Wingor i Zmienni |
|||||||||
|
|||||||||
Ireneusz Mazurek W I N G O R I ZMIENNI Magiczna Księga Landu oznajmia: Religią Landu są różnie pojęte wierzenia w Harmonię i jej przeciwieństwo – Chaos. Wiara w jedno utwierdza wiarę w drugie. Biblia Wszech Prawd opisuje zarówno Hamonię jako twór nieskończenie dobry, jak również Chaos, jako twór nieskończenie zły. Jednakże nie brak w niej sprzeczności. Podstawową jest pojęcie Harmonii jako twórcy Chaosu. Nieskończone dobro nie może tworzyć zła. Kolejne, to utwierdzenie Chaosu, jako tworu dumnego, który dba o swoich wyznawców. Twór nieskończenie zły, a dbający. Te zarzuty mogłyby dowodzić, że prawdy zawarte w Biblii Wszech Prawd zostały stworzone przez człowieka, w celu prostego, ale jakże genialnego w tej prostocie podporządkowania sobie gatunku ludzkiego. Mogłyby, a jednak nie dowodzą. Rozdział pierwszy Do świtu pozostało kilka godzin. Ostatnie z miriad gwiazd, które gościły na nocnym niebie Landu, wygasały w oczekiwaniu na wychynięcie słońca zza niekończącego się pasa Gór Płaskich, które, choć jedno, jedyne, da marchii Mutwill więcej światła, niż one wszystkie razem wzięte. Na razie, jak okiem sięgnąć, wszystko po horyzont pogrążone było w mroku, w którym zaledwie tu i ówdzie niewielkie przebłyski światła pozwalały określić azymut na zbiorniki lub żyły wodne. Jezior nie brakowało w tej okolicy, gdzie równiny przeplatały się ze wzgórzami, a te wreszcie wybuchały na horyzoncie tworząc pasmo górskie. Były to góry niewysokie. Najwyższe szczyty osiągały mniej niż dwa ogniwa wysokości, a przecież Wielkie Góry Północne, usadowione sześć tygodni jazdy konnej na północ, były tak wysokie i strome, że wioski Krasnoludów mieszkające u ich podnóży, słońce widują dopiero, gdy te wzejdzie w zenit. Ich to był wszelako problem, a pewnie i nie problem, gdyż w kopalniach, w których te brzydkie, karłowate i kłótliwe stworzenia spędzały pół życia na wydobywaniu ogromnych ilości złota, srebra i rud wszelakich metali, ozdobione mogło być, co najwyżej, światłem pochodni. Maghort stał na szczycie wieży, ulokowanej pięćset stóp od blanki południowej wewnątrz warowni Mutwill. Mierzyła sobie prawie dwieście stóp wysokości. Szczyt ów tworzył taras obserwacyjny nieosiągalny nawet przez kusze dalekiego zasięgu, wykonywane przez mistrzów z Clortox. Była ona miejscem bezpiecznym, ale również zupełnie nieosłoniętym od wiatru. - Że też chce mi się latać na takim wygwizdowie – mruknął do siebie. Maghort znał tę okolicę niczym własne śmieci. Warownia ustawiona w centrum dość obszernej bezdrzewnej równiny sprawiała, że każdy, kto wychyli tylko głowę z Gaju Wieczności – który był enklawą Elfów Godnych i im zawdzięcza tę pretensjonalną nazwę – stojącego ścianą z północnego wschodu był widoczny jak na dłoni. To samo tyczyło się też tego, kto pokaże się z każdej innej strony z odległości trzech czwartych długości linii horyzontu. Ciekawostką dla Maghorta zawsze była rzeka, która nurt swój wbrew zdrowemu rozsądkowi kierowała ku Górom Płaskim, a nie od nich. Prawdopodobnie zawdzięczała to Wielkim Górom Północnym, z których wypływała. Prawdopodobnie – bo Maghort nie wiedział tego, a i nie miał zamiaru wybierać się do krain trolli, driad i krasnoludów, po to tylko, żeby to sprawdzić. Fiolka z zielonym, fluorescencyjnym płynem zaciążyła mu w końcu w ręku. Nie była ciężka i wielkości zaledwie ludzkiego palca środkowego, jednak lekki odcień strachu, jaki ciągle kojarzył się z niesamowitą właściwością jej zawartości zamieniał ją w rzecz ciężką przez swoją wielką wartość. Wciąż rozpamiętując trzech towarzyszy, którzy pod jej wpływem wyruszyli w drogę i nigdy już nie powrócili, podniósł rękę i starając się odegnać złe odczucia, wypił zawartość dwoma łykami. Nie poczuł bólu. Nigdy nie czuł i nikt z tych, którzy próbowali, nie czuli go również. Interesujący był smak specyfiku, z początku gorzki niczym zgaga, a zaraz potem słodkawy, owocowy, wypełniający całe ciało przyjemnym uczuciem odrętwienia… czymś trudnym do określenia. Wtedy pojawiała się energia i witalność. - Klnę się, że jeżeli istnieją bogowie, to właśnie to uczucie nie jest im obce. Przed twarzą mignęły mu ognie piekielne, po czym całe ciało naprężyło się w oczekiwaniu na odmianę. Maghort nie myślał długo. Zawsze korzystał z tej jedynej możliwości. Nigdy nie szedł za daleko w swoich marzeniach. Mimo uwielbienia dla specyfiku, nie ufał mu do końca. Czekał, aż jego chemik – Wirchen – zbada, czy nie ma w nim jakichś skutków ubocznych, o których ten tchórz Grandenar zapomniał wspomnieć. Grandenara nikt nie dotykał, gdyż od początku wyglądał na opętanego z tymi swoimi oczami, które nawet w miejscu białek były zielone. Dodatkowo ten dziwak cały czas coś bredził tylko do siebie. Jedyny pożytek z niego, że przyrządzał Zieleń – miksturę przemiany. Maghort zerwał rękawy katany, gdy tylko poczuł swędzenie pod skórą. Obnażył w ten sposób swoje twarde, zbite ramiona. Coraz lepiej widząc w mroku, patrzył na nie, które teraz wydały się pokryte jakąś wredną regularną wysypką. Taki był cel. Nasiona Zieleni kiełkowały wewnątrz. Kiełkowały z prędkością, której natura nawet nie mogła sobie wymarzyć. Wreszcie bąble powstałe niby z pokrzywki pękając dały drogę cienkim, niby włosy łodyżkom. Te z kolei tyły wypełniane powietrzem i puszczając regularne, szarobrązowe żyłki. Ramiona Maghorta pokrywały orle pióra gęstniejąc z każdym mrugnięciem oka. Silne ramiona stawały się jeszcze silniejsze, jakby cała uwaga przemiany skupiała się na nich. I tak też było. Maghort bał się deformować w całości. Zmieniając tylko ręce, sprawił, iż natura Zieleni przewidziała, że to właśnie na nich będzie spoczywał cały ciężar lotu. Jednocześnie, całą twarz Maghorta wypełnił silny zarost, który nie ominął nawet skóry wokół oczu. Był to kamuflaż i jedyna ochrona przed zimnem wietrznych przestrzeni, którą stworzyła mało romantyczna wyobraźnia mężczyzny. Ruszył przed siebie rozpościerając ręce, które już w ogóle ich nie przypominały, teraz były to skrzydła. Wielkie