DRUKUJ

 

Bogowie grają w kości - rozdział I

Publikacja:

 09-02-23

Autor:

 Czapla
ROZDZIAŁ I


Posiadłość klanu Sebirth, czasy obecne.


Światło księżyców sączyło się przez wybite szyby, oświetlając zdemolowany pokój. Srebrna poświata pełzła po połamanych nogach foteli, wywróconych stolikach, przemykała po podartych tapetach. Odpryski szkła lśniły blado. Zniszczony pokój zdawał się być wymarły i taki był w istocie - pusty i dryfujących w ciemności.
Drake ostrożnie przekroczył kolejnego trupa. Stąpał delikatnie, starając się nie naruszyć żadnego przedmiotu. Zmrużył fioletowe oczy, przelotnie spojrzał na nieruchome ciało. Zabity zdawał się spać, jak każdy człowiek zmęczony po całym dniu. Jedynym co psuło to wrażenie, był żelazny pręt sterczący pomiędzy łopatkami mężczyzny. Drake zapragnął go wyjąć i cisnąć w kąt, jednak powstrzymał się. Szarpanie się ze zwłokami nie miało sensu. Nie powinien niczego ruszać, właściwie nie powinien tu wchodzić. Jaki sens ma chodzenie po zniszczonych pokojach i przeskakiwanie trupów?
Na zewnątrz czekają na mnie ludzie, pomyślał.
Niech czekają.
Przeszedł do następnego pokoju.
Znalazł się w przestronnej komnacie. Zerknął w bok. Drzwi, a właściwie to co z nich zostało, leżały kilka metrów dalej. Ich kawałki rozsypały się w niekontrolowanej mozaice. Drake rozejrzał się z ciekawością. Sypialnia. Skłębiona kołdra, połamany stolik, krew wsiąkająca w dywan. Pokręcił głową z dezaprobatą.
Podszedł bliżej, nagle zatrzymał się. Przy łóżku dostrzegł zarys niewielkiej budowli. Podszedł bliżej i zobaczył domek dla lalek. Małe cudo z kolumienkami podpierającymi dach, drewnianymi okiennicami i czerwoną dachówką. Przed ozdobnym wejściem do domku leżała porcelanowa lalka. Blada, delikatna twarzyczka ginęła w burzy loków, piórek i kokardek. Nienaturalnie długie, podwinięte do góry rzęsy przysłaniały parę błękitnych oczu. Zabawka leżała z wyrzuconymi na bok rączkami, bezmyślnie gapiąc się w sufit. Jak to u lalek, na różowych ustach zastygł figlarny uśmieszek.
Powieka Drake’a zadrgała lekko. Gdzie właścicielka zabawki? Dziewczynka o białej buźce i takim samym słodkim wyrazie twarzy. Zabrana? Zabita? Spojrzał z odrazą na lalkę. Podszedł i bez zastanowienia położył obcas buta na kształtnej główce. Porcelana pękła z cichym chrupotem, lazurowe oczy zaszły mgłą. Loczki nagle oklapły, stając się zwykłym kłębkiem włosów. Przekręcił but, szczątki zachrzęściły lekko. Drake poprawił rondo kapelusza, odwrócił się. Ruszył dalej.


Musiał przyznać, byli skuteczni. Skuteczni, bezosobowi, bezlitośni, zimni. Cesarzowa zawsze miała gust, pomyślał z ponurym rozbawieniem. Znowu potwierdzała się teza, że brak emocji oznaczał sukces. Na szczęście zdążył się przyzwyczaić. Nie był co prawda zadowolony ze zdemolowania domu – zniszczenia są zbędnym wysiłkiem. Bardziej z przyzwyczajenia niż z potrzeby sprawdzał, czy nie znajdzie nikogo żywego. Nagle pomysł dalszego przejścia przez dwór uznał za śmieszny. Już miał zawrócić, gdy kątem oka dostrzegł ruch. Powoli odwrócił się w tamtą stronę.
Między fotelem a komodą kuliła się młoda dziewczyna. Czepek służącej przekrzywił na bok i gdyby nie sytuacja w jakiej się znalazła, wyglądałaby całkiem zabawnie. Drake spojrzał na pobitą twarz i ręce kurczowo ściskające czerwony fartuch. Gdy służąca dostrzegła mężczyznę skuliła się jeszcze bardziej. Podszedł do niej.
- Spokojnie - szepnął miękko, kciukiem gładząc ją po policzku. Przesunął palcem po swoim pasie, sięgając do torby. Dziewczyną wstrząsnął dreszcz. Wyjęty nóż gładko przeciął skórę. Służka tylko westchnęła cicho. Odsunął kosmyk opadający jej na czoło. Schylił głowę. Cicho, spokojnie. Wstał, wytarł ostrze.


