Zapiski zza szafy |
|||||||||
|
|||||||||
Wilcze Gniazdo Jazon uniósł powieki. Wiatr z drobinami piasku i kurzu uderzał go w twarz. Głęboko zaciągnął się papierosem, dym przyjemnie drażnił gardło. Już od dłuższego czasu wpatrywał się w znajdującą się przed nim tablicę. Zielony napis dawno znikł, jednak mężczyzna oczyma wyobraźni widział go wyjątkowo wyraźnie. Wilcze Gniazdo. Teraz nadgniłe deski były puste. Poprawił szalik, szczelniej zasłonił szyję. Niedbałym gestem rzucił peta na ziemię i bez pośpiechu skierował się w stronę zabudowań. Chciał zawrócić. Chciał tego każdy jego mięsień, nerw, każda kropla krwi. Jednak mimo to, uparcie szedł przed siebie. Powoli schodził ze wzgórza, u którego stóp rozciągało się niewielkie miasto. Z tej odległości Wilcze Gniazdo bardziej przypominało garstkę papierowych domków rozłożonych na blacie starego stołu. Stokiem w dół. Niżej, niżej, niżej. Żwir chrzęścił pod butami, pył wzbijał się w powietrze. Jazon w napięciu przypatrywał się koślawym budynkom. Mieścina zawsze kojarzyła mu się – i będzie kojarzyć – z przedsionkiem piekła, granicą granic. Miejscem, które musi istnieć, by wyznaczało koniec znanego świata. Domy były porozkładane na płaskiej, spękanej ziemi. Mężczyzna potarł dłonie, postawił kołnierz płaszcza. Nagle uniósł wzrok, zmarszczył brwi. Tutaj niebo wydawało się być bliżej ziemi niż gdziekolwiek indziej. Granatowe chmury pełzły powoli, ponaglane pojedynczymi grzmotami. Nadchodziła burza z warkotem i gniewnymi błyskami. Parszywa pogoda, pomyślał. Jak wszystko tutaj. Wiatr przyniósł ze sobą zapach drewna i lakieru. Mężczyzna zacisnął zęby, czuł jak po kręgosłupie biegnie dreszcz. Zatrzymał się, stanął u wyjścia miasta, a przed nim ciągnęła się główna droga. Po jej obu stronach stały schludne rzędy domów. Normalne. Boleśnie przeciętne. Tak, na pierwszy rzut oka, właśnie tak. Ale Wilcze Gniazdo nigdy nie było przeciętne. Dobry Stwórco, minęło dwadzieścia lat! Dwie dekady, a mimo to nic się nie zmieniło. Jedną z niewielu różnic mógł być fakt, że żegnały go kpiące spojrzenia mieszkańców. Przed oczyma stanęły mu obrazy z przeszłości, czoło mężczyzny przecięło kilka zmarszczek. Ale teraz było pusto. Cisza. Czas tu nie dotarł. Nie on zabrał mieszkańców. A więc dobrze, Samotny Strzelcze. Skoro doszedłeś aż tutaj, jesteś w stanie zrobić kilka kroków dalej. Wziął głęboki oddech i wszedł do miasta. Wilcze Gniazdo zapraszało przybysza. Szedł spokojnym krokiem. Szedł między rzędami budynków, wysokich, niskich, kamiennych, szarych i kolorowych. Poskręcane, martwe kikuty drzew kryły się w cieniu dachów. Strzeliste, ozdobne latarnie w milczeniu przyglądały się zbłąkanemu. Szurał butami, wiatr unosił kurz i ciskał we wszystkie strony. Szarpał i klekotał okiennicami oraz niedomkniętymi furtkami. Bawił się strzępami śmieci, podrzucał je i pozwalał opadać, wciąż na nowo, bez końca. Jazon rozglądał się z ciekawością, ale nic nie budziło jego większego zdumienia. W duchu był przekonany, że niewiele potrafi go już zdziwić, nawet Wilcze