i potężne. W sam raz, by udźwignąć warzącego prawie dwieście funtów Maghorta. Nim taras się skończył, nogi obute w skórzane, wiązane rzemieniem trepy oderwały się od dachu ruchem nagłego podrywu. Po kilku następnych uderzeniach skrzydeł, wieża Mutwill zdawała się być już tylko wieżą z piasku, a po jeszcze kilku, całe Mutwill odziedziczyło jej wygląd. Wygląd, który szybko rozmył się w ciemności. Mimo, iż już teraz znajdował się na wysokości, których unikają nawet ptaki, Maghort nadal wzbijał się. Nie przejmował się specjalne narastającej sile wiatru, gdyż był na tyle ciężki i silny, iż ten nie robił na nim większego wrażenia. Wzbijał się tak długo, aż nie zobaczył skrawka słońca, wychylającego się leniwie zza wschodniego horyzontu. Widok warty był poświęconego wysiłku. Teraz, patrząc na niego, pół mężczyzna-pół ptak, mógł odpocząć i wyrównać oddech. Nie było mu to dane. Ilekroć zaciągał się powietrzem czuł niedosyt, jakby to, czym oddychał tutaj, różniło się od tego w dole. Łykał powietrze haustami, a mimo to dusił się tak, jakby ktoś zamknął go w szczelnym pojemniku. Od razu na myśl przyszła mu solidna, dębowa trumna zabita gwoździami na amen. Widok słońca rozmywał się i tylko silnej koncentracji zawdzięczał brak utraty przytomności. Maghort doświadczał narastającej w nim paniki. Jak to możliwe, że w tak ogromnej przestrzeni jest tak mało powietrza? Tutaj! Na takiej wysokości! Czy…? Nagle dotarła do niego przykra prawda. To nie jest jego świat. Nie na tej wysokości. On musi zniżyć pułap tak, aby oddychać powietrzem dla ludzi. Nawet, jeżeli w połowie jest ptakiem, to jest to sytuacja przejściowa. Natura stworzyła go człowiekiem i powinien to uszanować, niezależnie, jak wielki bunt wewnętrzny w nim narastał. Dochodząc do tych wniosków, Maghort złożył skrzydła i zapikował. Przez dobrych kilka chwil czuł, jak zimny wiatr, powodowany jego pędem, przebija się przez zarost na twarzy. Mimo to, oczy mu nie łzawiły, nie pozwolił im na to. Będąc pod wpływem Zieleni, mógł kontrolować na bieżąco każdy mięsień i gruczoł, nawet, jeżeli nie rozumiał go, czy nawet nie wiedział, do czego jest on przeznaczony. Nie był alchemikiem ani cyrulikiem. Nigdy nie przyglądał się ludzkim wnętrznościom. Gdy już kogoś zaszlachtował swoim mieczem, odwracał się i odchodził. W trudniejszych czasach sprawdzał, co delikwent miał w kieszeniach i zabierał mu buty, jeżeli te pasowały mu na stopy. Resztą odzieży trupa brzydził się straszliwie. Wspominając okrutną dla jego kiesy przeszłość, Maghort obserwował zbliżającą się ziemię. Nie było już zupełnie ciemno, a Zieleń wspomagała jego wzrok. Gdy zaczął rozróżniać wieżyczki Wichrowego Zamczyska, wyrównał lot i wyraźnie zwolnił. Lubił to miejsce na skraju Gaju Wieczności, prawie dwa ogniwa od jego warowni. Obserwował je drugi raz z tej perspektywy, gdyż drugi raz wykonywał lot po potrzebne mu informacje. Zawsze ciekawił się, jak ów zamczysko, które było ponoć przeklęte i nawiedzane przez duchy dawno wymarłej w nim rodziny królewskiej, wygląda z punktu widzenia wędrowca. Z lotu ptaka zdawało się dosyć zwyczajne. Ot, zwykła skała, a na niej budowla zarastająca mchem. Wielkością nie przewyższała warowni Mutwill. Szerokości była takiej, co połowa odległości między jej blankami. Mutwill, ciągle Mutwill. Wiedział, że drążyła ona jego głowę i wypełniała po brzegi, ale wraz z bratem Dernhortem, po przejęciu jej od niezbyt dbającego o nią królestwa Ergwenn, stała się jego drugim domem. Praktycznie nie do zdobycia w otwartej bitwie, no, chyba, że miało się Zieleń. Wracając do Wichrowego Zamczyska, stało one w najwęższym chyba odcinku Gór Płaskich, na granicy Gaju Wieczności zazdrośnie strzeżonego przez Elfów Godnych i Moczarów Głębiaków, krainy tysiąca błotnych jezior zamieszkałych w człekopodobne ryby, których nigdy nie widział, ale przypuszczał, że wyglądały ohydnie. Skała jak, na Góry Płaskie była dosyć wysoka, a zamczysko mieściło się na jej szczycie, tak, więc – wracając do pierwszej myśli – z perspektywy piechura musiało ono wyglądać straszliwie. A to wystarczało, żeby uwierzyć we wszystkie te bajdy, które krążą na jego temat po ziemiach Landu. A ta najgłówniejsza opowiada oczywiście o tym, że ów rodzina królewska, z grodu zapomnianego przez wszystkich (pewnie dlatego, że nie istniał), zniknęła w ciągu jednego dnia i nie pozostało w środku żywej duszy. Co intrygujące, nikt z wioski, mieszczącej się wówczas w dole (po której został dowód istnienia w postaci kilku rozpadających się chałup) nie zauważył nikogo wyjeżdżającego. Ni karety, ni wozu, ni czegokolwiek na kołach, czy na czterech nogach. Jedynym wnioskiem mieszkańców było więc, że cała szlachta zamkowa dnia jednego, w dość niewielkich po sobie odstępach, postanowiła wyskoczyć przez okna wodospadem wprost do szalejącej pięćset stóp niżej Lary, górskiej, wąskiej rzeki, będącej lewym rozwidleniem Suruny. Takie skoki nie mogły mieć zaiste na celu kąpieli, tak więc, mieszkańcy wioski doszedłszy do strasznych wniosków, porzucili ją i pola ją okalające w poszukiwaniu innych, spokojniejszych od upiorów stron. Uczyniwszy koło wokół Wichrowego Zamczyska, Maghort pozostawił je za sobą. Najkrótsza droga prowadziła przez Gaj Wieczności, a w jego przypadku, nad Gajem Wieczności. Tędy też poleciał. Utrzymywał możliwie bezpieczną wysokość, bo nie miał ochoty oberwać jednym z elfich grotów. Nie przepadał za elfami, nie lubił ich mądrości ani długowieczności, jednak swą antypatię zachowywał jedynie dla Elfów Godnych, wiernych zasadom swoich antenatów. Widok miał wspaniały, musiał to przyznać, mimo niechęci. Rozpościerały się pod nim mieszane lasy, bogate w wysokie i silne drzewa. Klinem wbijały się w nie zagajniki i szkółki, o które gospodarze dbali do przesady. W ów lasy wcinały się nieliczne polany, arterie głównych szlaków, rzeki, jeziora. Niewielu jednak było widać Elfów. Nic dziwnego, żyjący w koronach drzew, nie byli widoczni z lotu ptaka. Ci z kolei, którzy szusowali swoimi końmi w przesiekach, szybko znikali