Sprawdzał każde pomieszczenie, upewniając się, czy nikt nie pozostał przy życiu. Do końca napotykał jedynie stygnące ciała i strzaskane meble. Wszystko przypominało groteskową galerię oryginalnych rzeźb.
Po pewnym czasie z zadowoleniem stwierdził, że może wracać. Fiołkowe oczy zwęziły się lekko, gdy po raz ostatni omiatały spojrzeniem pokój. W końcu miarowym krokiem skierował się w stronę wyjścia. Minął przestronny hol, doszedł do drzwi. Strzaskane skrzydła wrót wisiały w zawiasach, kołysząc się lekko. Po chwili owiało go rześkie powietrze. Na podwórzu czekali pozostali członkowie grupy, siedzący już na koniach. Towarzysz Drake’a uniósł w górę lampę, machnął ręką.
- Możemy wracać?
Ten skinął głową. Spojrzał na luzaka i przerzuconego przez jego grzbiet mężczyznę.
- Żyje – towarzysz zdawał się zgadywać jego myśli. Drake przypomniał sobie domek dla lalek.
- A ta mała?
- Z mamką. Obie śpią. Do cesarzowej dostanie się cała i zdrowa.
Drake machinalnie skinął głową.
- Dobrze. Bardzo dobrze. Podpalcie dwór.
Podjechał do powozu, gdzie znajdowało się dziecko. Dziewczynka faktycznie spała. Jej drobna twarzyczka ginęła w burzy blond loków i wstążek. Różowe usta rozchyliły się lekko. Drake zacisnął zęby. Ozy pewnie są niebieskie…
Znad lasu zerwał się wiatr. Drake spojrzał na pogrążony w ciemnościach dwór. Jeden z księżyców posrebrzył ściany, jego światło załamywało się na pobitych szybach.
- Czy łuna nie będzie wydawać się podejrzana? – zapytał jeden z podwładnych.
- Cesarzowa zna konsekwencje swoich czynów – odparł zmęczonym tonem. – A konsekwencją jest brak konsekwencji. Podpal i ruszajmy.
Uderzył piętami w boki konia, jeźdźcy powoli weszli w las.
Drake jechał na czele i mimo wszystko był zadowolony. Dostarczy najważniejszego z klanu Sebirth i jego córkę. Dzień można zaliczyć do udanych. Kątem oka zerknął na nieprzytomnego mężczyznę. Nie przypominał dzisiejszych arystokratów, raczej potomka starych, konserwatywnych rodów, których tradycja nie zmieniała się od wieków. Klany te kojarzyły mu się z zamkami, wilczymi skórami i surowym pięknem, nie z wymuskanymi salonami. Jednak tak dzikie rody odchodziły powoli w zapomnienie, ustępując miejsca młodszym. Nowoczesnym, pomyślał z drwiną. Jeszcze raz przyjrzał się mężczyźnie. Jak go zwą? Roan Sebirth. Idealista z tradycjami, współpracujący z Feniksem. Innymi słowy, zdrajca cesarzowej, a więc wszystkich. Czy wiedział, na co się porywa i co ryzykuje? Drake poklepał konia w szyję, jakby licząc, że zwierzę mu odpowie. Widać niektórzy nie wiedzą, kiedy przestać, pomyślał. Nie współczuł Roanowi. Nie przejęła go też myśl, że poleje się szlachecka krew. Chętnie oddał się rozmyślaniom, które i tak nie zniszczyły chłodnego dystansu. Roan był jego zleceniem, dopiero potem człowiekiem.
Przyspieszyli, chcąc jak najszybciej ujrzeć trakt. Z oddali dobiegł ich syk ognia. Wszystko spłonie, pomyślał z nostalgią Drake. Wspomnienia i miejsca zasypie popiół. Klan Sebirth zapewne powstał w ogniu i w ogniu umrze. A potem, gdy dopali się ostatnia deska, znowu zostanie cisza.


