![]() |
|||||||||
W kraju bliźniaków |
|||||||||
![]() |
|||||||||
|
|||||||||
Z cyklu: Magia słów W kraju bliźniaków Zaraz po wylądowaniu na lotnisku w Krakowie poczułem się jakoś dziwnie, niby nie gorzej niż w samolocie, ale jakby inaczej. Nic takiego szczególnego, co by usprawiedliwiało tę nieoczekiwaną zmianę mojego samopoczucia, nie działo się w samej rzeczy. Pograniczniki i celniki nie zwrócili na mnie uwagi, więc nie musiałem się tłumaczyć po co mi laptop, aparat fotograficzny i tuzin bajeranckich man’s briefs. Nie wydałem też ani dolara, żeby przekonać tych ostatnich, że mówię szczerą prawdę i przywiozłem te gadżety do kraju tylko i wyłącznie dla szpanu, a nie po to, żeby opylić je na Allegro, gdyż nie pytali daję słowo o nic, nie spowiadali mnie absolutnie, w ogóle gęby do mnie nie otwarli, jakby zaniemówili na mój widok, albo jakbym tylko duchem a nie ciałem przemknął przez celny szlaban. W „męskim” był papier i woda, więc co to jest żem taki nieswój, jakbym przed chwilą wpadł na byłą „narzeczoną” i dostał od niej buta we wiadome miejsce, albo ni stąd ni zowąd wylądował w KL Guantanamo Bay, a nie na europejskim lotnisku w Balicach, biłem się z myślami, witając się z ukochaną ojczyzną po wyjściu z terminalu. Mój stary przyjaciel, Wojtek P., zajechał socjalistyczną „favoritką” określonego militarnego koloru, załadowliśmy amerykańską „kontrabandę” do bagażnika i na tylne siedzenie i ruszyliśmy ostro w drogę do miasta Rzecha. Kraków podziwialiśmy w efektownych korkach i błękitnych obłokach spalin wydalanych obficie przez ekologiczne autobusy i cieżarówki, a potem, po opuszczeniu grodu smoka i smogu wawelskiego wjechaliśmy w Krainę Kosmicznego Labiryntu (KKL). Pogoda były majowa, temperatury lipcowe, a ukośne promienie przedwieczornego słońca zalewały purpurowym blaskiem lewitującą we wszystkich kierunkach E4, od miesięcy liftingowaną unikalną metodą budowy dróg o fascynującej nazwie „Jeden minus dwa”, co czyta się: „jeden km roboty, dwa km do generalnego remontu. Wyglądało to tak, jakby zbuntowana armia zmutowanych kretów będących na usługach starego układu czyli III RP postanowiła za wszelką cenę odurodziwić odradzającą się ze zgliszczy i pogorzelisk, niewinną a nawet dziewiczą IV Rzeczpospolitą. Ale pomimo tych wszystkich objazdów i głębokich dołów kopanych na wyścigi przez lewactwo i liberałów spod wiadomych znaków, mimo tego zawzięcia na to co szlachetne, poPiSowe i godne naśladowania, cały czas jechaliśmy do przodu i we właściwym, czysto polskim kierunku. Od czasu do czasu tylko wyprzedzali nas gotowi na wszystko kamikadze niewiadomej opcji w beemkach i mercach, którzy pędzili na trzeciego albo i na czwartego po szosie próbując doprowadzić do czołowego kontaktu z nieprzyjacielem ( też nieznanej opcji) nadjeżdżającym z naprzeciwka, ale widocznie tego dnia mieli jakieś problemy z azymutem i laser nawigation, bo ani razu nie udało im się z nikim wejść w kontakt pierwszego stopnia. Ale i tak, jako całkowicie niekumaty przybysz z prowincjonalnego Bostonu, gdzie przechodzień nawet na czerwonym świetle ma nie wiadomo dlaczego rację, z niewyobrażalnie histerycznym strachem obserwowałem te nieskuteczne, chociaż bohaterskie próby oddania życia przez polskich kamikadze w ich luksusowych furach za nieznaną mi sprawę. Mój stary przyjaciel, Wojtek P., który powoził socjalistyczną „favoritką” nie gorzej niż zaufany woźnica Alfreda Potockiego - ostatniego ordynata Zamku w Łańcucie, widząc że jestem w stanie przedzawałowym, zawołał hetta wiśta pyrrr, zjechał do