kontynuując jazdę w gęstym, wspaniałym lesie. Mrok ustępował coraz wyraźniej, gdy przelatywał nad legendarnym jeziorem Gloriol. Było one wielkie niczym morze. Wiadomo mu było, że horyzont z punku widzenia stojącego na ziemi człowieka ma pięć ogniw długości. Gloriol w najwęższej średnicy miało ich osiem z zapasem. Nawet teraz widział lekkie łodzie i tratwy po nim pływające. Elfy Godne, znane ze swojej romantyczności lubiły wypływać tratwami we dwoje lub całymi rodzinami na całodzienne pikniki. Mówiło się, iż ich wyłów ryb jest kontrolowany do setki osobników danego gatunku i wielką wagę przykładają do zarybiania swoich zbiorników wodnych. Pomyślałby kto, że natura trzyma nad nimi twardą dłoń, a ci posłusznie poddają się terrorowi. Nic bardziej mylnego. Elfy z natury zawsze dbały o swoje otoczenie, zbierały nawet gałązki opadające z drzew, by te nie przegniły w ściółce. Od zarania żyły w zgodzie z naturą będąc jej sługami i przyjaciółmi jednocześnie. Tak mocno o nią dbały, iż nie dopuszczały nikogo z innej rasy na teren swojego, wielkiego rezerwatu przyrody. Dla Maghorta było to niemal równe ze zezwierzęceniem się, ale przyznawał, że każdy ma prawo do własnego sposobu życia; o ile ten sposób nie był jemu na przekór. Maghortowi zależało na możliwie najszybszym dotarciu do celu, toteż wszystkie rozpościerające się pod nim widoki były niemal efemeryczne w swej ulotności. Wiedział, że leci szybko, że ni koń, ni ptak żaden nie jest w stanie z nim konkurować. Słyszał, iż orły są w stanie w godzinę przelecieć prawie sto ogniw. Była to zabójcza prędkość niemal poza zasięgiem pojmowania człowieka, jednak on, teraz, był więcej niż pewny, iż zostawiłby każdego orła daleko w tyle. Mijały godziny. Słońce wzbiło się w zenit. Było ciepło i przyjemnie. Wiatr uderzający w jego owłosioną twarz nie był już tak przenikliwie zimny, a wierzył, że gdyby się zatrzymał, stałby się na tyle ciepły, iż nie przynosiłby żadnej ulgi w skwarze dnia. Na horyzoncie zobaczył granicę Gaju Wieczności, która wyraźnie odznaczała się spadkiem jakości i wysokości drzew. W praktyce, jakkolwiek rozumiane pojęcie lasu, tam się właśnie kończyło. Zaraz po nim rozpostarły się pola. Zboża, które miały zapewnić królestwu Ergwenn przetrwanie zimy rosły tu spokojnie uprawiane przez chłopów. Jak okiem sięgnąć, żyto, pszenica, jęczmień, burak cukrowy, sady owocowe, działki warzywne. Równinę pokrywały wielkie różnokolorowe kwadraty, świadczące o dobrym gospodarowaniu. Aneksja tych wszystkich dóbr będzie wspaniałym krokiem. Będzie tym rządził po swojemu, bez żadnej gównianej polityki. Jedyne słowo, z którym będzie się liczył, będzie należało do Dernhorta, jego rodzonego brata. Zobaczył w dole kilkudziesięciu wieśniaków, kopiących szeroki na dwadzieścia stóp rów, który długością osiągał już dobre dwadzieścia ogniw. Widział, że praca wre. Domyślił się, że będzie to sztuczna odnoga Prawego Urielu, mająca na celu doprowadzić wodę do suchych terenów. Gdy akcja się powiedzie, w tych miejscach staną nowe wsie, powstaną nowe pola, powiększając w ten sposób bogactwo Ergwenn. I dobrze, pomyślał Maghort. Im więcej, tym lepiej. Daleko przed nim wyrosła potężna wieża, zaraz potem ukazał się dach, do którego należała, potem inne okazałe budowle i wiele mniejszych. Gdy wynurzyły się również wysokie, gładkie mury, okalające szeroki, na co najmniej trzy ogniwa gród, Maghort wiedział, że jest w Ergwenn. Za każdym razem ten widok zapierał mu dech w piersiach. Tym razem nie było inaczej. Ergwenn było wielkie, piękne i bogate. Wewnątrz murów oraz pod nimi panował duży ruch. Kupcy, niczym mrówki w kopcu, wjeżdżali i wyjeżdżali przez opuszczony most zwodzony. Fosę, podobnie jak w Mutwill tworzyła okalająca gród rzeka, w tym przypadku, była to Antana, wypływająca z Gór Królewskich, błyszczących skalistymi szczytami od wschodu. Antana zaraz z grodem wpadała do morza Demarc, za którym mieścił się wrogi kraj – Duradal. Ogrom Ergwenn i widok morza w tle działało pobudzająco na Maghorta. Wróciła mu energia, którą – jak myślał – spożytkował na lot. Zwiesił się wysoko nad Ergwenn i obserwował. Ergwenn było pełne domów i uliczek. Z tej wysokości, ludzie, wyglądający jak mrówki, tworzyły w nich niemal chaotyczny widok. Plac rynkowy, umieszczony przed wcale ładnym budynkiem ratuszowym, pękał teraz w szwach, a zaraz za nim, nieco bliżej centrum grodu stał duży pałac i rozległy na tysiące stóp pałac. Posiadał trzy piętra, kilka tarasów widokowych. Dwie małe wieże i jedną dużą. Maghort zachodził w głową, po co też one pałacowi. Nie zdziwiłby się, gdyby to był tylko kaprys architekta. Jego wzrok wrócił na okalające gród mury. Wykonane były bardzo dokładnie. Blanki zabezpieczały strażników, którzy oglądali świat przez świetliki, ale zawsze mogli też wejść na ich szczyt i spacerować, mając w zasięgu wszystko bez ograniczających wzrok okienek. Na murach pobudowanych było osiem wież, z których każda zdołałaby pomieścić setkę żołnierzy. Dodatkowo, na szczycie każdej stała katapulta dalekiego zasięgu. Słyszał też o otworach w niższych partiach murów, z których miotane były betonowe, lub ogniste kule. Główna brama wyposażona była w dwie pary wrót – zewnętrzne i wewnętrzne, trzy mosiężne kraty, gotowe do spuszczenia w każdej chwili i uzbrojone w kolce wystające na dwie stopy oraz, oczywiście zwodzony most długości czterdziestu stóp, bo taką szerokość właśnie miała fosa, czyli w efekcie okalająca gród rzeka Antana. W połowie wysokości wieży, powieszony był herb Ergwenn wykonany z brązu. Przedstawiał on dumnie siedzącego, czarnego smoka na tle miecza. Miecz ten nazywał się Reflendir i należał do króla Ergwenn, Dragana, zwanego też pogromcą smoka. A jużci! W takim razie, co za bydlę mieszkało w grocie, obok zamku, skoro je król pogromił? Król kilkanaście lat wstecz umarł na suchoty, a „wielkiego” Reflendira odziedziczył po nim jego syn, Wingor, który mimo młodego wieku, zdążył się już wsławić zwycięską bitwą morską z Wurbalem, królem Duradalu, będącym głupim