***


Meyra przeciągnęła się leniwie. Zmrużyła oczy, pozwalając by promienie słońca łaskotały jej skórę. Dachówki były nagrzane przez słoneczne ciepło, nieopodal szumiały drzewa. Wiatr buszował pośród gałęzi i na podwórzu klasztoru. Odemknęła jedno oko, przyglądając się powiewającym prześcieradłom przerzuconym przez sznury. Potem otworzyła drugie oko i spojrzała przed siebie. Jej spojrzenie napotkało niezmącony, radosny błękit.
- Witaj, niebieski – wymamrotała. Stwierdziła, że powinna powoli się podnieść, jednak jedyne na co się zdobyła to podciągnięcie spódnicy, by odsłonić kolana. Zamruczała cicho i wreszcie podźwignęła się na łokciach. Znajdowała się na dachu jednego z budynków klasztoru. Budowla sąsiadowała z jednej strony z podwórzem, a z drugiej ze zdziczałym ogrodem i kawałkiem grządek uprawianych przez adeptki. Wszystko to otoczone było niewielkim, walącym się murem. Na to wspomnienie uśmiechnęła się słabo. Mur podobno miał odgradzać klasztor od świata zewnętrznego, ale dla Meyry był tylko drobną przeszkodą, większym wysiłkiem, który pokonywała co kilka dni.
Przetarła powieki i spojrzała nieco dalej. Poza murem i ogrodem roztaczały się stoki pokryte winną latoroślą i polami pszenicy. W kotlinie znajdowało się miasto, śmiesznie małe w porównaniu ze wzgórzami. Soczysta zieleń we wszystkich odcieniach zlewała się ze sobą, tłumiąc wszelkie inne kolory. Tylko gdzieniegdzie przebłyskiwało złoto zbóż, biel malowanych wapnem ścian i czerwień dachów. Nad radosnym, kolorowym światkiem czuwał błękit nieba.
Meyra wpatrywała się w krajobraz, chcąc zapamiętać go ze wszystkimi detalami. Przymknęła powieki, próbując schować w pamięci ten widok, ciepło, odlegle bicie dzwonów i zapach skoszonej trawy.
-Meyra!
Zagryzła wargi.
- Meyra, no odezwij się.
Poczuła, że ktoś pomachał jej przed twarzą. Niechętnie odemknęła powieki i zobaczyła Mensuę, dziewczynę o okrągłej twarzy z włosami spiętymi w ciasny kucyk.
- Bogowie, jak ty tu weszłaś?! – Mensua odsunęła się nieznacznie, kurczowo czepiając się dachówek.
- Zwyczajnie. Z parapetu na dach. Nasza sypialnia jest na strychu – Meyra wzruszyła ramionami. Mensua wymamrotała coś, po chwili zerknęła na Meyrę i syknęła cicho. Jej twarz zaokrągliła się jeszcze bardziej.
- Meyra, zapnij się, jak ty wyglądasz!
- Przecież nikt nie widzi. A ty…
Mensua zaczerwieniła się, odwróciła wzrok. Meyra przyglądała jej się zdziwiona, mocując się z guzikami bluzki. Mensua uparcie wpatrywała się w swoje paznokcie, jakby nagle zainteresował ją ich kształt. Meyra lekko pokręciła głową.
- Jestem ciekawa, jak niby ty się myjesz.
- Spóźnimy się na modlitwę – Mensua zignorowała uwagę, wciąż nie podnosząc głowy. Wyglądało to jakby rozmawiała z dachówką. – Matka Takva będzie zła.
- Zawsze jest zła, co za różnica – burknęła Meyra, wygładzając spódnicę. Sięgała jej aż do łydek. Westchnęła cicho. – Dobrze, zejdźmy stąd.
Starała się nie patrzeć na zielone stoki ani na ogród, by uniknąć przykrego poczucia straty. Mensua powoli kierowała się w stronę krawędzi dachu, sunąc tak ostrożnie jak to tylko możliwe. Każda cząstka ciała Meyry prosiła by zostać, by nie schodzić z powrotem na strych. Dziewczyna skrzywiła się lekko i ruszyła za towarzyszką, pomagając jej wejść przez okno do sypialni. W oddali biły dzwony wzywające na nabożeństwo.


Meyra przygładziła włosy i jak mogąc najciszej, wsunęła się do środka. Natychmiast owiało ją przesycone mdłą wonią ziół powietrze. Zerknęła na ołtarz i jęknęła w duchu.
Matka Takva wraz z matką Deborą tkwiły w głębokim pokłonie, monotonnym głosem powtarzając słowa modlitwy. Obok nich asystowało kilka dziewczyn trzymających kadzidła. Spojrzenia wszystkich skierowane były na ołtarz osnuty gęstym dymem. Meyra stanęła na palcach, przyglądając się składanym ofiarom. Po chwili zerknęła na młodsze adeptki.
Kilka z nich rozglądało się z zakłopotaniem, jakby nie wiedząc, na czym zaczepić wzrok. Starannie omijały przy tym widok ołtarza.. Meyra skierowała się do ciemniejszego kąta, gdzie nie docierały promienie słońca i kucnęła w kącie. Kolana zapiekł chłód posadzki, potarła bose stopy. Rozejrzała się wkoło.
Modlitwy odbywały się w surowej kamiennej komnacie. Kolumny podpierały wysoki strop, przez wąskie okna sączyły się promienie letniego słońca, dające tylko złudną iluzję ciepła i jasności. Nie było tu żadnych ław, świeczników, niczego co można spotkać w nowszych świątyniach. Na kamiennym podwyższeniu przyozdobionym prymitywnymi malunkami znajdował się ołtarz ofiarny, teraz zasłonięty przez Takvę i Deborę. Meyra przymknęła oczy, oparła głowę o ścianę. Zapach kadziła zawsze ją usypiał, przez co nie potrafiła skupić się na modlitwie. Z początku wzbudzało w niej to wyrzuty sumienia, z czasem coraz bardziej wymuszone, w końcu zobojętniała. Ograniczyła się do posłusznego zginania karku i wyklepania formułki w odpowiednim momencie modlitwy.
Podobno bogowie zazdroszczą śmiertelnikom krwi i dlatego żądają ofiar, pomyślała ze znużeniem. Nie pamiętała, gdzie to słyszała. Może to tylko zabobon, których zawsze było wiele. Bogowie lubią krew, a maluczcy chętnie ją oddają w nadziei, że zapłata nie będzie nadaremna. Tak jak dzieci w swoich zabawach składają w ofierze pasikoniki i myszy, tak kapłanki – większe zwierzęta. W dawniejszych wiekach fanatyczni wyznawcy godzili się na ołtarzach składać także ludzi, lecz w czasach obecnych ci, którzy nazywają siebie „cywilizowanymi” ograniczają się do zabijania zwierząt. Faktycznie, szalony postęp, jeśli chodzi o naukę człowieczeństwa.
Schyliła się, dotknęła czołem posadzki, uderzyła otwartą dłonią o kamienie. Skrucha i przyznanie się do winy. Nie wiedziała, dlaczego wszyscy mają się kajać i dlaczego przewinienia pojedynczych stają się skazą dla wszystkich. Przebaczcie i wróćcie - usta dziewczyny bezbłędnie wypowiadały słowa, zdania, całe wersy. Beznamiętny głos włączył się w modlitewny szum, jednak myśli powróciły do wspomnienia nagrzanego słońcem dachu.