Gniazdo. Nie umiał wytłumaczyć, dlaczego inni odeszli, zostawiając dobytek. Patrzył na dziecięcy wózek, porzucony na jednym ze skrzyżowań. Na filiżankę z niedopitą kawą, zostawioną na jednym ze stolików w kawiarni. Na pranie, którego nikt nie zdążył zdjąć. Wsadził ręce do kieszeni i obserwował miasto z chłodnym dystansem. Tylko na to potrafił się zdobyć. Na drzwiach były znaki. Zauważył to dopiero po kilku chwilach. Na framugach okien i drzwi w pośpiechu nakreślone były obce litery, zapomniany alfabet. Wkrótce symbole zauważył na murach i płotach. Tworzyły ciąg lub były pojedyncze, napisane na skos i w pionie. Może w środku któregoś z budynków znalazłby odpowiedź, jednak za nic nie odważyłby się tam wejść. Miał wrażenie, że za ciemnymi oknami jest już tylko próżnia. Oszalały wiatr myszkował w zaułkach, dudnił w rynnach, walił w szyby. Poderwał słomkowy kapelusz do chaotycznego tańca. Mężczyzna przyglądał się jasnej plamce na tle ciemnego nieba. Burza była coraz bliżej. Spojrzał na ciąg znaków i westchnął. Liczył, że znajdzie odpowiedź. Niedługo. Krok za krokiem, sam, w ciszy, kierując się w głąb miasta widma. Znaki zmieniły kolor czerni na barwę krwi. Klasy narysowane kredą przez dziecko, którego już tu nie ma. Odpryski kolorowego szkła. I groźba w powietrzu. Wilcze Gniazdo wydaje się wciąż żyć i trwać. Mijał wystawy. Manekiny ustawione w pełnych zmysłowości pozach, ubrane w kosztowne stroje, z wyzywającym makijażem. Miały puste oczy, ale jednak wpatrzone w Jazona. Samotny Strzelec tylko się uśmiechnął. Szyld kiwający się pod podmuchami wiatru, napisy zamazane kolejnymi symbolami. Wyglądały na nakreślone w pośpiechu, niedokładnie i z zaciekami. Na horyzoncie pojawiła się błyskawica, potem kolejna. Zygzakami cięły sklepienie, niebo zajaśniało od błysków. Wystawa luster. Widzi kilkanaście swoich odbić, portret dojrzałego mężczyzny z szarymi, ściętymi na jeża włosami. W spranym, wysłużonym płaszczu, z nieodłącznym szalikiem i zmęczeniem w oczach. Widzi siebie. I nic więcej. Za jego sylwetką nie odbija się żaden dom. Burza nabierała siły. Wiatr ze skowytem poderwał się do góry. Pioruny nie gasły, następując po sobie w ciszy, wściekle pędząc ku ziemi. Światło błyskawic migotało raz po raz, jakby Stwórca właśnie bawił się włącznikiem światła. Nie padł ani jeden grzmot. Żywioł szalał w akompaniamencie wiatru. Chcę się już stąd wynieść. Nie chcę tu być, tu, na krańcu wszystkiego. Jazon odwrócił głowę od zwierciadeł, przyśpieszył. Omijał znaki i kolejne wystawy, kolejne drobne ślady, które i tak nic nie znaczą. Wilcze Gniazdo patrzyło na niego potępiająco. On jeden pozostał. Zbuntowane dziecko, które dawno temu odrzuciło rodzinne miasto. Które odważyło się uciec z przedpiekla. Uniósł głowę, nawet nie spostrzegł, że biegnie. Znaki szczerzyły się szyderczo, manekiny wytykały go palcami. Plastikowa dama w czarnej mini uśmiechnęła się uwodzicielsko. Dotknęła swoich karminowych ust. Jazon biegł nieporadnie, jak mały dzieciak. Wiatr podjudzał, wrzeszczał, bębnił o kosze na śmieci. Nagle