synem, mądrego i pokojowego króla Marbala. Ten też Marbal żył ongiś w przyjaźni z Draganem, z którym podpisał pakt pokojowy, a że mu się zmarło, podobnie, jak Draganowi, to polityka Duradalu została w rękach jego porywczego syna. Ten też postanowił powiększyć swe ziemie o te na drugim brzegu morza Demarc i zgodził się na honorowy pojedynek okrętów. W efekcie dostał „bobu” od Wingora. Ośmieszony wrócił do swojej stolicy i tam pewnie do teraz zgrzyta zębami z wściekłości. Wingor był księciem na Ergwenn, jeszcze mu się nie spieszyło do niepodzielnego panowania. Pewnie dlatego, że również lubił przygody. Pozostawiał rządzenie królestwem swojej matce, Aazoji, wdowie po Draganie. I, mimo już sędziwego wieku, rządzi ona tak do dzisiaj. A niestety, głupia nie jest. Maghort jeszcze tylko przez chwilę przyglądał się grodowi. Tylko wariat porywałby się na coś takiego, a on do wariatów nie należał. Mimo to, miał zamiar porwać się na Ergwenn. I to już wkrótce. * * * Na Pierwszej Blance Wschodniej, jak zwykle rządził Wort, syn Worta Seniora, który gotów był zabić za nazwanie go Juniorem. Wort był niewysoki i dość ciekawej budowy, bo mimo ogólnej chudości posiadał wyhodowany chmielem, sterczący brzuszek. Do tego doliczając kościstą twarz z głęboko osadzonymi oczami, garbaty nos i końskie zęby, otrzymywało się człowieka wyjątkowo brzydkiego i nawet rzadki zarost tego nie maskował. Wort, po prostu nie miał dobrego zarostu. Z jego twarzy sterczały pojedyncze patyki włosów o kolorze świńskiego blond. Być może dlatego Wort, mimo swoich czterdziestu pięciu wiosen na karku, wciąż był zakompleksiony niczym młodzik. Był też piekielnie wredny. Od tygodnia straż z nim trzymał dwudziestoletni Strunta z domu Gardziel. Był to chłopak ambitny i wielce przeklinający swoich dziadków, za to, że miast w świat ruszać z herbem swojego króla na sztandarze, woleli zboże młócić i tyłka zza swojego pola nie wychylać. Chłopak, choć jeszcze pryszczaty, wymyślił sobie, że wsławi się wielkim czynem i bardzo był mu nie w smak panujący od wielu lat spokój. Bo przecież to, co wydarzyło się na morzu Demarc trzy lata wstecz, to przecież żadna bitwa była, a na dodatek on w niej nie uczestniczył. Strunta z domu Gardziel wybałuszał więc oczy, co by choć jedną przyczynę do chwalebnej bitwy wypatrzyć. W polach jednak niezmiennie trwała praca, a w murach handel. Nic się nie zmieniało. Nic! Nawet niebo się nie zmieniło. Kilka chmur, słońce, parę mniejszych ptaków i jeden większy… nawet bardzo duży. Strunta przetarł oczy i wychylił się mocno z okna Pierwszej Blanki Wschodniej. Patrzył, patrzył, aż wreszcie stwierdził, że żadną mocą to nie może być ptak. Cofnął się więc i sięgnął po kuszę dalekiego zasięgu, wykonaną przez mistrza z Clortox. Siedzący to tej pory otępiale Wort zauważył, co się święci i zaklął w duchu. Poderwał się i sięgnął ramienia młodziana nim ten zdążył wymierzyć. - Zmienny! – wrzasnął pryszczaty, odwracając głowę ku Wortowi. Krzyk jego trafił prosto w ucho doświadczonego strażnika i ogłuszył nieco. – Toż to Zmienny, mówię! Czarcie nasienie! Że też Chaos wymyśla takie stworzenia! Najpierw trolle i krasnoludy w Górach Północnych, a tera jeszcze to! Ale ja tu gadu gadu, a tu potrzebna jest decyzja! Zestrzelić zafajdańca, Wort? Harmonio, daj mi cierpliwości, pomyślał Wort. - Wstrzymaj! – Szarpnął nim. – Bełt pół dystansu nie uleci! Szkoda grota i brzechwy, które, nie za twoje stypendium kupione. Siadaj i złóż broń. Trza księcia powiadomić! - Stypendium… - żachnął się Strunta. – Żołd mnie płacą, a za to i nawet do księcia polecę. - Siedź, gdzie twoja stróżówka, obszczymurku. Sam pójdę. Gdy Wort wyszedł na wąskie schody prowadzące w dół, urażony dogłębnie młodzieniec podszedł do okna. Zdążył zobaczyć jak Zmienny składa skrzydła i nurkuje. Wyrównuje lot i znika za murami Ergwenn od zachodniej strony. Strunta nigdy jeszcze nie widział, żeby ptak latał z taką prędkością, a co dopiero człowiek. Po namyśle stwierdził jednak, że nie ma całkowitej pewności, że Zmienni to ludzie. - A Junior pewnie też nie wie – dodał do siebie szeptem, wykrzywiając usta w złośliwym grymasie. Wort służył w Ergwenn od dwudziestu z okładem lat. Pamiętał Dragana, rządzącego w pojedynkę, jak również jego ślub z przybyłą rok później Aazoją. Pierwszy raz wtedy uwierzył, że ślub na tak wysokim szczeblu, utworzonego dopiero nowego grodu, na miejscu starego, zniszczonego doszczętnie przez smoka, może odbyć się zupełnie bez pobudek politycznych. Otóż Dragan i Aazoja podobno kochali się od lat, a on zyskał swoje stanowisko jako bohater ludu. Ziem wokół było dużo, starczyło jedynie dobrze nimi zarządzać. I on to zrobił, jak również nauczył tego Aazoję. Wkrótce został królem, a kilka lat później urodziło mu się dziecko, syn – Wingor. Zbiegając po schodach, Wor nie zmachał się znacznie. Pokonywał je kilka razy dziennie, choćby po to, by skoczyć po dzban piwa do oberży, gdy ten już opróżnił. A że nigdy nie miał skłonności do tycia, to te dwieście schodów nie robiło na nim specjalnego wrażenia. Fakt, że wyrastał mu ten śmieszny bąbel na wysokości brzucha, usprawiedliwiał zbliżającą się starością, która miała w zwyczaju kpić ze wszystkich i z wszystkiego bez względu na rangę społeczną czy pochodzenie. Wyszedłszy z wieży, wskoczył na swego siwka i ruszył w kierunku zamku. Nie widział sensu w korzystaniu z posłannika, który przysypiał pod murami, a którego zadaniem było rychłe dostarczanie wszystkich wiadomości z blank do zamku. Miał zamiar się przejechać sam. Tak mało się ostatnio działo, a jeden Zmienny wojny nie czyni. Jechał kłusem głównymi arteriami grodu, pozwalając, by kupiectwo i pospólstwo usuwało mu się z szacunkiem z drogi. Od chat tu było gęsto. Często zamieszkiwały w nich więcej niż dwie rodziny, często też dobudowywano drugie piętro do konstrukcji tworząc z domów coś w rodzaju mini pałaców. Technika szła do przodu, a on już młody nie był. Dzisiaj nawet odpady miały swoje korytka na skrajach drogi. Korytka te napędzane były wodą z Antany, miały