***


Kawa była zimna. Niezbyt go to przejęło. Przez chwilę wpatrywał się w czarny płyn. Patrzył na niego, ale go nie widział. Cały świat przysłaniał w tej chwili nieznośny ból głowy, pulsujący w całej potylicy. Przetarł oczy. Powinien więcej spać. Łatwiej powiedzieć, trudniej zrobić. Otworzył okno, bez zastanowienia wylał kawę, pocieszając się, że zrobi nową. Ostatnio wszystkie pozornie proste czynności stanowiły wyzwanie. Otworzył szafkę, szukając słoika.
Mój drogi przyjacielu, kawa ci nie pomoże.
- Daj mi spokój – mruknął cicho, sypiąc ciemny proszek do brązowego kubka. Coś zaklekotało cicho, jakby nagle ktoś potrząsnął woreczek z kośćmi.
Rozejrzał się po przyciemnionej kuchni, w końcu usiadł przy stole, rozprostowując nogi. Ból zaatakował ze zdwojoną siłą, zacisnął zęby. Pozostała mu nadzieja, iż pomęczy się jeszcze parę dni, w najgorszym razie z dwa tygodnie i wszystko minie. Całą wiarę pokładał w wytrzymałości swojego organizmu. Wytrzyma. Nie ma bólu, którego nie da się znieść. Przytknął skraj kubka do warg. Porcelana zdążyła się już nagrzać.
- Dzień dobry, Leanie.
- Cześć, Jazon.
Strzelec powoli wtoczył się do kuchni. Oparł się o framugę, uśmiechnął blado. Całym swoim ciężarem napierał na ramę drzwi, jakby była jedynym punktem zapewniającym równowagę. Granatowy szlafrok osłaniał szerokie barki i potężną sylwetkę mężczyzny aż do połowy łydek. Zmrużył małe, czarne oczy, przez chwilę obserwując chłopaka. Swoim zwyczajem potarł dużą dłonią białe ostrzyżone na jeża włosy. Robił to zawsze, gdy próbował ukryć zmieszanie pod pozorną swobodą. Zapewne liczył, że Lean o tej porze wciąż będzie spał. Jazon gładził włosy jeszcze przez moment, po czym pokuśtykał w stronę szafek. Jego ręce błądziły po blacie. Lean odstawił kubek, wstał.
- Usiądź, ja to zrobię.
- Nalej mi coś mocnego.
- Najwyżej mocną herbatę.
- Stara baba jestem, aby pić wodę z liśćmi?
- Zachowujesz się jak stara baba – odparł oschle Lean, zaciskając palce na drzwiach od szafki. Jazon milczał przez chwilę.
- Późno wróciłeś?
- Dość późno – odparł chłopak. Ból pod czaszką znacznie utrudniał rozmowę. – Chcesz posłuchać szczegółów?
Nie mógł się wprost powstrzymać, aby nie zadać tego pytania. Od kilku lat Jazon praktycznie przestał interesować się organizacją Feniks. Nie brał udziału w akcjach, nie spotykał się z dowództwem i dawnymi przyjaciółmi. Znał Jazona od kilkunastu lat, ale nie potrafił wyjaśnić postępowania mężczyzny. Chociaż to Strzelec wprowadził go do organizacji, przygotowując do tego, jak w niej przetrwać. Ofiarował mu coś na kształt szorstkiego wsparcia. I gdy Lean praktycznie całkowicie oddał się pod władzę Feniksa, Jazon nagle zrezygnował. Sam Strzelec zwalał wszystko na wiek. „Za stary jestem, by biegać po dachach”. Mimo to, Lean z satysfakcją zauważał choćby cień zainteresowania Jazona Feniksem. Prowokował ciekawość mężczyzny zawsze, gdy tylko miał okazję.
- Wiesz, Feniks był kiedyś inny – Jazon obojętnie przyjął kubek z parującą herbatą. – Heron bardzo go zmienił.
- Jak było dawniej?
- Inaczej? – Jazon uśmiechnął się z ironią. – Feniks był organizacją o znacznie szerszym polu działania. To nie tylko opozycja wobec rządów cesarskich, ale także organizacja charytatywna, społeczna. Walka z władzą to nie tylko sabotaż, ale też swego rodzaju propaganda wśród zwykłych ludzi i praca nad społeczeństwem.
- Rano zbieraliście pod świątynią na sierociniec i rozdawaliście ulotki, a wieczorem wysadzaliście budynki? – Lean uniósł brwi.
- A jeśli tak, to co?
- To masz rację, Feniks bardzo się zmienił. Więc chcesz wiedzieć o czym mówiono?
Strzelec znowu się skrzywił, odsunął od siebie nietkniętą herbatę. Nad stołem unosił się mdły zapach mięty. Starszy mężczyzna przetarł kciukiem oczy, wyblakłe źrenice czujnie patrzyły na Leana. Młody mężczyzna siedział naprzeciwko, wyprostowany i spokojny.