ze skrzynki na listy wysypały się pocztówki. Mężczyzna sapnął nerwowo, z desperacją przedzierał się dalej. Okna są jak czarne dziury, za nimi nie będzie już nic. Poczuł ulgę dopiero, gdy ujrzał kaplicę. Czarny kościółek stał na końcu miasteczka, wyraźnie odcinając się od reszty. Krzyż górował nad kolorowymi dachami, Jazon na jego widok zaczął szybciej biec. Nie miał odwagi oderwać wzroku od czarnej budowli, jego schronienia, jego celu. Hebanowe deski lśniły metalicznym blaskiem. Poczuł kojący zapach lakieru. -Ojcze! Z hukiem otworzył drzwi i wpadł do środka. Owionął go zaduch, otoczyła cisza i ciepło. Wiatr, burza, cały koszmar został za drzwiami. Minął rząd ław i skierował wzrok na ołtarz. Złote Oko patrzyło na niego łagodnie, rozpraszając mrok. Jazon podszedł bliżej, powoli odzyskując spokój. Urzeczony wpatrywał się w połyskujące ślepie. Dla Jazona było tworem idealnym, nieskończenie doskonałym, jedynym słusznym w całym Wilczym Gnieździe. Nagle ciszę przerwało człapanie i ciche mamrotanie. Z odmętów mroku wyłonił się blady człowieczek w sutannie. Na widok Jazona zatrzymał się zaskoczony. Ręka trzymająca czarkę z czarną farbą znieruchomiała. Wpatrywali się w siebie w ciszy. Drobną sylwetkę staruszka oświecała aureola blasku piorunów. -Strzelcze… -Witaj, ojcze – szepnął Jazon. – Wróciłem. * Przebudzenie Obudziłam się. Zamrugałam nerwowo oczyma, jeszcze przez chwilę wpatrując się w różnobarwne freski wymalowane na suficie. Ziewnęłam, potarłam powieki. Właściwie już po przebudzeniu zorientowałam się, gdzie jestem. Znajdowałam się w pokoju Anny, mojej starszej siostry. Uniosłam się na łokciach. Jak się tutaj dostałam? Rodzice zawsze zamykali tę komnatę, czasami tylko dopuszczając służbę. Zresztą, dowiem się później. Spuściłam bose stopy na podłogę i powoli wysunęłam się z łóżka. Czułam się dziwnie obolała i zmęczona, jakbym cały wcześniejszy dzień spędziła na bieganiu. Zmarszczyłam brwi. Prawdę powiedziawszy, nie pamiętałam, co działo się wczoraj. Chyba… czytałam książkę. Tak, na pewno czytałam książkę. Ale co dalej? Przecież musiało być coś jeszcze… Rozmasowałam odrętwiałe ramię i podeszłam do okna. Był koniec listopada, drzewa straciły liście, świat poszarzał, stał się nijaki. W powietrzu wirowały pojedyncze płatki śniegu, powoli opadające na taras i kamienne rzeźby. - Czas się ubrać – wymruczałam cicho. Matka nie znosiła, gdy chodziłam w koszuli nocnej po domu. Paradowanie w piżamie nigdy mi przeszkadzało, ale nie zamierzałam wszczynać kolejnej kłótni. Zanim wyszłam, rozejrzałam się po pokoju. Był taki, jakim go zapamiętałam. Masywne szafy stały pod ścianą, a toaletka tuż przy oknie. Wisiało tu kilka obrazów, w tym jeden mój ulubiony. Naga dziewczyna lewitowała w powietrzu. Nie widziałam jej twarzy, kolana miała podciągnięte pod brodę, a nogi kurczowo obejmowała rękoma. Zawsze byłam ciekawa, o czym myśli. Drgnęłam, gdy usłyszałam hałas dobiegający z wnętrza domu. Zagryzłam wargi i szybko wyszłam z pokoju. Jeśli rodzice się dowiedzą, że tu byłam, będą