stopę szerokości i pół stopy głębokości. Odprowadzały śmieci poza mury grodu. Wort miał do nich osobisty uraz, gdyż raz cwałując ulicami, nieco już zresztą podchmielony, zagapił się i zbliżył do skraju drogi. Noga konia wpadła do tego… rynsztoku, a on wywinął takiego kozła, że cudem nie połamał sobie kości. Oczywiście winą obarczono jego stan upojenia, a ludzie jeszcze przez długi czas nazywali akrobatą. Żarty skończyły się dopiero wtedy, gdy jednemu żartownisiowi podarował kopniaka w rzyć, mijając go w pędzie na swoim siwku. Wtedy, to właśnie on odziedziczył po nim wdzięczną ksywkę, a Wort musiał mu zapłacić pięć talarów za straty moralne. Pałac Królewski był otoczony przez murek, który zwykł określać słowem „umowny”, gdyż można było go przesadzić stając na kulbace niedużego konia. Przy bramie, niemniej umownej, stało dwóch, również umownych, strażników, ubranych w stroje z herbem Ergwenn i herbami ich rodzin na rękawach. Takie były zwyczaje. Tych dwóch w służbie królowej, zwali się braćmi Donghen i na rękawach mieli kłosy pszenicy na tle czarnego koła. Worta nigdy specjalnie nie zajmowały znaczenia tych obrazków, bo jedynym herbem, jaki wyznawał, był czarny smok na tle miecza Reflendira. Bracia Donghen otworzyli umowną bramę i pozwolili mu wjechać bez żadnych dyskusji. Był im niemal wujem, a i zaprawiał z nimi nie jeden raz. Teraz tylko wspomniał, że z raportem o ptaszkach przyszedł i złożyli swoje włócznie. Koń kroczył dumnie stępa przez plac, który to plac był jak prawie zawsze pustawy. Raz czy dwa zakręcił się tu jaki hrabia, czy baron, ale ci zwykli spędzać wolny czas w ogrodach z drugiej strony lub na tarasach pałacu, co bardziej gibcy odwiedzali środkową wieżę, żeby z czwartej części ogniwa wysokości spojrzeć na morze i krainy otaczające Ergwenn. Widok był warty wysiłku, wspomniał sentymentalnie Wort, gdyż nie tak dawno temu nie odpuścił sobie tej przyjemności, mimo, iż schody pobudowane były w niej pod zabójczym skosem. Wingor miał w zwyczaju poświęcać dwie godziny dziennie na ćwiczenia, tak więc i teraz z okna na pierwszym piętrze dochodził dźwięki klingi jego miecza, uderzającej o inną stal, a pewnikiem była to stal Dariana z Czarcich Ugorów, jego nauczyciela fechtunku. Nazwa jego krainy nie wzięła się znikąd. Za Górami Królewskimi mieściła się kraina najgorszych gleb, były to odłogi straszliwe, a ich mieszkańcy żywią się jedynie bulwami, nielicznie dającymi się hodować, innymi warzywami i owocami oraz rybami. Ugorianie tak bardzo czują groteskę swojej ojczyzny, że nawet miasta nazwali groteskowo. Przy morzu Demarc, obok Rzeki Zwykłej mieści się miasto portowe Suche Kości. Bardziej na wschód przy rzece Strzydze, pobudowano miasto Diabły, a przy samym Morzu Małym, mieści się Rogaty Port. Czarci Ugorzanie – jak brzmi ich pełna nazwa – uwielbiają czarny humor, a żart mają tak ciężki, że nie wiadomo nawet jak zareagować, żeby wyszło poprawnie. Raz, kiedy Wort popił z Darianem, ten zapytał go, czy wie, co jest najcenniejsze w całych Czarcich Ugorach. Nie oczekując na odpowiedź, rzekł, że cmentarzyska, gdyż zawsze stanowią banki żywności na czarną godzinę, po czym wybuchnął głośnym, niemal perfidnym śmiechem, ubawiony zmieszaniem towarzysza. Wort zeskoczył z konia, ciężko opadając na stopy. Przyłożył rękę do ust i zawołał ku otwartemu oknu. - Wasza książęca mość! Wingor nie kazał długo na siebie czekać, pojawiając się po chwili w oknie. Jego wyczerpanie było widoczne nawet z tej odległości. Najwyraźniej przykładał się do treningu, bo jego twarz świeciła potem. Wort wiedział, że tego młodego i silnego młodzieńca nie jest łatwo zmęczyć. Od najmłodszych lat chciał być silny. Mawiają, że tę cechę zawdzięcza ojcu, który mu ją wpoił. Młody Wingor przełamywał wprzódy lenistwo ze względu na pamięć po ojcu, aż wreszcie wysiłek fizyczny stał się jego ulubioną formą spędzania wolnego czasu. Tym trudniej było znaleźć mu dobrego mistrza fechtunku, takiego, co by coś umiał, a jednocześnie silny był i wytrzymały niczym koń zaprzęgowy. Darian sprawdzał się świetnie. Miał za sobą przebytą nie jedną bitwę, z których słynie kraina przewrotnie nazwana Przyjaznymi Dalami, a ze swojej własnej krainy, otrzymał największą szkołę życia i wytrzymałości. Mówi się, że to zawsze Wingor proponuje zakończenie treningu, gdyż Darian jest zbyt twardy i dumny, żeby pokazać po sobie jakąkolwiek słabość. - Wasza książęca mość! – pokłonił się. – Zmienni – szumowiny nas pilnują! Jeden na niebie Ergwenn szybował, ale nie sposób było mu zagrozić! Wingor wysłuchiwał rewelacji Worta kiwając głową, ale nie wyglądał na zaskoczonego. - Widziałem, Worcie! – zawołał, gdy ten skończył swój raport. – Tylko Strzała Eternnu zdolna byłaby ich sięgnąć! Kolejny mit, pomyślał Wort kłaniając się. Eternn, kraina mieszcząca się w połowie długości świata. Będąca częścią Legendy o Ogniwach, która cieszyła się wielką popularnością, jako, że wyjaśniała skąd wzięły się pospolite jednostki długości. I tak oto, z rzeczy pospolitej stworzono legendę i uczyniono ją niepospolitą. Eternn podobno był wielki i wspaniały, a jego mieszkańcy dorównywały bogom, choć nigdy nie znali magii. Dla Worta to wszystko było na tyle sprzeczne, by włożyć to między bajdy takie, jak te o Jaskini Drygi, czy o przekleństwie Wichrowego Zamczyska, a nawet tej, która mówiła i świętym kamieniu, który istniał gdzieś głęboko zakopany pod Ergwenn i dodawał jego mieszkańcom witalności. Dużo było tych bzdur, którym karmili się ludzie w wolnych od pracy chwilach, ale taka też była ich natura i nie chciał nic na to radzić. - Dzięki ci za raport, Worcie! – zawołał Wingor. – Możesz wracać do stróżówki! Czekaj! Skoro już tu jesteś, za co ci wdzięcznym, poleć mi coś do czytania, bom ostatnio zaniedbał literaturę! Cierpi na tym moje słownictwo, a i pewnie na wymowie zbywa w sposób niegodny królewskiemu synowi. - Ja również niewiele ostatnio czytam, książę! – odpowiedział zmieszany Wort. – Wzrok już nie ten, miłościwy książę! - Ha! Nie zdziwiłbym się, gdyby