Jazon miał wrażenie, że to dopiero wczoraj wchodził do brudnego, wynajętego mieszkania z małym, zasmarkanym dzieciakiem, mimowolnym towarzyszem. Dzieciakiem, którego nikt nie chciał kupić, który nie okazał się tak pomocny, jak zapewniał Taar, ani tak pewny siebie, gdy znalazł się w mieście. Może dlatego, że był po prostu małym, przestraszonym chłopcem, który dopiero z czasem pozbył się lękliwego spojrzenia i wszy. Teraz siedział przed nim dwudziestokilkuletni chłopak o żywym spojrzeniu. Tylko ciemna karnacja i ostrzejsze rysy twarzy zdradzały, że nie pochodzi z tutejszych regionów. Akcent Leana zdążył zniknąć, pozostało mu tylko wolniejsze wypowiadanie słów i lekkie zaciąganie ostatnich sylab. Jazon spojrzał w czarne jak węgle oczy podopiecznego i miał wrażenie, że zobaczył siebie sprzed wielu lat. W źrenicach tliło się całkowite oddanie ideom Feniksa.
- Kolejna akcja, zgaduję – mruknął cicho Jazon. Nagle zmarszczył brwi i chwycił Leana za rękę, palcem pocierając wierzch jego dłoni. Wpatrywał się w znajdującą się tam niewielką siedmioramienną gwiazdę. – Skąd to masz?
- To się nazywa tatuaż, nie wiem, czy słyszałeś.
- Zmyje się? – Jazon znowu potarł malunek.
- Mam nadzieję, że nie – Lean uśmiechnął się nieznacznie.
- Bezsensowny pomysł. Po takich znakach łatwiej będzie cię rozpoznać, a przecież nie o to chodzi.
Mężczyzna wzruszył ramionami, wstał, bez pośpiechu podszedł do okna. Na ulicach pojawiało się coraz więcej ludzi, w oddali rozlegały się odgłosy miasta. Ich mieszkanie znajdowało się na strychu, więc Lean mógł obserwować dachy niższych kamienic, szare wstążki ulic i ciemne obłoki dymu unoszące się nad miastem. Dwa piętra niżej ktoś wylewał brudy do rynsztoka, a na pobliskim śmietniku żerowały bezdomne psy. Lean podziwiał te uroki codziennie. Miasto rozrastało się szybko i niekontrolowanie. Bez ładu i składu tworzyły się nowe dzielnice i slumsy, na siłę i niedbale doczepione do starej części miasta. Wielki, brudny, ale tętniący życiem organizm, który dla Leana tak naprawdę znaczył niewiele. Był jego domem tylko z nazwy. Bez żalu odwrócił wzrok.
Jazon kiwał się sennie na krześle, lekko zgarbiony i obojętnie obserwujący własne paznokcie. Kilkanaście lat temu Lean zjawił się tutaj zaciągnięty przez małomównego olbrzyma ze strzelbą przewieszoną przez ramię. Zbyt przestraszony nowym miejscem, nie potrafił zdobyć się na jakakolwiek sympatię wobec Jazona, który sam niczego mu nie ułatwiał. Jednak z czasem codzienna oschła i wysilona uprzejmość zamieniła się w przywiązanie. Jazon wprowadził go do Feniksa, gdy jeszcze interesował się organizacją. Był jego opiekunem, na początku z przymusu, potem z własnej woli i Lean był mu za to wdzięczny. Jednak teraz obserwował nieco zgarbionego mężczyznę z siatką zmarszczek, jakby ktoś poorał twarz mężczyzny cyrklem lub nożyczkami. Obecny Jazon z wiecznie zmrużonymi oczyma, mętniejącymi już po szklance wina i ochrypłym głosem.
- I czego się gapisz? – Jazon podparł głowę rękoma, aby ta nie uderzyła o blat stołu. – I co widzą te twoje ciemne ślepia?
Lean nie odpowiedział. Mimo lat, niektóre rzeczy się nie zmieniły. Dotknął skroni i skrzywił się lekko. Znowu miał wrażenie, jakby ktoś uderzył go w tył głowy. Jak przez mgłę słyszał szuranie, odsuwane krzesło i przyciężkie kroki kierujące się do korytarza.
- Nie życzysz mi udanej misji? – zawołał jeszcze. Nie spodziewał się zobaczyć Jazona wcześniej niż jutro. Strzelec oparł się o ścianę, powoli odwrócił głowę w kierunku Leana. Jego głowa prawie dotykała górnej części framugi.
- Feniks bardzo się zmienił, mówiłem ci już? – wymamrotał i zniknął w ciemnym korytarzu. Lean stał jeszcze przez chwilę, po czym usiadł przy stole i sięgnął po kubek. Kawa była już zimna.


