![]() |
|||||||||
Ociężałym lepkim dniem |
|||||||||
![]() |
|||||||||
|
|||||||||
Siedzę w zakrwawionym pokoju. Pełno tu czerwonej jak świeże buraczki krwi. Tu i tam. Pałętają się zwłoki, czyjeś kończyny mózgi czy inne badziewstwa. To była dopiero nierówna walka, orzekam po chwili zastanowienia. I siedzę dalej. W powietrzu czuć zapach mięsa, zapach zgniłej, zasiedziałej w zakamarkach ciała wody łojowej. Tej, która sączy się powoli z każdego narządu wytwarzającego taki płyn. Prawda, to jakoś tak idzie?... Czuję ból tutaj poległych. Gdybym wierzyła w boga, zapewne bym się przeżegnała, może zapaliłabym świeczkę, może nawet zmówiła paciorek, może żarliwie zaczęłabym się modlić do Jedynego Boga, aby moja dusza ocalała, po widoku takiej masakry. Ale jestem nie wierząca, więc siedzę cichutko jak mysz pod miotłą. Zaczęło się od cichego dnia. Dzień był cichy, taki całkowicie w dzieciństwie nie kochany, przez matkę co karmienie odrzucany, z powodu matczynego zmęczenia innym, dorodniejszym, lepiej rokującym rodzeństwem. Dzień był obrzmiały upałem. Oprócz ciszy, przechowywał w swej atmosferze chuchy i wywiewy mieszkańców tego niewątpliwie wielce zapchlonego i zawszałego miasteczka. Ptactwo i inne owady nie latały. Muchy próbowały ścigać się z powietrzem w którym ktoś z powodzeniem przed chwilą zawiesił siekierę i poszedł spać. Spać do wielkiego, brzemiennego łoża, z nieczystą pościelą, zatłuszczonymi poszewkami i żółtawym prześcieradłem. Łóżka takie przede wszystkim dawały schronienie swym wypełnionym do granic możliwości właścicielom. A właściciele? Odwdzięczali się tym samym, nie zmieniając swych łóżek, pościeli i prześcieradeł przez pewien znacznie ponad miarę przyzwoitości czas. Drogi i dróżki tego miasteczka, w cichy, niechciany przez los dzień, skręcały się nieforemnie. Każda nagle miała za zadanie prowadzić dokądś innądś, gdzieś nie wiadomo gdzie, zmieniała trasę, falowała swoją powierzchnią, tworzyła garby i rżała nieokiełznana. „jeśli chcesz DZISIAJ dojść do miasteczka, zapomnij kochanie, zapomnij” szeptały niemrawo szumem ciężarówek. Były typowo nie w humorze, i wyczułby to nawet najbardziej nie wprawny piechur. Gdyby tylko pojawił się jakiś w tym skwarze. W tym skwarze bowiem, tkwiło, prócz uwięzionych lepem much i pyłków kurzu które ku swemu zdziwieniu przestały wirować wielkie nic. Mieszkańców ktoś w nocy przypiłował w sposób bardzo serdeczny, każdego do swojego łóżka. Albo w sposób mechaniczny- normalną siekierą, na pół, lub też podstępem. Gdy cichy, odrzucony w dzieciństwie dzień skradał się jeszcze samotnie, przed północą do miasteczka, policjanci dyżurujący w swej miasteczkowej komendzie ogłosili alarm. - Uwaga, uwaga, do większości czujnych, bądź mniej zaspanych jednostek, żeby przypadkiem, nie powiedzieć że do wszystkich!!!! Ogłaszam alarm. Oto do miasteczka wdarli się dranie. Dranie, zboczeńcy, chuligani. Próbują przemycić spokój i ciszę…- czający się za rożkiem, wycieńczony życiem dzień zachichotał. I pomyślał, że to nareszcie coś dla niego. Tak, ta robota jak z marzeń, dla niego. Postanowił poczekać aż wzejdzie słońce. Jednak było już za późno. Wandale wdarli się w każdą, najmniejszą dziurkę miasteczka. W każdy malusi, maluniuńki kąt. Dlatego też policjant sprawujący dyżur zamilkł, unieruchomiony. Wandali było dużo. Rozprzestrzeniali się przez pączkowanie. Wzbijali się na swoich skrzydłach, które otrzymali poprzez zmutowane rozmnażanie, niczym skrzydlate mrówki faraonki. Jeśli mieli skrzydła, brakowało im tylko sposobiku. Cień otępienia rozprzestrzeniał się diametralnie szybko. Poprzez odgłos kapiącego kranu, poprzez szum włączonego telewizora, kiedy stacja ze względu na późną porę, przestała nadawać cokolwiek, przez zgrzyt niedomkniętych drzwi, poprzez miauk kota. Który szybciutko po swoich właścicielach zamierał. Zamierał jak oniemiały, głodny czy najedzony, siwy czy łysy, włochaty czy wyliniały, z pchłami i bez nich. Nawet miska milkła przy nim, nie wypowiadając się już żadnych zdegustowanych szuraniem o posadzkę. Jeśli ktoś obudził się