oberża miała na to wpływ! Ogranicz no trochę piwa i inne trunki, w końcu jesteś strażnikiem! Weź coś z biblioteki, to ci ten młody kompan poczyta! Jego wzrok pewnie jeszcze się tak zepsuł! A, skoro o wzroku mowa, to jak to było, tyś czy on Zmiennego wypatrzył? - Ech... tak było, iż zwrócił jego uwagę ptak jaki duży i już był gotów zachwycać się nim, jak jakim cudem Harmonii, gdym mu uświadomił, że twór Chaosu opiewa. Ale cóż winić młodego, nieuczony on. A, jeśli chodzi o czytanie mi, to wątpię, czy on aby piśmienny, książę! - Ech, coś z tym trzeba zrobić! Żeby moim żołnierzom na edukacji zbywało. Muszę o tym z królową porozmawiać! Bywaj, Wort i jeszcze raz dzięki za raport! Wort jeszcze raz się ukłonił i ruszył w kierunku bramy, gdzie bracia Donghen z dumnym herbem kłosa pszenicy na tle czarnego koła, ledwie wstrzymywali się od śmiechu, po tym, co mu książę powiedział. I to w nim lubię, pomyślał mimo wszystko Wort. Zawsze doceni starania i podziękuje. A dzisiaj podziękował dwa razy. Wingor zwykł ćwiczyć między drugim śniadaniem a obiadem. Na ogół następowało to w takim porządku: wstawał o świcie, budzony przez służącego. Szedł do sali jadalnej i pożywiał się lekko. Potem wracał do swojej komnaty, tam przebierał się, myślał trochę, czasem czytał (w bibliotece zamkowej), a czasem zastanawiał się, czy i tym razem musiał wstawać tak wcześnie. Kolejno szedł na drugie śniadanie. Tej już było treściwsze i energetyczne. Trochę mięsa, trochę kaszy, chleba pszennego i gęsty sok do popicia. Wtedy udawał się na trening z Darianem. On dopiero pokazywał mu jego zaległości i nie traktował ulgowo ze względu na jego status społeczny. Darian nigdy nie był nikim więcej jak szeregowym żołnierzem, do czego przyznawał się bez wstydu. Nigdy nie czytał mądrych książek napisanych przez generałów, marszałków i innych mądrych żołnierzy, którzy piekło wojny potrafili nazywać uporządkowanymi działaniami militarnymi. Darian wiedział jednak jak przeżyć w pierwszej linii oraz jak przeżyć w drugiej. Wiedział, że miecz to nie cep i nie należy nim wymachiwać, tylko walczyć. Uczył Wingora ruchów oszczędnych, ale efektywnych. Pokazywał mu, jak powinno zachowywać się całe ciało, żeby uderzenie było silne, a jak wyprowadzić ruch, żeby miecz niemal sam nabrał impetu na tyle silnego, żeby ściąć głowę jednym pociągnięciem. To nie zmieniało jednak faktu, że Wingor wychodził z treningów wycieńczony i pragnął jedynie chwili odpoczynku, a zaraz po niej, konkretnego obiadu. Obiad oczywiście jadł razem z matką, królową Aazoją i bliskimi, takimi dla przykładu, jak ta jędza Hallen, każąca zwać się Jasnowidzącą i z imienia i z profesji. Wingor przeklinał dzień, kiedy pojawiła się na statku Wurbala. Wtedy przerwała niepotrzebny rozlew krwi i jednocześnie uratowała bratu życie. W linii prostej, Hallen jest najzupełniej legalną córką nieżyjącego już króla Duradalu, Marbala. Musiał przyznać, że jest piękna jak sen, ale jak na jasnowidzącą, to za dużo błędów do tej pory popełniła, czym „zaskarbiła” sobie nieprzychylność Wingora. Gdy Wort odchodził, Wingor spojrzał w niebo i z przykrością stwierdził, że słońce opuszczało już zenit, co znaczyło, że jest już po południu, a on stracił poczucie czasu. Miał czas tylko na toaletę i bieg na obiad, z którym na pewno już na niego czekali. Odwrócił się i spojrzał wymownie na Dariana. - Późna już pora – rzekł z przekąsem – a ty nie rzekłeś ni słowa. - Zegara ratuszowego stąd nie widać – odparł nieco złośliwie. Wingor nic sobie z tego nie zrobił. Wrócił myślami do Zmiennych – tak ich ludzie nazwali, bo podobno potrafią się zmieniać za pomocą jakichś czarów. Nieraz słyszał, że chłopi ubili jednego lub dwóch w pobliżu pól, jednak ciała poznikały nim je dostarczyli do Ergwenn. Mawiali z bojaźnią, że te znikały i że te potwory – Zmienni, pewnie wiele żyć mają, skoro nawet normalnie umierać nie umieją. Wingor nie wierzył w nieśmiertelność. Wiedział, że droga każdego człowieka gdzieś się kończy. Jako książę spotykał wielu ludzi, ale żaden z nich nie twierdził nawet, że ma sto lat. Już w wieku sześćdziesięciu lat człowiek stawał się suchy, jak zerwany liść, i cokolwiek nie robić, już mu się nie poprawiało. Przykre to było stwierdzenie, ale prawdziwe. Dlatego Wingor kochał młodość i aktywność. Kiedyś, Grioda, czarownica z podziemi Zamku Królewskiego, powiedziała mu, że jest tylko jeden sposób na przedłużenie młodości. Magia jest ulotna, eliksiry mają skutki uboczne, a inne sposoby to czysta herezja. Mówiła tak: „Jedz dobrze i gibki bądź. Jak długo gibki będziesz, tak długo będziesz młody.” Zaśmiał się wtedy serdecznie, bo tego samego oczekiwał od niego Dragan, jego ojciec. Lecz zaraz posmutniał, bo po raz kolejny uświadomił sobie, że nie ma go przy nim. Zmienni, pomyślał. Coraz częściej widać ich patrole. Pewnie coś szykują. Nie można czekać aż grom na Ergwenn rzucą. Wingor zakręcił mieczem w dłoni. Do ćwiczeń nigdy nie używał Reflendira, ale jego odpowiednika, który różnił się jedynie tym, iż był pozbawiony inkrustacji na klindze. Ruszył w kierunku stojącej na środki salki kukły wypchanej słomą, z której tu i ówdzie wyzierało już zmęczenie materiału. - Dosyć ćwiczeń, Darianie – powiedział zimno, po czym wyprowadził lekkie uderzenie mieczem na imitację szyi u kukły. Miecz zatoczył jakby ósemkę przy biodrze, po czym nagle porwany własnym ciężarem dostał takiego pędu, że to wystarczyło, by sztuczna głowa kukły potoczyła się po podłodze. – Czas na działanie. Darian skinął ledwie głową z wrednym uśmieszkiem, ale nie pozwolił, na to, by to efektowne zagranie stało się kulminacyjnym. - Bardzo ładnie, książę. To uderzenie z pewnością spodobałoby się baletmistrzowi Opery Wyspy Dreana, ale pański przeciwnik zdążyłby w połowie tego melodyjnego ruchu, wbić swój miecz prosto w twój cenny brzuch, oszczędzając ci jakichkolwiek wykwintnych fint, czy kołowrotków. Będący już przy drzwiach, Wingor, odwrócił się i spojrzał spode łba na swojego mistrza fechtunku. Oczekiwał słów uznania, a spotkał się z