nieznajomi ludzie stali na trawniku niszcząc zieleń. O nie! Tu na pewno nie będę palił - pomyślałem sobie, ale nie wiedziałem też, w którą stronę mam się udać... Poszedłem za domek, tam próbowałem znaleźć spokój. Liście coś tam szeptały, wiatr kołysał drzewa do snu, a ja usiadłem na ławeczce. Wyciągnąłem paczkę, zapalniczkę i włożyłem papierosa do ust. Ciepło płomienia ogrzało zniekształconą znudzeniem twarz, a usta próbowały formować w jakieś figury gęsty dym. Ciało pozbawione mięśni leżało na ławce. Znowu robiło się nudno. Wzrokiem flirtowałem z otaczającą mnie zielenią, aż w końcu zauważyłem pasemka dymu. ”Widzę, że nie jestem sam w poszukiwaniu spokoju człowieka palącego. Idę, co mi szkodzi, chociaż się przywitam”. I spokojnym krokiem udałem się w kierunku wcześniej wyznaczonego celu. Trochę było mi niewygodnie w garniturze, ale postanowiłem wytrzymać, żeby poznać podobnego do mnie. Już czułem zapach dymu. Byłem coraz bliżej. Po cichutku i delikatnie wychyliłem się za róg budynku i...


II
Spojrzałem i momentalnie mnie sparaliżowało. Stałem nieruchomo, drętwy i zastanawiałem się co mam teraz zrobić. Krzyknąć histerycznie? Czy może zachować spokój i nie robić nic? Nie wiem. Stoję wpatrzony w niego, a on spłoszonym wzrokiem celuje w ziemię. Dwie niemowy stały naprzeciw siebie. Nie wiedzieliśmy, co mamy teraz zrobić. Nie nauczono nas. Był to Bruno. Syn mojej siostry. W ręce trzymał marihuanowego skręta, którego teraz wyrzucił. Przestraszył się. Ja też.
W końcu się odezwałem i powiedziałem:
- Nie bój się. Nic nikomu nie powiem.
Odetchnął z ulgą, lecz nadal mi nie wierzył. Pewnie myślał, że to jakiś podstęp i że zaraz zawołam jego matkę. Usiadłem obok niego i zaciągnąłem się papierosem. Chłopak nadal nie wiedział co ma robić, siedział sztywny i ukradkiem na mnie spoglądał.
- Pal, jeśli masz ochotę – odezwałem się.
Wtedy on sięgnął do kieszeni i wyciągnął cały swój ekwipunek. Z małego metalowego pudełka wybrał cienki papierek. Zaraz potem z foliowego woreczka wyjął trochę marihuany i wysypał równo. Następnie sięgnął do drugiego woreczka i stamtąd wyciągnął garstkę tytoniu.- Wiśniowy – podkreślił i uśmiechnął się do mnie. Zaczął powoli skręcać. Polizał koniuszkiem języka brzeg papierka i skleił w rulonik.
- Gotowe – powiedział i metalową zapalniczką z trupią czaszką podpalił owoc swojej pracy. Otoczył nas charakterystyczny zapach z wiśniową nutą.
- Nudno co? – zapytał.
Lekko przechyliłem głowę w jego stronę, lecz nic mu nie odpowiedziałem.
- Chce wujek zapalić? – zawiesił i wyciągnął rękę ze skrętem w moją stronę.
Milcząc sięgnąłem po zwitek i delikatnie ułożyłem go w ustach.
- Dawno nie paliłem, czegoś takiego. – wycedziłem i ostrożnie się zaciągnąłem. Nie wiem czego się
bałem. Wraz z wdechem ziołowego narkotyku, powróciły myśli.
Przypomniała się młodość – cynamonowa. Te wszystkie lata. Noce topione w alkoholu miłości. Nietrzeźwe myśli, pijane spojrzenia. Rozmowy przy oknie i szepty, czułe słowa. Dawno zapomniane zwroty: kocham cię, dziękuję, przepraszam. Wszystko to co było fundamentem,
miało teraz wiśniowo - ziołowy smak...