***


Pokój wypełniony był szumem rozmów, ale dla Meyry zdawało się to nie mieć żadnego znaczenia. Obserwowała jak pasy światła kładą się po ścianach, a cienie innych dziewcząt raz za razem zmieniają kształty. Wyprostowała nogi, podciągnęła spódnicę i zerknęła na swoje dłonie. Chciała się upewnić, czy wciąż jest tam pomięty kawałek papieru. Rozwinęła go i znowu przeczytała krótkie zdanie, czując jak z każdą chwilą rośnie jej ekscytacja.
Myślał o niej. Myślał o niej tak długo, jak wyrywał papier, jak szukał ołówka, jak pisał te słowa. Przesunęła opuszkiem palca po wymiętym papierze, ciesząc się jego fakturą, przyglądając się kanciastym literom. Oczywiście, że już zna to zdanie na pamięć, co nie przeszkadza czytać go po raz kolejny. Ktoś dotknął jej ramienia. Odwróciła się, nerwowo zaciskając pięść. Mensua wpatrywała się w nią podejrzliwie.
- Co to za kartka?
- Żadna – odparła bezmyślnie Meyra, zanim zdążyła przygotować sensowne kłamstwo.
- Widziałam, że coś masz. To ściąga?
- Daj mi spokój – fuknęła Meyra.
- Chyba nie… nie od niego – Mensua przysunęła się bliżej. Na okrągłej twarzy malował się taki niepokój, że Meyra miała ochotę wybuchnąć śmiechem.
- Mensua, przecież to nie przestępstwo. To tylko kawałek kartki.
- Matki będą złe. Prosiłam, byś sobie dała spokój.
Meyra nie zdążyła odpowiedzieć, do sali weszła matka Debora. Usta Mensuy poruszyły się bezgłośnie w słowa „nie warto” i dziewczyna wróciła do ławki.
- Rozsuńcie stoły, dziś siadamy w kole – zawołała Debora. – No dalej, ruszcie się.
Meyra schowała kartkę do rękawa i zerwała się rozsuwać krzesła. Debora z zadowoleniem obserwowała przemeblowanie. Widząc niepewne miny dziewczyn, machnęła ręką.
- Nie podobają wam się bezstresowe metody wychowawcze? Zawsze mogę wrócić do bicia linijką po palcach. Siadać na podłodze.
Meyra skrzywiła się lekko, ale posłusznie usiadła na zimnej posadzce. Nie przepadała za bezosobowymi zwrotami Debory, które nie pasowały do jej sympatycznej postaci i miękkiego głosu. Matka przyglądała im się przez moment, by po chwili wyjąć z kieszeni fartucha grzechotkę. Do drewnianej figurki wypełnionej żwirem doczepione były kolorowe wstążki i kilka małych dzwonków. Typowa dziecięca zabawka. Debora usiadła na krześle, wciąż obserwując dziewczyny.
- Dziś lekcja będzie wyglądać nieco inaczej. Jak pewnie zauważyłyście – jej usta zadrgały lekko. Przerwała na moment, po czym podjęła znowu. – Chcę usłyszeć od was to, czego was nauczyłam. Skąd jesteśmy, co zawdzięczamy bogom, czyli prawdy naszej religii. Nie musicie jej stylizować na teksty z ksiąg, nie jestem matką Takvą. Jedna z was zacznie opowiadać, po chwili rzuci zabawkę następnej, ta podejmuje wątek. Coś jest niejasne? Nie? Zaczynać – rzuciła grzechotkę w stronę drobnej blondynki, która natychmiast zaczęła, jakby recytowała wyuczony wiersz:
- Byli od zawsze i nie jest wiadome, kto ich stworzył. Trudno powiedzieć, kto niby mógł stworzyć Stwórców, prawda? Tak więc byli i są, od samego początku. Jest to rzecz, której na razie udowodnić, ani sprawdzić niepodobna. Istnieli pośród przestrzeni, ale samo trwanie nie mogło im wystarczyć…
Urwała, wyrzucając zabawkę przed siebie. Złapała ją Mensua. Lekko zaczerwieniona, niepewnie dodała:
- Nie chcieli… nie chcieli istnieć tylko dla siebie. Napełniała ich miłość do aktu tworzenia i… i… Posiadając moc, stworzyli wszystkie wymiary. Wykreowali w nich światy wedle własnego…
- Widzimisię – wtrąciła Meyra. Parę dziewczyn parsknęło śmiechem.
- Spokój – ucięła Debora. Mensua znowu poczerwieniała, ale podjęła dalej:
- … własnego upodobania, wizji idealnej, jedynej, słusznej. W światach zamieszkały wszelakie stworzenia, które swoje życie zawdzięczały właśnie bogom. Rozwijały się ku ich radości i spełnieniu. Sami bogowie rzadko schodzili do niższych wymiarów wyręczając się istotami pośrednimi – mniej wspaniałymi od nich, ale doskonalszymi od nas. A jeden świat był szczególny. Żyjące tu istoty nie potrafiły zadowalać się tylko tym, co zostało im dane. Same chciały stwarzać. Myślały, a więc były, a ciekawość świata kazała im się rozwijać.