drwiącą krytyką. - Idź do wszystkich diabłów, Darianie. - Diabły – odpowiedział bez skrępowania – tak przecież nazywa się miasto, w którym się urodziłem. Wingor otworzył drzwi. - Jutro o tej samej porze – stwierdził. I wyszedł. Większość podłóg korytarzy zamkowych było wyłożonych wełnianymi chodnikami, robionymi ręcznie w Suchej Niecce u podnóży Gór Królewskich. Wingor wiedział, że jak na ich jakość, to cena wcale nie była wysoka. Ściany na wysokości lamperii zdobiły paski zajmujących go w dzieciństwie szlaczków, a wyżej, na wysokości głowy, co pięć stóp wisiały kinkiety z wygasłymi świecami. Zamek był tak pobudowany, aby w każde miejsce docierało jak najwięcej naturalnego światła, a nie było to łatwe do zrealizowania w długich na kilkaset stóp korytarzach. Ściany zdobiły od czasu do czasu również obrazy króla Dragana, królowej Aazoii, jego samego we własnej osobie – księcia w różnych stadiach dorastania i Hallen, każącej zwać się Jasnowidzącą. Widok jej podobizn nie dziwił, gdyż każdy, światowej sławy malarz, gdy tylko pojawił się przejazdem w Ergwenn i ugoszczony, zobaczył jej twarz, zawsze proponował zobrazować rodzinę królewską; i, w ramach uzupełnienia, piękną postać Hallen, oczywiście. Nikt nie wątpił, że głównie chodziło o nią, a już na pewno rozwiały się wszelkie wątpliwości, gdy czwarty z kolei malarz proponował swoje usługi w takim samym szyku. Wiadomo, iż nie wypada, żeby na zamku królewskim było więcej portretów jego gościa, niż rodziny królewskiej, a każdy malarz o tym wiedział i nie miał zamiaru popełnić fatalnego faux pas. Ergwenn, nie było starym grodem. To znaczy, było, ale ongi doszczętnie zniszczone, zostało odbudowane zupełnie na nowo. Zabrakło w nim obrazów sprzed tragicznego zajścia ze smoczych wydarzeń. Tak mówiło się o zniszczeniu poprzedniego grodu, który nosił tę samą nazwę. Wingor zatrzymał się przy jednym z portretów przedstawiających królową Aazoję. Moja matka, pomyślał. Jest władczynią, rządzi niepodzielnie, dumna twarz, korona ze złota wysadzana diamentami i suknia dostojna. Na szyi przewieszony medalion przedstawiający nietoperza z rozłożonymi skrzydłami. Medalion jest na tyle mały, że mało kto wie na pierwszy rzut oka, co przedstawia. A jednak ten dziwny symbol znaczył dla rodziny królewskiej więcej niż herb, a samej królowej przypominał, że powinna być sprawiedliwa, a nie kapryśna i próżna, jak to miało miejsce dawno temu. Wingor zostawił obraz za sobą, wskoczył na spiralne schody i ruszył do swojego pokoju. W środku czekał już na niego służący z wanienką ciepłej wody i przyborami do mycia. Jego drżący prawy policzek, dawał do zrozumienia, iż się denerwował. - Obiad się rozpoczął, miłościwy książę. - W takim razie nie mam zbyt wiele czasu na toaletkę. Przejdźmy, czym prędzej, do rzeczy. Przemywszy się i przebrawszy w bardziej odpowiedni strój, bo przecież w półpancerzu na obiad iść nie wypadało. Wingor udał się na pierwsze piętro, gdzie w dużej sali, matka jego, oraz dwoje gości spożywało posiłek. Wchodząc do ów pomieszczenia Wingorowi nie uszło uwagi, iż talerze biesiadników były już prawie puste, a tace, wypełniające stół potrawami i mięsiwem, co najmniej, naruszone. Domyślał się, że przedłużali w nieskończoność posiłek, żeby doczekać się na niego. Królowa Aazoja spojrzała na niego z surową miną. Kto by przypuszczał, że ta, silna i dość apodyktyczna kobieta, zwykła czytywać mu bajki do snu, gdy był jeszcze dzieckiem? Niewiele się od tamtej pory zmieniło. Wiedział, że tę rygoryzm należy dopasować do jednej z głównych masek urzędu, który piastowała. Przy stole, jak zwykle siedziała jeszcze Hallen, każąca zwać się Jasnowidzącą i hrabia Delesco Fini, niewielki grubas, przypominający pingwiny ze Księgi O Przyrodzie Krajów Zimy. Fini, był przydomkiem tego, zapatrzonego w siebie człowieka, który, mimo całej swojej bufonady, potrafił też tryskać wyrafinowanym humorem. On, jako jedyny, przywitał go miłym, acz pobłażliwym uśmiechem. - Wybaczenia proszę – powiedział Wingor zasiadając u szczytu stołu, vis a vis matki. Nie czekał na sługę, który przysunie mu krzesło. Robił to zawsze sam, przez co Hallen obarczała go karcącym spojrzeniem, a Fini jedynie powtórzył swój ojcowski uśmiech. Skojarzenie ze słowem „ojcowski” nie było tu przypadkowe, gdyż wszyscy w zamku wiedzieli o jego tanich zalotach do królowej. Wingor przymykał na to oko, gotów zadziałać, gdyby zaszło to za daleko. Szczęściem, Fini spędzał dużo czasu poza grodem. Jako specjalista od melioracji, zaprojektował i nadzorował tworzenie kanału, który miał użyźniać cierpiące na suszę pola między Urielem Prawym, a Antaną. Wingor sięgnął po kawałek udźca baraniego, lecz zaraz do pomocy rzucił mu się służący w wypielęgnowanej do przesady liberii. Zasypując księcia informacjami o sposobie przyrządzania, oferował dodatki i napoje. Wingor wzruszył ramionami i pozwolił się obsłużyć. Gdy podniósł głowę, spotkał się z pytającymi minami biesiadników. – Ach, tak, nie wytłumaczyłem się. Straciłem poczucie czasu na zajęciach z fechtunku, a że… zegar ratuszowy jest niewidoczny… - Królowa zgromiła go wzrokiem. – Tak, czy inaczej – dokończył szybko – wybaczenia proszę i poprawę obiecuję. Po tym, nieco za mało wystarczającym wyjaśnieniu zapadła niezręczna cisza i mimo, iż głodny, Wingor nie wiedział, czy może zacząć jeść. Męczące sekundy przedłużały się niezręcznie do czasu, póki hrabia Delesco Fini nie wybuchnął gardłowym śmiechem. - Ach, ci młodzianie! – zakrzyknął radośnie. – Zawsze znajdą jakże proste wyjaśnienie! Zegar! Wspaniałe poczucie humoru, ratujące ten straszny impas! Wingor odetchnął i przystąpił do jedzenia, a Fini, kontynuował. - W moich stronach chłopcy są tacy sami. Pozwalają biednym niewiastom martwić się o siebie, znikając w lasach, bądź górach na długie godziny. Potem wracają po nocach i co mówią? „Przepraszam, straciłem poczucie czasu!” Niesamowite, jak bardzo wszystko jest do siebie podobne. Mówi się, że świat jest wielki, ale jakże identyczny w swej naturze. Prawda to, że Harmonia