III
Nie miałem mu nic do powiedzenia. Siedziałem i patrzyłem w dal, niczego nie widząc. Nagle Bruno sięgnął do kieszeni, coś z niej wyciągnął i podnosząc dłoń w moim kierunku powiedział:
- Weź to.
- Co to jest? – zapytałem.
- Nieważne! Weź to! – rzucił niecierpliwie.
W gruncie rzeczy było to dla mnie obojętne. Po chwili namysłu z wahaniem łyknąłem tabletkę. Niedługo potem ogarnął mnie lekki dreszcz, zakręciło się w głowie, a świat widziałem jak przez mgłę... Czas nie miał znaczenia... Po prostu mijał.
- Coś się zrobiłem senny, po tym twoim specjale. - rzekłem, i otworzyłem usta szeroko ziewając.
- Nie dziwię się – odparł z ironicznym uśmiechem na twarzy.
- Wiesz Bruno, chyba lekko się zdrzemnę... Pozwolisz, prawda?
- A śpij, śpij. Sen to zdrowie. – powiedział i zrobił minę godną mędrca, lecz w jego wydaniu wydawała mi się wyjątkowo żałosna.
- Jakby co? To mnie obudź – dodałem i schowałem się we własne ramiona.
- Nie ma sprawy – odrzucił, a wszelkie szepty momentalnie zamilkły.
Dyrygowała teraz natura. Gdzieś tam świerszcz grał na swych skrzypkach, w oddali melodyjnie rechotała żaba....a moje sny wyłaniały się z ciemnych zakamarków księżycowej poświaty...

IV
Zamknąłem oczy, a ciało obumierało z myśli. Na moje szczęście, miałem jeszcze marzenia. Delikatnie unosiłem się ramionami chwytając powietrze. Powoli odzyskiwałem siłę. Stawiałem pierwsze kroki na schodach do nieba bram. Marmury lśniły, a zastępy aniołów pilnowały martwych dusz. To tu. Więzienie wieczności. Złota klatka serc i umysłów. Próżnia uczuć. Tu gdzie szarego człowieka strachem i nadzieją karmią i Ten co krew, za ropę chce przelewać. Zaraz Go zobaczę. Spojrzę w chłodne oczy mądrości i miłości. Co nas stworzył na swoje podobieństwo siedzi wygodnie i myśli. On zdecydowanie za dużo myśli. Ale cicho! Przecież On się stara. Czasem zapomina, ale przecież jest stary. Wybaczmy Mu to...

V
Schody były coraz to bardziej strome, powietrze zrobiło się rzadsze, a uczucie lęku narastało. Pewien niepokój okrywał niby szatą moją postać. Byłem sam, a pod płaszczykiem utkanym z wyrzutów sumienia i skromności chowałem broń. Skrycie dumny i gniewny stałem u wrót. Lecz cóż to? Zamknięte?! Złote łańcuchy wiążą bramę. Metaliczny dźwięk i echo...Chciałem już wracać, gdy...
- Tchórzu! – krzyknąłem – Ty co świata nie widzisz, co bawisz się w boga, gdy tam na dole, zrodzeni z Ciebie, przeciw Tobie się burzą! Idę z nimi! Chcę zapomnieć, że byłeś, że świat zbudowałeś. Tyranie! Bezlitosny. Mniej odwagę zstąpić i na nowo napełnić nas Duchem. Giniemy, a ginąc Ciebie kląć będziemy, że zostawiłeś nas samych tam, gdzie człowiek człowiekowi bogiem. Ty czekasz! Jesteś cierpliwy, aż w chwili ostatniej, kiedy już siły opadną, wiara uleci, pojawisz się. Wielki, Wspaniały, Niepokonany. Wybawca! Powiesz kilka ciepłych słów, naprawisz szkody, pocieszysz, że będzie dobrze. Po co Syna Swojego oddałeś w ofierze? Byśmy byli Ci wdzięczni? Wiecznie poddani? Spłacić dług należy. Nakarmimy Twoją pychę i rządzę władzy. Dostaniesz coś chciał – rząd dusz....
A co teraz? Kiedy kaleczysz serca, rany nożem przeznaczenia zadajesz. Wypełniasz miłością i czułością, by w końcu przerodzić to w żal i tęsknotę. Zabijasz sen. Męczysz z wyrafinowaniem, bezwzględnie. Dwadzieścia lat na ten sam seans mnie zapraszasz. Gdy powieki zamykając widzę tylko obraz – co ból i rozpacz przynosi. Gdzie wtedy jesteś? Tyś, co miał być morfiną. Zabijamy siebie, Ciebie. Tak powoli i niemiłosiernie. Tak jak nas uczyłeś. Bez wzlotów i upadków. Nigdy ostatni i nigdy pierwszy. Bez ekstazy. Czemu nie czynisz nas wolnymi od uczuć, od nadziei? Zabierz i nie oddawaj! Trzymaj w kryształowej kuli i czekaj, aż wszyscy nadejdą. Rozdziel równo, by nikt głodny miłości i serca nie był. Lecz Ty wolisz inaczej! Każesz czekać. Wystawiasz na próbę i cierpienia. Drogę krętą i kamienistą wyznaczasz. Doliną cieni w krainie mgieł, brodząc w smutnej rzece, muszę walczyć! Po co to wszystko? Po co wolna wola? Po co serc i umysłów swoboda?
Tu – wszyscy uwięzieni w raju, szczęście ze sobą dzielą, a czemuś nie uczynił tego na Ziemi? Czemu Ewie pozwoliłeś? Jak każda kobieta – niepokorna, bolesna. Dałeś nam to co niszczy i buduje – wybór.
Po co? – pytałem płaczliwie... - Wiedziałeś co będzie, a mimo to milczałeś...Czemu? Czemu do zwierząt nas nie upodobnisz? Płascy i płytcy, naiwni i pełni wiary – idealni wyznawcy! Czemu jesteśmy gorszą Twoją wersją? Czemu Ty nam na to pozwalasz? Mówić bez czucia, pisać bez wiedzy...po co? Taki kruchy stoję i nie mogę spojrzeć Ci w oczy. Ty nigdy się nie gniewasz. Czemu? Zrównać z Tobą jest niemożliwością. Czemu?! Czemu?! Czemu?! Kochać uczysz i umiesz, ale czemu ból zadajesz?
... przegrywam, a Ty znowu na to pozwalasz i milczysz...czemu?