przydrożnego rowu gdzieś w okolicach Tarnowa i tylko dzieki jego szybkiej decyzji nie wylądowałem na sali intensywnej terapii nabliższego szpitala. Niedaleko była apteka, bo aptek ci w Polsze dwa ryzy tyle co pacjentów i lekarzy razem wziętych, więc nabyłem krople waleriana, proszki od bólu głowy i rapaholin na wszelki wypadek, a wiorstę dalej w „monopolowym” pół basa oryginalnej „Siwuchy” i po zażyciu tych wypróbowanych jeszcze w peerelu specyfików i napojów odprężających popadłem w stan pełnej kontemplacji. I chociaż było mi dobrze jak nigdy przedtem i z nikim, kamikadze nieznanych opcji przerzedzili się gdzieś za amerycką Debicą Stomil i już tylko z rzadka usiłowali przeszkodzić nam w dotarciu do grodu nad Wisłokiem, wciąż towarzyszyło mi to dziwne uczucie skrępowania, w jakie popadłem po opuszczeniu samolotu na krakowskim lotnisku. I może nigdy nie dowiedziałbym się czy jakaś choroba trawi moje niedoskonałe ciało, może nigdy nie zaznałbym spokoju podczas wakacji w nadwiślańskim Kwaraju, gdzie przyszedłem na świat w postępowej rodzinie robotniczo-chłopskiej, ukończyłem podstawówkę, widziałem pochody pierwszomajowe, a raz nawet pierwszego sekretarza, gdybym nie zaczął oglądać polskiej telewizji. Zakochałem się w niej od pierwszego patrzenia. Przestałem odwiedzać rodzinę i znajomych, spotykać się z kolegami i „koleżankami”, kupiłem największą „plazmę”, jaka była w supermarkecie „Ognisty Sprzedawca” przy ulicy Rejtana i z domu wychodzę tylko na zakupy i za potrzebą. Jest tyle superowych hitów do oglądania, że nie starcza czasu, aby to wszystko zaliczyć. Szczególnie uwielbiam dzienniki i wszelkie krajowe breaking news. Przepadam wręcz za profesjonalnymi „Wiadomościami” o 7.30 wieczorem, a potem oczywiście kibicuję „Panoramie” w „dwójce”. Nie opuszczam także informacji na „Polsacie”, a „TVN 24” monitoruję na okrągło. Powoli zaczynam się orientować, co tu jest grane i do której bramki, kto kogo, kiedy, dlaczego i za co. Rozwiązałem także zagadkę mojego dziwnego samopoczucia. Już wiem, że to nie żadna tam choroba, zaraza czy inny stan zapalny, jakie roznoszą się drogą wirusową albo i płciową, ale pewien rodzaj szczególnej ekscytacji, a także i dumy z tego, co w kraju Lecha i Żywca się dzieje. Za to niezwykłe uniesienie i oszołomnienie, w jakie wpada każdy uczciwy obywatel i katolik, odpowiada tylko i wyłącznie fantastycznie optymistyczna sytuacja polityczna. W państwie, w którym rządzi dwóch braci, do tego bliźniaków, wszyscy czują się jak w rodzinie, nie ma komu nawet w mordę dać, a to przecież dla krewkich Polaków całkiem nietypowa sytuacja. I dlatego, jak mi wychodzi z badań i rozmyślań głębokich i szerokich przeprowadzonych na zlecenie zaprzyjaźnionego radyja M jak Miłość do Ojczyzny, zapadamy na te choroby nerwowe i psychiczne, które żadnymi chorobami nie są, nawet jeśli są, tylko świadczą o słowiańskiej nadwrażliwości na niewyobrażalne sukcesy, jakie nasz kraj odnosi na globalnym, militarnym i junijnym ringu. Polska to nie Ameryka, gdzie gym na gymie stoi i amerykańskie meny i patrioty w przeciwieństwie do naszych po całym dniu roboty u kapitalisty albo po wysłuchaniu konferencji prasowej GWB wkładają trampki, krótkie majtki i białe podkoszulki i idą się odstresować czy wyluzować. Nasze chłopy nie mają tego luksusu. Wracają z fabryki albo biura do domu, rozpiera ich radość i duma z tego, że kiedyś, jeszcze kilka lat temu nawet, staliśmy na skraju przepaści, a teraz zrobiliśmy krok naprzód, chcieliby się włączyć w ten postępowy marsz i nurt przemian, zostawić