wściekli, pomyślałam ponuro. Cicho przemykałam przez puste korytarze, mijając jadalnię, salon i ogród zimowy. Dziwne szamotanie nie ustawało, czasami tylko urywało się na moment, by potem powrócić ze zdwojoną siłą. Podciągnęłam koszulę i wbiegłam na piętro. Wyglądało właściwie identycznie, kolejne wypłowiałe gobeliny, podniszczone dywany i zimne ściany. Nie znoszę tego domu. To nawet nie dom, a dwór. Zabytkowy pałac, równie stary jak zimny. Rodzice go uwielbiali i choć często wraz z siostrą prosiłyśmy o przeprowadzkę do miasta, za nic nie chcieli się zgodzić. Mieszkanie tu było swego rodzaju tradycją naszej rodziny. Tak więc tkwiłam w tym gmachu, dzień po dniu, rok po roku, bez szansy na zmiany. Westchnęłam cicho. Powoli ja i moja siostra zaczynałyśmy się przyzwyczajać i godzić z tym. Przynajmniej tak mi się wydawało. Tym razem usłyszałam czyjś głos. Zdrętwiałam i zatrzymałam się. Nasłuchiwałam, licząc, że wyłowię znajome mi dźwięki. I nic. Cisza. Znowu wszystko umilkło. - Co za cykor z ciebie, kochana – mruknęłam z przekąsem. – Taka duża, a się boi. Zdecydowanym ruchem otworzyłam drzwi do swojego pokoju. Natychmiast owiał mnie zapach kociej sierści, nieco uciążliwy, ale przynajmniej znajomy. Wsunęłam się do środka i zatrzymałam. Coś było nie w porządku. Znikło niepościelone łóżko, ktoś śmiał posprzątać papiery walające się po stole i zmienić układ książek. Zacisnęłam pięści, z niedowierzaniem lustrując pokój. Był porządnie posprzątany, ale jakby nie mój. Świetnie, pomyślałam z irytacją. Hałas znowu się powtórzył, jakby brzęk stłuczonego szkła. Nie, dosyć tego. - Nie potraficie być ciszej? – wrzasnęłam, wybiegając na korytarz. – Powiem matce, a ona każe zwolnić całą służbę! Wciąż zła, wróciłam do pokoju. Chcąc się ubrać, otworzyłam szafę. Zamarłam. Ubrania znikły. I francuski płaszcz wiosenny i ulubiona zielona spódnica. Rozpłynęły się? Nonsens. A może przeprowadzka? Nie, to niepoważne. Rodzice nigdy by się nie zgodzili. Wolą użerać się z namolną służbą, rozsypującymi się rzeźbami i dziczejącym ogrodem. Głośno zatrzasnęłam szafę. Nawet nie miałam siły się złościć, to wszystko było zbyt dziwne. Przecież tylko zasnęłam w sypialni siostry. Tak kończy się czytanie do późna. Hałas znowu się powtórzył. Słyszałam stłumione głosy. Miałam wrażenie, że skądś je znam. Oparłam się o ścianę i przymknęłam oczy. Odrętwiałe ramię nie przestawało boleć, wciąż czułam zawroty głowy. Westchnęłam ciężko. Dzień zapowiadał się okropnie. Postanowiłam, że pójdę do łazienki i przynajmniej się wykąpię, gdy coś miękkiego otarło mi się o nogi. Schyliłam głowę. - Lukas – szepnęłam radośnie. Rudy kocur uniósł łeb i wbił we mnie fosforyzujące ślepia. Schyliłam się, chcąc go pogłaskać. Zwierzę drgnęło nerwowo, jakby zmuszając się, by zostać na miejscu. Wsunęłam palce między miękkie kocie futro, czując jak cały gniew wyparowuje. - Lukas, gdzie się włóczyłeś? Może powiesz mi, co się dzieje? Śledziłeś matkę, jak ci kazałam, prawda? Co ona znowu wymyśliła? Kot zamruczał cicho, delikatnie próbując wyswobodzić