o tej porze, żeby powiedzmy, oddać siusiu, było już po nim. Wsłuchany melodyjny wodospad spłuczki legał gdzie popadnie, koło kibelka, czy przez nim. Oniemiały czy nie, nagle spał, dyszał, nabrzmiewał. Wandalom udało się zrobić kawał dobrej roboty. Wypili po redbullu w opustoszałej i ociężałej stacji benzynowej, zielono-ciemnozielonej, jedynej w tym miasteczku, pokazali sobie kciuki, bądź też palce środkowe i odlecieli. Podobno wznieśli się za wysoko, a ich mózgi z wosku, przetopiły się na płynny wosk, od światła pulsującego nad ziemią księżyca. Kiedy wstało słońce nikt nie wiedział, że coś nie tak. Nikt oprócz niej. Szła jak anioł. Czysty, czerwony anioł. Stąpała lekko, chociaż drogi i dróżki aż puszczały potu stróżki, żeby wybić ją z rytmu i walnąć gdzieś na koniec światów. Ale cóż to. Ona przecież rozpoznała ten cichy, niechciany dzień w miasteczku. Wyczuła bąki i przebąkiwania przez sen swoich sąsiadów, dalszych czy bliższych, znajomych z miasteczka. Pod niektórymi drzwiami, przez niektóre szparki, niektórych domostw sączył się, wysoko do góry zapach potu, krwi, soków. O tak, to ich soki, pomyślała, poprawiając sobie na nosie lanserskie jak na anioła okulary. Ach, gdzie, i kiedy, po co, do czego dążą i czego pragną tak marne soki, tak marnych ludzi, dlaczego mierzą wyżej od swych rodzonych, urobionych na kwaśne jabłko właścicieli- krwawicieli? I właściwie- myślała dalej, sprytnie omijając garby dróg i dróżek, i ciągnąc je mocno za zwichrzone grzywy, aby utrzymać jedynie dobrą drogę- dlaczego zostałam umieszczona wśród tych wyziewów, właśnie ja, właśnie tu, właśnie tego cichego dnia? Ale szła dalej. Przecinała powietrze najpierw czubkiem czerwonych, anielskich butów, następnie czubkiem swojego wysoko zadartego nosa, w końcu piersią, po czym resztą ciała. Włosy- falowało o dziwo. Jakby przeciwna całej ociężałej tego dnia w miasteczku grawitacji miała ważną misję. Chciała zjeść loda czekoladowego. „Z polewą czekoladową”- dodała w myślach tego poranka. I kiedy wyszła ze swojej dźwięko -powietrzno -zapachowo-zmysłowo szczelnej kabiny, i wyczuła, co jest grane w miasteczku, podziękowała w myślach ojcu, który co noc ją zamykał właśnie tam. Nachyliła się z czułością nad spasioną, utłuszczoną kołdrą swego ojca, która kryła z powodzeniem bamboch rodziciela i szepnęła: - Dziękuję tatku… może nareszcie uratuję świat. Zapewne się nie myliła. Ale na razie szła. Kiedy przechodziła obok domów uśpionych śpiących, sny ich, dotąd czarnobiałe, bezbarwne wręcz zaczynały kolorowieć. Pojawiał się w nich tajemniczy anioł, anioł bez skrzydeł, z zawiniętym irytująco nosem i czerwonymi butkami, bez obcasów i stukania zarazem. Sny leniwie przeciągały się w głowach swoich właścicieli i marzyły rzewnie na widok owego czerwonego aniołka. Aniołkowi zaś wciąż na języku i w główce jasnej było w smak czekolady. Neurony nie za bardzo miały jak działać bez odpowiedniej dawki codziennej glukozy. Marzyła, dając poprzez swe marzenia smaczek sną ukrytym za fasadami mijanych domów. Marzenia we śnie przypominały więc kolorowe gałki lodów latające w przestrzeni, wywijające młynki tu i tam. Chociaż drogi i dróżki prychały i potrząsały swymi płomienno rudymi grzywami ze złości, anioł cud miód dziewczę dotarło tam gdzie dotrzeć miało. Stanęła, ocierając nieznacznie, nieznacznie ścierając delikatny lakier ze swych buciszczy o metalowy pręt budki z lodami. W budce z lodami, na której napisy oznajmiały niemrawo smaki i zapachy podawanych wiktuałów siedziała stara, opasła, nabrzmiała od muszek i upału kobieta. Ubrana w biały kitel chrapała głośno, opierając kuc jaki wyrastał z tyłu jej głowy i dyszel swego powozu uciechy zmysłów. Sen miała głęboki, jeszcze może głębszy od wszystkich ociężałych umysłów miasteczka, drzemiących teraz na swych krzesłach i krzesełkach, w lochach i loszkach, domkach i domostwach. Charczała. Kiedy dziewczyna cud miód aniołek paździołek podeszła bliżej, podsłuchała charczenie jej gardzieli. Oniemiała, przerażona, zmizerowana i blada przysunęła swoje jedwabiste uszko jeszcze