Tu Mensua urwała i wyrzuciła grzechotkę przed siebie, jakby nagle zaczęła parzyć. Złapała ją inna dziewczyna, wysoka czarnula o bystrym spojrzeniu:
- No więc, jak powiedziała Mensua, chcieli się rozwijać. Oni… oni budowali szklane domy na przykład. Malowali obrazy, konstruowali pojazdy, coraz to szybsze, wygodniejsze. Zgłębiali wiedzę, doskonalili wynalazki, sztukę. Sami dyktowali, co powinno uznawać się za piękne, a co jest brzydotą. Zaglądali tam, gdzie nie powinni, stawiali sobie kolejne cele. I… hm… uczyli się leczyć ludzi nieuleczalnie chorych na przykład. Świat w którym żyli poprzestawiali na swoją modłę, tak jakby byli równi bogom. A bogowie mieli cierpliwość, dużo cierpliwości, wybaczając szaleństwa i obsesje, zniszczenia, dociekliwość i słabnące przywiązanie swoich „dzieci”. Z względną wyrozumiałością patrzyli na zmiany, jakie dzieją się w świecie, który sami stworzyli. Tylko, że z czasem każda wyrozumiałość się kończy.
Dziewczyna urwała, rozglądając się przez chwilę, po czym wyrzuciła grzechotkę w kierunku Meyry. Ta złapała ją, potrząsając od niechcenia.
- Czekamy – powiedziała matka Debora. Meyra wzruszyła ramionami.
- Po co mówić dalej? Już powiedziano, cierpliwość bogów się skończyła. Szklane domy roztrzaskały się, wszystkie tam świątynie runęły… Bogowie postanowili unicestwić istoty, które sięgnęły za wysoko i które zaczęły im zagrażać…
- Które naruszyły porządek rzeczy – poprawiła cicho Mensua.
- Zemścili się, zsyłając klęski i choroby, wojny i opętania, niszcząc przyrodę, zmieniając pogodę. Chaos trwał do czasu aż wymarli wszyscy, a ruiny porosły trawą. Tak nastąpił koniec świata pierwotnych mieszkańców tego wymiaru, pogrzebani zostali ze swoją cywilizacją. Po nich nadeszliśmy my, ich nieco gorsza wersja. Z ocalałych szczątków wynalazków, sztuki i osiągnięć nauki, staramy się coś zbudować. Trochę nieporadnie. Chyba tyle. A teraz dokończ, widzę, że chcesz - Meyra rzuciła grzechotkę w kierunku Mensuy.
- Po zniszczeniu pierwotnej cywilizacji, bogowie odwrócili się od naszego świata. Tak jakby odeszli, zapomnieli o swoich drugich, gor… mniej idealnych dzieciach. Ich obecności nie da się już wyczuć. Nie chcą z nami rozmawiać. Mimo to, wierzymy, że przez modlitwy, pokorę i ofiary, w końcu wrócą. Są teraz gdzieś pomiędzy wymiarami, rzucając kośćmi i może przez to decydując o naszych losach, ale bez naszej wiedzy. I… i to chyba wszystko – zakończyła niezręcznie. Matka Debora skinęła głową.
- Cała prawda wiary w wielkim skrócie – podsumowała jedna z dziewcząt. Nauczycielka skinęła głową.
- W bardzo wielkim, prostym skrócie.
„Czy nie uważa matka, że bezsensownie jest czekać na kogoś, kogo nie ma, a nawet jeśli jest, to nie przyjdzie?” cisnęło się Meyrze na usta. Nie pierwszy raz i nie ostatni, więc nie zadała sobie trudu, by rozpoczynać dyskusję. Po chwili problem zszedł na dalszy plan. Adeptki poukładały ławki, znacznie szybciej i sprawniej niż przed lekcją. Wyczekująco spojrzały na drzwi.
- Wychodzić – zawołała matka Debora, tym razem łagodnie.
Gdy znalazły się już na korytarzu, Meyra natychmiast skierowała się w stronę placu. Za nią jak wierny pies pobiegła Mensua.
- Jeśli nie masz nic ciekawego do powiedzenia to odczep się – Meyra spojrzała na nią z ukosa.
- Kay jest głupi, jeśli tam będzie. Jak matka Takva się dowie, ukarze i ciebie i jego.
- Nic mnie to nie obchodzi – skłamała Meyra, przeskakując niewielki murek. Na wspomnienie matki Takvy poczuła jak drętwieją jej kolana, co rozzłościło ją jeszcze bardziej. Wolała wmawiać sobie, że nie dba o konsekwencje spotkania z Kayem. Włócząca się za nią Mensua, która uparła się bawić w przyzwoitkę niczego jej nie ułatwiała.
Gdy minęły plac i znalazły się na tyłach budynku, Meyra zatrzymała się. W napięciu obserwowała rozwalony mur, częściowo zarośnięty dzikimi malinami. Zagryzła wargę, chwyciła karteczkę.