się z moich objęć. Zrozumiałam i natychmiast go puściłam. Lukas miał więcej godności i dumy niż ja, a doprowadzony do ostateczności, wpadał w furię. Kocur prychnął cicho, machnął ogonem i znowu skierował na mnie zielone spojrzenie. Wyglądał, jakby się zastanawiał. - Nie poznajesz mnie? – przekrzywiłam głowę. Przerwał nam głuchy łomot. Przestraszona, przylgnęłam do ściany. Jękliwy dźwięk wibrował w powietrzu, rozchodząc się echem coraz dalej. Znałam go, znałam ten płaczliwy odgłos. Wiolonczela. Moja i mojej siostry. Rzuciłam się w stronę schodów. Miałam dość tych podchodów, dość znikających rzeczy. Potykając się, zbiegłam na dół. Wbiegłam do holu i stanęłam. Futerał musiał się otworzyć, bo obcy mężczyzna obchodził leżący na posadzce instrument, jakby nie wiedząc, co z nim zrobić. - Zostaw, uszkodzisz ją! – wrzasnęłam. Nie zareagował. – Co tu się dzieje?! Matka stała przy schodach. Pewnie od rana snuła się w tej sztywnej, czarnej garsonce, z kamienną twarzą i ustami zaciśniętymi w wąską kreskę. Chwyciłam ją za rękę i szarpnęłam nerwowo. - To moja wiolonczela, moja i Anny! – zawołałam. Lukas bezszelestnie stanął obok, świdrując mnie wzrokiem. – Cholera, przecież nie możesz jej sprzedać! Mama westchnęła cicho, ignorując mnie całkowicie. Cała ona. Miałam ochotę się rozpłakać. Dygocząc z bezsilnej złości, obserwowałam jak mężczyzna wywleka na dwór instrument i powoli zamyka drzwi. Zaraz odjedzie, a ja tu zostanę. Matka znowu westchnęła. - Jesteś zadowolona z siebie? – warknęłam. Nie odpowiedziała, do holu weszły dwie służące. - Spakowałyśmy wszystkie pozostałe ubrania – powiedziała pierwsza. Matka sztywno skinęła głową. - To dobrze. A lustra? Zasłoniłyście lustra? - Prawie wszystkie, zostało jeszcze to – wskazała na stojące nieopodal zwierciadło. - Wynieście potem walizki z ubraniami – szepnęła matka. Wyglądała na zmęczoną. Już chciałam zapytać się, czy jest chora, ale zrezygnowałam. Niech wie, że się obraziłam. Mama obojętnie minęła służące i skierowała się do salonu. Kobiety odprowadziły ją wzrokiem. - Taka tragedia – westchnęła pierwsza, gdy zostałyśmy same. – Biedna mała, dlaczego to zrobiła? - Nigdy nie pogodziła się ze śmiercią Anny. Pamiętasz, jak była przywiązana do jej wiolonczeli i pokoju? - Ale to było jeszcze dziecko. Taka tragedia, coś strasznego. Żeby odebrać sobie życie… Stałam obok, ledwo je słysząc. Nerwowo zamrugałam oczyma i spojrzałam na Lukasa. Miałam wrażenie, że w kocich ślepiach błysnęło współczucie. Powoli docierały do mnie słowa służek. Lustro, przypomniałam sobie. Kazali zasłonić lustro. Podbiegłam do stojącego nieopodal zwierciadła, łudząc, że się mylę. Stanęłam i spojrzałam. Widziałam tylko ścianę i kawałek posadzki. Nie było mojego odbicia. Nawet nie zareagowałam, gdy służki minęły mnie i sprawnie zasłoniły zwierciadło. Wciąż roztrząsały rodzinną tragedię. Anna zginęła w wypadku dwa lata temu, podczas wakacji we Włoszech. Samochód nie wyrobił się na zakręcie i runął w przepaść. Bardzo dobrze pamiętałam ten koszmar. A ja? Ja umarłam kilka