ślad po sobie dla przyszłych pokoleń, a tu żona podaje zupę pomidorową, a na drugie schabowego z ogórkiem kiszonym z własnej działki. Najedzą się do syta tej ekologicznej żywności i nachodzi ich ochota, ale żona nie ma czasu, bo zaczęła robić weki, więc oglądają „Teleexpress” i inne spoty w telewizji. A tam znowu sukcesy sypią się jak dziewczyny w Samoochronie, a Jacek i Placek, najpierwsi z największych, ani myślą ani im do głowy nie przyjdzie, żeby spocząć na laurach. Stachanowcy z nich, że aż chce się patrzeć i słuchać i płakać. Nic, żadnego odpoczynku, wytchnienia, nawet urlop zarwą gdy PiS w potrzebie. Nie ksiuty im w głowie, tylko pragną naprawiać, zmieniać, odkorupczyć, składać wizyty w Rzymie albo w Waszyngtonie, dopieprzyć Vladimirowi, skierować jankeskie rakiety na z góry upatrzony cel nad rzeką o tej samej nazwie i podprowadzić Dżordżowi walizkę z jakimiś kodami. Latają do niego co tydzień, żeby te kody zachamęcić i co wizyta, to albo znowu coś kupią ciekawego, albo coś sprzedadzą. A to ściągną do kraju samoloty które nie chcą u nas latać, bo podobno powietrze za rzadkie, ale to żaden problem, ściągnie się z reichu przechodzone diesele i powietrze nabierze pożądanej gęstości; a to wydzierżawią bazę na te rakiety, co to nazywają się antyrakiety. Ale walizki jak nie ma tak nie ma, a Kreml coś kombinuje z Dżordżem, bo Vladimir był u niego na chacie przez cały weekend. Placek nie w ciemię bity, nie zastanawiał się ani chwili, wsiadł w jeta i poleciał do Dżordża następnego dnia, żeby wyczaić o czym gadali, ale jankes nie dał się podejść nawet skrzynką litrowego „Belvedere”, więc Jacek, który jest więcej obeznany z protokołem dyplomatycznym od swego brata, bo przeszedł specjalne przeszkolenie w szkole parafialnej gdy był ministrantem, zadzwonił do niego telefonem satelitarnym i kazał mu wracać z powrotem, bo jet jest tylko jeden, a tu przyszedł czas na wyspowiadanie się w Rzymie. Ludzie to wszystko oglądają, komentują i strasznie im się podoba, że nasza ojczyzna doczekała tak niekwestionowanej pozycji na arenie cyrkowej nie tylko. Mnie to też wzięło już w samolocie „Lufy”, pewnie po obejrzeniu Euronews, chociaż o nas nic nie mówili, ale to pewnie przez te wiadomości, które są między wierszami i są przyswajane telepatycznie. No bo tak, bazę już mamy, rakiety przylecą lada po niedzieli i wejdą w silosy miejscowego pegeeru, który znowu stanie się rentowny, ludzie dostaną na pewniaka swoje 700, a może i 900 złotych na rękę, a wtedy ta walizka z kodami będzie trochę bliżej i za którąś kurtuazyjną wizytą w jankeskiej bazie uda się Jackowi lub Plackowi niepostrzeżenie zamienić ją za walizkę Enigmy, podobną do tej dżordżowej jak dwie muzułmanki na ulicy w Rijadzie (nie rozróżnisz która jest która, dopóki obu nie rozbierzesz). A wtedy już nieodwołanie i ostatecznie Vladimir zacznie liczyć się z naszym krajem i zniesie embargo na Polish Ham, a ludzi to tak rozkręci, że przezwyciężą tę niezwyczajną im wcześniej nieśmiałość, to skrępowanie spowodowane erekcją słusznego wywyższenia wśród europejskich nie tylko narodów, odzyskają dawną polską zawadyjacką i husarską naturą, a potem kto wie gdzie Jacek i Placek poprowadzą tak zrelaksowane masy IV albo i V już RP? A niechby i na ten z góry upatrzony cel nad rzeką o tej samej nazwie, a nawet i dalej albo wyżej, na nowe planety i orbity, przed kitajcami, jankesami, a przede wszystkim przed ruskimi... Edward |
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
Powyższy tekst został
opublikowany w serwisie opowiadania.pl. |