Moje ciało ogarnęła nagła niemoc. Zemdlałem.

VI
Obudziłem się, a raczej zostałem obudzony w bliżej nieznanym mi miejscu. Dźwięczny, kobiecy głos wołał mnie niewiadomo skąd. Czułem się tak jak każdego ranka, lecz tego ranka 20 lat temu. Byłem młody i... zresztą to mało istotne. Ważne było to, że gdzieś blisko była kobieta. Jeszcze jej nie widziałem, ale ją słyszałem. Po barwie głosu wydawała mi się znajoma, lecz nie byłem pewien kto to jest, i wolałem nawet nie zgadywać. W końcu za moimi plecami usłyszałem kroki i nerwowo obróciłem się. Przede mną stała Ona. Spojrzałem i znowu nie wiedziałem, co mam powiedzieć. Chyba zachorowałem na permanentny brak w słów w trudnych sytuacjach. Oczy latały mi przestraszone, a serce waliło jak dzwon. To mnie najbardziej zaskoczyło. Jej widok sprawił, że nie potrafiłem pohamować mego serca. Bałem się, że zaraz samo wyskoczy i uleci gdzieś daleko w Galaktykę. Nawet nie wyobrażacie sobie, co to za piękne uczucie, gdy na widok kobiety, którą się kocha serce skacze go gardła. Powoli ogarniało mnie coraz większe podniecenie. W końcu to była Ona. W rękach trzymała filiżanki z gorącą herbatą i uśmiechała się do mnie promiennie. Nie wiedziałem do końca co się dzieje, ani w czym biorę udział.
Nagle, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki w sali pojawiło się łoże, stół i dwa krzesła. Nikt ich nie wnosił, same też nie przyleciały.
Po prostu – były. Wszystko wyglądało tak jak poprzednio, tylko że mój krajobraz wzbogacił się o nowe meble. Zaskakujące było również to, że nie widziałem żadnych ścian, ani okien. Wszędzie wokół było ciemno. Zupełnie jak w teatrze, kiedy w czasie sztuki światło pada tylko na wybranego aktora. Dosłownie, czułem się jak na deskach teatru. Byłem aktorem, który nie znał swojej roli. Roli życia? Nie wiem. Nigdy nie wyznaczono mi żadnej z ról, a tu momentalnie znalazłem się na scenie i musiałem grać. Ona nic nie mówiła. Tylko się uśmiechała. Nie! Jednak coś mówiła tylko, że ja nie słyszałem. Jakby istniała między nami niewidzialna ściana ciszy. W momencie kiedy Ją zobaczyłem, równocześnie przestałem Ją słyszeć.
Zachowywała się tak, jakby była w domu i przygotowywała śniadanie. Mówiła pewnie coś o swoich problemach, rozterkach, tych wszystkich komplikacjach co Ją spotykają na co dzień. Nie dotykała mnie.
Z tego co pamiętam z tych poranków 20 lat temu, zawsze całowała mnie na przywitanie. Teraz nawet nie muskała mych dłoni, twarzy, nie przypominała, żebym się dokładnie ogolił. Zawsze o mnie dbała, a teraz było inaczej. Dla Niej jakby nic się nie zmieniło, lecz ja czułem się niezauważony, wręcz obojętny. Zupełnie jak w tym związku z tą pokraką. Czy wszystkie związki są skazane na monotonię, na zapominanie o potrzebach? Przecież te pocałunki, przypominania nie tylko mi, ale także Jej były potrzebne.
Stojąc przy stole nadal coś mówiła, lecz ja i tak słyszałem tylko niewyraźnie mamrotania. Oddalona była ode mnie o jakieś dziesięć kroków, gdy nagle się odwróciła i ruszyła w moim kierunku. W momencie obrotu zdążyła się przebrać. Miała teraz na sobie zwiewne, seksowne ubranko. Bosa podeszła i zaczęła szeptać do ucha sprośne myśli. Chwyciła mnie mocno pod ramię i pociągnęła w stronę łóżka. Nie opierałem się, w końcu to była Ona. Nie istniał między nami żaden dialog, ale coś pozwalało mi Jej zaufać.
Znaleźliśmy się razem pod baldachimem. Rzuciła mnie na łóżko, a sama uklękła nade mną. Oparła się swoimi drobnymi piąstkami o moją pierś i mocno przycisnęła. Brakowało mi tchu. Z trudem łapałem oddech, ale nie zdjąłem Jej rąk z siebie mimo, że mogłem zrobić to z dziecinną łatwością. Trwałem w tej dziwnej pozycji, w głowie zaś słyszałem drugi koncert fortepianowy Chopina. Trochę nienormalna kombinacja. Czas przepływał między palcami, a całe uczucie potęgowało lekkie drżenie podnieconego ciała.
Wyglądała olśniewająco pięknie. Nie potrafiłem oderwać od Niej wzroku. Wyprostowała się, wyciągnęła ręce w górę i uśmiechnęła do mnie się jowialnie. Potem przytuliła się mocno i powoli zaczęła rozpinać guziki mojej koszuli. Jej ciepłe dłonie masowały mi ramiona, a pocałunkami zdejmowała dotychczasowy ból. Objęła moją twarz i ustami badała każdy jej centymetr. Była bardzo delikatna, nigdzie się nie śpieszyła... Czułem się naprawdę cudownie...