dni temu. Przedawkowałam środki nasenne i zasnęłam w pokoju siostry. Po prostu zapadłam w drzemkę, która już się nie skończy. W końcu kobiety odeszły i zostałam sama. Nawet kot gdzieś znikł. I dopiero wtedy poczułam spokój. Szkoda mi było tylko wiolonczeli. Podeszłam do okna i wpatrywałam się w cicho padający śnieg. * Świetlik Pierwsze, co zarejestrowałam po obudzeniu to przeraźliwy smród. Zalatywało wodą kolońską i psią sierścią. Kombinacja przyprawiała o mdłości. Skrzywiłam się, z trudem panując nad żołądkiem. Druga rzecz to czerwone światło, taki krwisty półmrok, oblepiający ściany i sufit. Boże, jak w jakimś burdelu, brak tylko półnagich dziewczyn i buczącej muzyki. Na żyrandolu zawieszone były lampki choinkowe, świecące jadowitą zielenią. Trzecie – bolące nadgarstki. Ręce miałam skrępowane szorstkim sznurem. Koniec powrozu przywiązany był do kaloryfera. Szarpnęłam raz, drugi, skrzywiłam się z bólu. Skóra piekła niemiłosiernie, na dłoniach widniały rdzawe plamy krwi. Nie jestem pewna, ale chyba jęknęłam. Poczułam jak po kręgosłupie ślizga się przeraźliwe zimno, powoli ogarniające całe moje ciało. Gdzie ja jestem? U kogo? Zakrwawione dłonie? Sznur? Co się dzieje?! Nie znałam odpowiedzi. Na żadne pytanie. Gdzieś w głębi umysły lęgło się przerażenie, rozprzestrzeniające jak robactwo. Spokojnie, spokojnie, starałam się uspokoić. Przecież tylko kulisz się na podłodze w obskurnym mieszkaniu, przywiązana do kaloryfera. Czego tu się, do ciężkiej cholery, bać?! Oparłam głowę o zimny grzejnik, próbując za wszelką cenę cokolwiek sobie przypomnieć. Szukałam czegoś, co dałoby mi punkt zahaczenia, z czego mogłabym poskładać te bezsensowne puzzle. Przerażenie zamieniało się w panikę, która paraliżowała. Skup się, myśl! Kaloryfer, a co przedtem? Ulica? Mój dom? Chyba jadłam kolację. Sama czy z kimś?! Cuchnie męskimi perfumami. Zaraz zemdleję. Skup się! Jak mi na imię? Kim jestem? Zacisnęłam powieki, bardziej przestraszona tym, że w głowie mam pustkę niż faktem, gdzie się znalazłam. A moja pamięć? Kto mi ją zabrał? Nagle usłyszałam ciche szczeknięcie. Uniosłam głowę i zdrętwiałam. Do pokoju wtoczył się masywny rottweiler. Osadzone w brzydkim pysku oczy patrzyły na mnie podejrzliwie. Jezu, zaraz skoczy… Przegryzie mi tętnicę, rozwlecze moje resztki po pokoju, pomyślałam spanikowana. Bestia zmrużyła ślepia, powarkując cicho. Tuliłam się do kaloryfera jakby licząc, że stanę się z nim jednością i będę bezpieczna. Szorstki powróz kąsał moją skórę, drapał do krwi. Parszywe bydlę, uciekaj! Byłam niemal pewna, że pies zaraz wyszczerzy kły w okrutnym uśmiechu. Nagle w głębi mieszkania rozległ się łoskot. Rottweiler uniósł łeb i nasłuchiwał przez chwilę. W końcu warknął ostrzegawczo, parsknął i wyszedł z pokoju. Ciężkie łapy zadudniły o deski. Jeszcze chwila i sobie pójdzie, tylko moment. Cisza. Podkuliłam nogi. Dopiero teraz doszło do mnie, że mam na sobie tylko bawełnianą piżamę. Na koszuli widniał fioletowy królik, uśmiechający się głupkowato. Świetnie, pomyślałam. Coraz