bliżej. Teraz zwierzały jej się obydwie komory płuc pani z budki z lodami. A życie miały ciężkie. Często podobno ktoś zatykał ich wolność nikotyną, z gardzieli spływała flegma, gwałcąc całkowicie prawa każdego pęcherzyka. Nie były już zielone i beztroskie, przez dymy i smoły panujące od ulicy. A śniąc mimochodem ze swoją właścicielką marzyły o wielkiej zielonej równinie, z dużą ilością drzew, listków, traw i zabaw ze Świerzym powietrzem. Ale kiedy dziewczę- cud usłyszało kolejny chrap, zrezygnowało natychmiast z dalszej, sennej opowieści płuc, i zabrało się do podkradania lodów. Musiało dziewczę w tym celu dać nura do budki. A to co w niej zobaczyło, w życiu w jej dźwięko- super- extra- wszystko szczelnej kabinie się nie śniło. Oczy piękne, nawet pomyślały, że zaraz wypadną, i staną obok. Mózg chciał się zbuntować, bo też nigdy czegoś takiego nie widział. Ręce, nogi, wszystkie ciała w jednym ciele, nawet głośno nie krzyczały. One tylko zdziwione były ze wszech miar i wciąż uwierzyć nie mogły, że spotkał ten widok ich właścicielkę. Przecież całkiem piękną dziewczynę anioła, cud miód. Serce zabiło i zapytało trzeźwe samo siebie- czy jest sprawiedliwość na tym świecie? Zaraz szybko ucichło. Wyczuło bowiem jednego ze swych braci na podłodze. Cud miód dziewczyna w postaci anioła z nieba pomyślała, że pięknie, bo jej ulubiony kolor. Wszędzie czerwień. A budka z lodami, rozrasta się do niepomiernych rozmiarów. I nagle przemienia się w gotycko tajemniczą kaplicę. Cichą, sprośną, zażyłą z wiernym kaplice, mięsistą w swych murach, nieogarniętą w swych strukturach kaplice po ludziach z plemienia gotów, lub potomków ich. W kaplicy jest dużo krwi. Jest tu tłok porozbijanych ciał, jest tu zgiełk gestów dawno nieporuszonych rąk, jest tu ślina niewypowiedzianych słów. Wszystko na raz w jednym rządku i pomieszane zarazem. No i nagle, baba z budki. Śpi oczywiście, w pierwszej ławce, przed Chrystusem Panem Zbawicielem pochrapuje w najlepsze, gdzie trup ściele się gęsto. Okna witraże, zaniemówiły, zaprzestały swego kolorytu, żeby nadawać wszędzie, wszech obecną czerwień, czerwień, czerwień. Dziewczyna sama nie wie co zrobi. Ale zaraz ujrzy, zrozumie, zobaczy. Spojrzy na babę, co by ją chciała pewno do życia znowu obudzić. A baba na to, karteczką zawieszoną wprost na jej szyi: - TELEGRAM – Minie parę chwil nim piękna piękność zatrzepocze rzęsami, odetchnie skrzelami, zaszura nogami i przysposobi się do tej możliwości, nadania telegramu przez babę. W końcu ruszy się poprzez trupy, poprzez gęstość krwi zasiedziałej w zakamarkach, szczelinach posadzki. Podniesie jej brudną rękę i wykręci parę znaczków na jej nosie. I wyszepcze: - Siedzę w zakrwawionym pokoju. Pełno tu czerwonej jak świeże buraczki krwi. Tu i tam. Pałętają się zwłoki, czyjeś kończyny mózgi czy inne badziewstwa. To była dopiero nierówna walka, orzekam po chwili zastanowienia. I siedzę dalej. W powietrzu czuć zapach mięsa, zapach zgniłej, zasiedziałej w zakamarkach ciała wody łojowej. Tej, która sączy się powoli z każdego narządu wytwarzającego taki płyn. Prawda, to jakoś tak idzie?... Czuję ból tutaj poległych. Gdybym wierzyła w boga, zapewne bym się przeżegnała, może zapaliłabym świeczkę, może nawet zmówiła paciorek, może żarliwie zaczęłabym się modlić do Jedynego Boga, aby moja dusza ocalała, po widoku takiej masakry. Ale jestem nie wierząca, więc siedze cichutko jak mysz pod miotłą. A stwory mrówko faraono podobne już zmutują się na dobre. Odeśpią śpiących, położą ich w swych łóżkach, w krwi stróżkach, czy też bez nich, by powitały nowy, normalny, nie skrzywdzony przez wyrodną matkę dzień. Za nimi uniesie się księżycowy cień, odlecą by rozmnażać się dalej. Dziewczyna cud miód w swej kaplicy zostanie. Ile będzie płaczu, ile zgrzytu perłowych zębów? Baba zmieni się ze starości w telegram. I tylko drwal zauważy coś dziwnego, bo siekierę zawieszoną w powietrzu siłą przywróci znowuż do roboty. |
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
Powyższy tekst został
opublikowany w serwisie opowiadania.pl. |