VII
Salę oplótł w swe ramiona wiatr, a jedwabne zasłony baldachimu unosiły się zwiewnie. Półnagi, leżałem rozłożony na łóżku wśród wygniecionej pościeli, w głowie zaś szumiało echo niedawnych zdarzeń. Czułem jeszcze Jej zapach - woń polnych kwiatów, przeplataną nutami soku Jej ciała. Nie było Jej przy mnie. Myślałem, że po prostu wstała przejść się, tak jak to się robi zazwyczaj, kiedy nagle sobie uświadomiłem, że tu nie ma gdzie chodzić na takie „domowe” spacery. Wszędzie wokół jest ciemność! Przez moje szare komórki szybko przeleciał strach. Podniosłem się nerwowo i rozejrzałem wokół.
Z trudem przedarłem się przez muślinową zasłonę i zacząłem biegać w te i z powrotem szukając Jej i wołając za Nią, lecz nic się nie zmieniało. Gdziekolwiek bym nie pobiegł, zawsze wracałem w to samo miejsce. Zrezygnowany usiadłem po turecku na podłodze i ukryłem twarz w dłoniach. Przypomniały mi się zdarzenia sprzed 20 lat. Jej nagła śmierć – potem wieczna cisza...
Szopenowskie dźwięki nadal grały, lecz czegoś mi brakowało w tej układance – Jej. Pogrążony w znanych na pamięć słowach żalu, wytartych myślach, kąpałem się w swoim poczuciu winy. Jak zwykle miałem sobie coś do zarzucenia, lecz im częściej próbowałem sobie to udowodnić, tym częściej moje próby pełzły na niczym – nic z nich nie wynikało...
Wtem znów niewiadomo skąd pojawiała się Ona. Wyglądała tak jak zawsze, lecz Jej skóra zżółkła i pomarszczyła się jak u staruszki. Wydawała się być o wiele starszą, lecz równie, a może nawet jeszcze piękniejszą. Słone łzy spływały Jej po policzku, a ja każdą z nich kradłem głodnymi ustami. Usiadła przede mną i pogodnie spojrzała. W Jej oczach kryła się zapowiedź przyszłych wydarzeń...