lepiej. Hałas, który odciągnął psa, powtórzył się. Ktoś stłumił przekleństwo, rozległo się szuranie. Znowu przysunęłam się bliżej grzejnika. Zacisnęłam nerwowo palce na zimnym żelazie, wstrzymałam powietrze. Ktoś szedł do pokoju. Do mnie. -Świetliku, obudziłaś się – chłopak oparł się o framugę drzwi, uśmiechnął się nieprzyjemnie. Jego oczy były szare jak listopadowe niebo, równie zimne i odległe. Był obcy, czułam to. Każdą komórką swego ciała czułam bijącą od niego obezwładniającą energię. Bezczelnie patrzyłam w jego oczy, ale widziałam tylko pustkę. Zero światła. Zero człowieczeństwa. Wilczy uśmiech i poorana bliznami twarz zdawała się wypełnić cały pokój. Zrobiło mi się chłodno. Może jednak wolałabym psa. -Świetliku, nie jesteś głodna? Palce chwyciły mnie za brodę, zmuszając do otwarcia ust. Szarpnęłam się, bez skutku. Zmrużyłam oczy, czując jak po policzku spływa mi łza. Wlał mi między szczęki to paskudztwo, palące gardło, niszczące przełyk, zżerające żołądek. Zakrztusiłam się, wierzgnęłam. Coś jak gorący ołów rozlewało się po moim organizmie, zatykało żyły, rozrywało, niszczyło od środka. Umierałam. Wiedziałam o tym, łykałam własną śmierć. Agonia trwała długo, zbyt długo. Nie pozwalał mi odejść, choć gotowa byłam błagać. Miałam wrażenie, że wypełnia mnie płynny ogień… Płynny ogień, hahaha, naprawdę to wymyśliłam? Bredzę, więcej – bełkocę. Nie mam mózgu, wyparował mi albo się stopił. Jestem wrakiem. Ale mimo wszystko, wciąż jestem. Połykałam substancję, patrząc z nienawiścią na jego twarz. Na zaciśniętą szczękę, opadłe kąciki ust, całkowitą koncentrację w szarym spojrzeniu. Gdy zaczęłam kaszleć, uśmiechnął się, zmrużył oczy. W końcu wytarł mi brodę, poklepał po policzku. Fala smrodliwej wody kolońskiej zalała mnie na nowo. Obraz zaczynał się zacierać. Zielone lampki wirowały jak wściekłe, świat stawał się czerwony. Nie byłam pewna, czy zamazały go łzy czy krew. Dłonie piekły, na skórze kwitły strupy i nowe rany, które nie chciały się goić. Wstał, a ja osunęłam się na podłogę, z rękami ponad głową. Leżałam w nienaturalnej pozycji, obserwując świat z poziomu paneli. Mój cudowny upadek. Otrzepał spodnie, oparł but na mojej głowie. No dalej, zmiażdż ją. -Wrócę za godzinę. Zaczęłam wymiotować. Kim jestem? Nie pamiętałam własnego imienia. Ja… ja nic nie pamiętałam. Poza paraliżującym, ohydnym strachem. I nienawiścią, bo zaczynałam go nienawidzić. Przypominałam zaszczute zwierzę, brudne i wyczerpane. W środku dygotałam od bezsilnej wściekłości, chęci mordu i prymitywnego strachu. Mój instynkt samozachowawczy szamotał się, ale nic nie mogłam zrobić. Czasami będąc na granicy jawy i snu, fantazjowałam. Podrzynałam gardło, dusiłam, deptałam, gryzłam. Poiłam go substancją, dopóki się nią nie udławił. Z dziką satysfakcją patrzyłam jak w popielatych oczach eksplodują iskry, a potem jak spojrzenie staje się szkliste i bezmyślne. Paliłam jego zwłoki, a rottweiler wył do księżyca. Czułam spełnienie. To chore, tak, to nienormalne. Ale perspektywa była skrzywiona, proporcje zachwiane. Więc