jest jedna dla wszystkich, jak i jeden jest Chaos. Nie myśl, przeto książę, że o wpływy sił Chaosu cię oskarżam – nic bardziej mylnego – widzę jedynie, iż w tobie jest wigor i chęć życia. Niezwykłe, a i normalne to zarazem i jakże pasujące do ciebie, książę Wingorze, wszak słowo „wigor” można wyodrębnić z run twego imienia! - A no tak, hrabio – przytaknął, większy entuzjazm wkładając w przeżuwanie mięsa niż słuchaniu rewelacji językowych. - Dzisiaj młodzi lubią aktywność. Rwą się tu lub tam bez względu na swoje pochodzenie, chcą być silni i sprawni. Gdzie podziały się czasy, gdy książęta mieli dwudziestu tak zwanych „kuzynów” od nastawiania karku? Dzisiaj każdy gotowy sam walczyć w obronie dobrego imienia, a nawet zginąć. Szczęściem, polityka krajów Landu nie pozwala na wyzywanie książąt na pojedynki. - Co nie przeszkadza im brać udziału w turniejach ku chwale Harmonii – zripostowała Hallen. – A przecież nie raz dochodziło na nich do groźnych wypadków, jak i nawet do śmierci. - Kwestionujesz Kodeks Ergwenn? – zapytał, jakby od niechcenia Wingor. - Nie pochwalam. - Każdy ma swoje zasady, Hallen. Ty, rzekomo jasnowidzisz, inni, rzekomo walczą. Wszędzie zdarzają się wypadki. - Wingorze! – podniosła głos Aazoja. – Rozmawiasz z naszym gościem. - Wiem, matko. Sam sprowadziłem ów gościa, z naszych wód terytorialnych morza Demarc i sam zaproponowałem gościnę. Jednakże od czasu niepotrzebnej śmierci, posłów z Zongolu, wolałbym, żeby ów gość skupiał się jedynie na gościnie wyłączając z tego kodeksy i politykę. Hallen odłożyła puste sztućce. Najwyraźniej zabolała ją ów uwaga. - Starałam się wówczas zapobiec precedensowi, któryś wprowadzał w życie, książę, jako samolubny młodzian. - Mówisz o Rachanie? – zapytał, a jego głowa znów wypełniła się obrazem rudowłosej chłopki i o nakrapianej piegami twarzy. Sam nie był pewien, czy ta miłostka była tylko przelotną. Często próbował wyrzucić ją z głowy, ale ta, natarczywie wracała. – Rachana – kontynuował. – Uległa mi, mimo, iż ciągle przypominała mi o moich powinnościach… - Widać, za mało zdecydowanie… - Nie przerywaj mi, proszę – wyartykułował twardo Wingor. – Problem Rachany polegał na tym, iż pokochała mnie tak, jak ja ją, a że była starsza ode mnie, to ciężko kiełkujące uczucie zapuściło silniejsze korzenie. Po wypadku z posłami, którzy za twoją sprawą, Hallen udali się za nami do groty smoka i przypłacili to życiem, byłem zmuszony zostawić ją, a i ona to zrozumiała i osunęła się. Atoli, ciekawym, czemuś tego nie przewidziała. – Hallen ledwie ukryła wykwitający na twarzy rumieniec. – Teraz to nieistotne. Wątpię, żeby Rachana obecnie była szczęśliwa, gdyż chłopstwo uznawszy ją za mąciwodę, toleruje ją jedynie i pozwala wraz z sobą ziemię uprawiać. Wątpię też, by któryś z chłopskich ojców chciał ją widzieć u boku swego syna. - Zbyt jesteś szlachetny, książę – powiedział zupełnie poważnie, Fini. – Żałujesz kowala, który miast dmuchawą, własnymi wiatrami chciał ogień podniecić. Po tym komentarzu nikt nic nie mówił przez długi czas. Walcząc z niesmakiem, wywołanym metaforą Finiego, Wingor znowu był zmuszony odłożyć sztućce. A przecież nadal był bardzo głodny. W jego imaginacji pojawiło się wielkie chłopisko, które doświadcza samozapalenia się. Postanowił zmienić temat. - Wspominając o Chaosie. Czy widziałaś matko, Zmiennego, krążącego dziś nad grodem? - Nie, ale słyszałam. Hallen mnie powiadomiła. Czemu nie jestem zdziwiony, pomyślał. - I co z tym zrobimy? Będziemy czekać, aż zwisną nad nami chmurą burzową? - Co masz na myśli, synu? - Chciałbym zoczyć, co w Mutwill się dzieje. - Osobiście? - Tak, matko. - Odradzam – wtrącił Fini. - Ja też… - Pozostań gościem, Hallen. - Wingorze! - Matko, proszę cię tylko o to, byś jutro z rana poprosiła mędrców i brata Ombrego, bym mógł się ich poradzić. Według kodeksu, nie możesz mi tego odmówić. Aazoja przez dłuższą chwilę wpatrywała się w Wingora. Jej apodyktyczne spojrzenie powoli ustępowało zrozumieniu. Hallen obserwowała sytuację i była gotowa interweniować. Wiedziała jednak, że przy tym stole i tak nadużyła już gościnności, więc modliła się w duchu, by królowa pokazała swą niepodzielność nawet przed synem. Jedynie Fini uśmiechał się, jakby wcale nie rozumiał sytuacji, ciekawy, jaki będzie wynik wymiany zdań. - Tak – powiedziała w końcu Aazoja. – Nie mogę ci tego odmówić. Zbiorę radę na jutrzejsze przedpołudnie. Hallen patrzyła na nią niemal z przerażeniem. Znała Wingora. Był w stanie przekonać radę, że on osobiście powinien rozprawić się z jej bratem Wurbalem na morzu Demarc. Nie wiedziała, jak to zrobił, bo przecież jej wtedy jeszcze w Ergwenn nie było, ale jeżeli wtedy osiągnął, co chciał, to, co go powstrzyma jutro. Hallen całym sercem bała się o Wingora, bo skrycie kochała go. Przewidziała wypadki na morzu, jeszcze będąc na Duradalu. Trans ukazał jej dwa ciała opadające na dno morza. Jednym było ciało Wurbala, a drugie należało do Wingora, w plecach którego, tkwił zdradziecki bełt. Wtedy postanowiła ukryć się na statku i nie dopuścić do wydarzeń. W ten sposób, jako gość i gwarant pokoju między królestwami, zamieszkała w Ergwenn. Życie Wingora cały czas było dla niej ważne. Marzyła, że kiedyś spojrzy na nią łagodniejszym okiem i postanowiła czekać. Jednak cierpliwość jej nie wynagrodziła. Z początku zaaferowany jej urodą Wingor był w stanie złożyć jej świat do stóp, ale już po kilku pełniach księżyca zaczął w niej widzieć piękną impertynentkę i im bardziej się starała, tym bardziej to uczucie się pogłębiało. Gdy po raz kolejny matka ustąpiła młodemu księciu, przestraszyła się nie na żarty. Bała się, że Wingor, tym razem, swą dumę przypłaci życiem. Tymczasem Wingor wrócił do zaspokajania swojego wilczego apetytu. - Dopiero, co udowodniłeś nam, że twe lekcje fechtunku stoją w hierarchii najwyżej – podsumował Fini – a jutro jesteś gotowy przesunąć je bez mrugnięcia okiem. |
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
Powyższy tekst został
opublikowany w serwisie opowiadania.pl. |