VIII
Cała scena wydawała mi się być przepełniona światłem. Kurz unosił się w powietrzu, bezwładnie kierowany przez wiatr. Siedzieliśmy w ciszy, kiedy nagle Ona przytuliła moją dłoń do swego policzka i przymknęła na chwilę powieki. Miała ciepłą twarz. Czułem pulsującą krew w Jej skroni, całe moje ciało zaś wydawało się powoli umierać, więdnąć. Szarymi oczami najpierw spojrzała w ziemię, potem wzrok skierowała na mnie. Zbierała myśli, układała je w gotowe zdania. W końcu odezwała się i powiedziała:
- Wiesz, że to już koniec? Przyszłam się pożegnać – zawiesiła głos.
Nic Jej nie odpowiedziałem. Milczałem sądząc, że nie mówiąc o tym, sprawa przestanie istnieć. Jednak echo Jej słów nadal brzmiało mi w myślach. Wszystkie były jakby potrącone. Miotały się w gąszczu podejrzeń, hipotez, układanek w których brak jednego elementu.
- Klepsydra mierząca mi czas, już przesypała prawie cały piasek. Już się nie zobaczymy.
Nigdy – podkreśliła. Mówiąc to chwyciła mocnej moją dłoń, jakby chciała przez to pokazać, jak
wielki sprawia Jej to ból .
Po chwili ciszy.
- A co będzie ze mną? – wybełkotałem. Ciało objął dreszcz. Dłonie zaczęły mi się pocić i czułem, jakby palił się mój wewnętrzny ogień. Ogarniała mnie coraz większa agresja, złość. Chciałem krzyczeć, lecz nie miałem do kogo.- Ja nie pozwalam – ciągnąłem dalej.- Ja nie chcę.- mówiłem coraz ciszej.
Nic nie odpowiedziała, tylko spuściła oczy.
- Widzisz to - szepnęła i wskazała na stół, który momentalnie został oświetlony snopem światła niewiadomego pochodzenia. Spojrzałem. Na blacie stała klepsydra. Była niewielka, wykonana z jasnego drewna. Piasek już się kończył. Patrząc na przesypujące się ziarenka, ogarniał mnie coraz większy niepokój. Zdałem sobie sprawę, że może naprawdę to... Nie chciałem dopuszczać tej myśli do siebie. Nie po to Ją odzyskałem, by teraz znów tak szybko utracić. Moje gardło zrobiło się suche. Pragnienie potęgowało uczucie osamotnienia. Czułem się jak pies, któremu pan stara się wytłumaczyć, dlaczego pies zostanie teraz sam. Nie chciałem tego słuchać. W myślach szukałem ucieczki razem z Nią.
- Mogę iść z Tobą? – zapytałem błagalnie.
- Dokąd? – odparła wręcz gniewnie.
- No tam, gdzie Ty idziesz?
- Ja nigdzie nie idę. Ja już przestaję iść. To jest mój przystanek końcowy. Nie rozumiesz?
Kres kresów! Próżnia! Nic więcej nie ma. – wyliczała.
- Jak to? A ja? Co ja mam teraz robić? Kim być!? Cóż ja bez...
Przerwała przykładając mi palec do ust.
- Nic nie mów. Cieszmy się tym co nam pozostało...
- Jak mam się cieszyć, kiedy ja już Ciebie nigdy więcej nie zobaczę! – warknąłem i podniosłem się szybko z podłogi. Zacząłem maszerować po pokoju, a skrzypiąca pod nogami podłoga dodawała scenie coraz większej dramaturgii. Poruszałem się jak dzikie zwierze w klatce. Nie wiedziałem co mam teraz zrobić. Podbiegłem do Niej i chwyciłem mocno za ramiona. Chciałem coś powiedzieć, krzyknąć, zatrzymać. W końcu Ją puściłem i rzuciłem się w stronę stołu. Klepsydra stała na swoim miejscu. Wpatrywałem się w nią, a ziarenka, jedno po drugim systematycznie uciekały na drugą stronę. Czas płynął nieubłaganie. Zostało się jeszcze kilka chwil. W desperackim akcie chwyciłem klepsydrę i odwróciłem ją. Usłyszałem za sobą ciche jęknięcie. Bałem się obrócić. Cisza miażdżyła mi bębenki. W końcu postanowiłem zmierzyć się z przeznaczeniem i spojrzałem za siebie...



KONIEC


Data:

  kwiecień 2003

Podpis:

 Wurman

http://www.opowiadania.pl/main.php?id=showitem&item=345

 

Powyższy tekst został opublikowany w serwisie opowiadania.pl.
Prawa autorskie do treści należą do ich twórcy. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Szczegóły na stronie opowiadania.pl