usprawiedliwiałam się sama przed swoimi snami. Nie rozumiałam tylko jednego. Bo gdy wreszcie zostawałam sama, wciąż byłam przywiązana do kaloryfera. A nade mną jarzyły się zielone lampki. Moje osobiste gwiazdy made in china. Chciałam zlizywać krew z ran, ale powstrzymałam się. Nie zdziczałam jeszcze całkowicie, choć czasami bałam się samej siebie. Doprowadzałam się do paranoi, gdy słyszałam jego kroki na korytarzu, trzaśnięcie drzwiami. Gdy zostawiał mnie w spokoju, zapadałam w odrętwienie, poddając się majakom. A czasami gryzłam sznur. Zaczęło się od zaciskania zębów na powrozie, gdy powstrzymywałam się by nie wyć z bólu. Powróz z czasem zaczął słabnąć, rwać się. Nie zwracałam na to uwagi. Leżałam na podłodze, śliniąc się i krztusząc. Czułam jak zamieniam się w jedno wielkie odrętwienie. Ból zastąpiła rutyna cierpienia… Gdzie ja to słyszałam? Krzyki w mojej głowie powoli cichły. Zostawałam ja, sapiące psopodobne monstrum, śmierdzący pokój. Furia wygasała. Ciekawa sprawa, wiecie, że rezygnacja jest chłodna? Jest jak zimna woda przynosząca ulgę w gorączce. Ale im dalej, tym gorzej. Bo ja brnęłam na lodowate obszary. Ku zatraceniu i obłędzie. Do czasu, gdy sznur pękł. Deski na szczęście nie skrzypiały. Jak dziwnie jest chodzić. To takie…niezgrabne. Poruszałam się jak małpa, co za porażka. Niepewnie obijałam się o ściany. Dotarłam do drzwi, zaczęłam iść pewniej. Z otwartymi ustami, z upapraną piżamą, weszłam na korytarz. Czerwień, wszędzie czerwień. Nie wiedziałam tylko, od czego. Od ścian? Minęłam drzwi i skierowałam się do drugiego pokoju. Kanapa, lustro, telewizor, stos czasopism. Pokój jak tysiące innych pokoi. Spał w fotelu, z książką kucharską na piersi. Poczułam jak wzbiera we mnie znajome zimno, nogi miękną. Psa nie było, zresztą, nie dbałam o niego. Sekundy wlokły się niemiłosiernie. Stałam kilka kroków od niego, czując bolesny ucisk żołądka. A on przecież tylko spał. Dopiero teraz do mnie to doszło. Uśmiechnęłam się nieśmiało. Spał. Okazja czyni złodzieja. Może to był kolejny mój sen. Jeśli tak, to wydawał się wyjątkowo realny. Noże były zimne, przyjemnie czyste. Patrzyłam z niedowierzaniem, muskając je palcem. W wypolerowanym ostrzu odbijał się kawałek mojej twarzy. Mojej? Mam opuchnięte policzki, wargi przypominają rozjątrzoną ranę. Cienka skóra poprzecinana jest siateczką żyłek. Z kącików ust cieknie różowawa ślina. A więc, witam z powrotem! Przechyliłam ostrze i zmarszczyłam brwi. Jakoś wcześniej nie zauważyłam, że moje oczy są szare. Wróciłam do pokoju i nachyliłam się nad śpiącym mężczyzną. Odłożyłam książkę, którą trzymał. Ciasta na 1000 sposobów. Z rabarbarem, marchewką, arszenikiem. Ciekawe, nawet we śnie śmierdział tą tanią wodą po goleniu. Wyprostowałam się, zaciskając palce na nożu. Spojrzałam ma niego, nie mogąc powstrzymać ekscytacji i radości. Chyba nigdy nie czułam się taka szczęśliwa. -Świetlik jest głodny - wyszeptałam. |
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
Powyższy tekst został
opublikowany w serwisie opowiadania.pl. |