- Meyraaa…
- Nie skaml. Tylko z nim porozmawiam, najwyżej godzinę.
- I powiesz, że to ostatni raz? – spytała z powątpieniem Mensua. Meyra oparła się o nagrzaną ścianę przybudówki. Milczały przez chwilę.
- Nie powiesz Takvie?
- To tylko chłopak. Głupia jesteś, Meyra.
Dziewczyna uśmiechnęła się, patrząc z wdzięcznością na przyjaciółkę. Po chwili Meyra zerwała się i pobiegła w stronę muru. Na Mensuę już nie spojrzała. Przedarła się przez zarośla, potykając się o kamienie i cegły. Już, była po drugiej stronie. Nagle poczuła ostry ból, rozrywający jej czoło. Świat zawirował i poczerwieniał. Machnęła rękami, rozpaczliwie poszukując punktu oparcia. Ręce natrafiły na chropowaty mur, przytuliła się do cegieł, czekając aż świat przestanie się kręcić. Gdy ból czoła zelżał, gorąco wypełniło płuca. Oczy zaszły jej łzami.
Nie mogę przecież zwymiotować czy zemdleć, przemknęło jej przez głowę i jeszcze mocniej uczepiła się muru. Niebo, drzewa, kamienie, wszystko kołysało się nieznośnie. Minęła wieczność, nim wszystko się uspokoiło, a piekące gorąco zniknęło. Dopiero wtedy odważyła się otworzyć oczy. Zamrugała nerwowo.
- Meyra? Meyra? – ktoś zamachał jej ręką przed twarzą. Obróciła się i dostrzegła nieco wyższego chłopaka o szczupłej twarzy i dużych burych oczach. Wpatrywał się w nią z niezdecydowaniem.
- Wszystko gra?
Dziewczyna odsunęła się od muru, przeszła kilka chwiejnych kroków.
- Dostałam kartkę – wymamrotała. – Dzięki, Kay.
Wzruszył ramionami, wciąż ją obserwując. Powoli przeszli w dalszą część ogrodu. Nie było w nim nic szczególnego. Składały się na niego zdziczałe wiśnie, śliwy, które rodziły małe, cierpkie owoce. Kilka topól i jarzębina, mnóstwo krzewów i chaszczy. Pod niektórymi drzewami znajdowały się niewielkie kupy kamieni, bez właściciela, bez celu. Teraz Meyra obserwowała wszystko, jakby widziała to miejsce pierwszy raz w życiu. Pozwoliła się objąć Kayowi i posadzić pod jedną z rozłożystych wiśni.
- Musiałam pewnie coś zjeść – powtórzyła kolejny raz, gdy pytał, czy wszystko w porządku. Czuła się zupełnie dobrze, nie licząc lekkiego oszołomienia.
- Ostatnio za często to coś zjadasz – mruknął i położył się na trawie. Przysunęła się bliżej niego, z udana obojętnością zaczęła bawić się rękawem bluzki. Głupi zawrót głowy skutecznie zepsuł nastrój obojga. Nie tak to sobie wyobrażała. Kay był jaśniejszym punktem jej życia, wprowadzając nowość i dziwne, przyjemne podekscytowanie. Był spoza klasztoru, z miasta, a więc jakby z innego świata. Co najważniejsze – był chłopakiem, dawno przestała ukrywać fakt, że ją to nie interesuje. Chwyciła go za rękę.
- Zabierzesz mnie kiedyś do siebie? Chciałabym zobaczyć – zamyśliła się – wszystko.
- A twoje przełożone? Jak się dowiedzą, że się widujemy, oskarżą mnie o świętokradztwo – uśmiechnął się. Dziewczyna pokręciła głową.
- Coś wymyślę – wymamrotała. – Nie chcę się nimi przejmować. Jedyna szansa na wyjście spoza mury klasztoru to pielgrzymka do domów prorokini. Niezbyt pociągające, prawda?
Kay parsknął śmiechem. Przyglądała mu się, zadowolona, że go rozśmieszyła.
- Wiesz co? Możliwe, że pojadę pomagać sąsiadom w winnicy. Może wezmę cię ze sobą? Mało kto wie, jak wyglądają adeptki. Jeśli coś wymyślisz, by nikt nie szukał cię cały dzień, to kto wie? Może się uda.
- Poczują po kadzidle – mruknęła cierpko Meyra, ale w jej oczach błysnęło zaintrygowanie. – Naprawdę mógłbyś?
Dumna mina Kaya mówiła wszystko.


Do klasztoru wróciła tuż przed zmierzchem, cudem zdążając na wieczorną modlitwę i kolację. Mensua z początku nie odzywała się wcale, śląc pełne potępienia spojrzenia. Meyra była cierpliwa, wiedząc, że przyjaciółka nie potrafi złościć się zbyt długo. Po wieczornej modlitwie przebaczała każdemu praktycznie wszystko. Mimo to, ścieląc łóżka przed snem, Meyra czuła na sobie jej badawczy wzrok.
- Umówiliście się na następne spotkanie? – zapytała w końcu.
- Tak, za kilka dni, gdy ojciec znowu wyśle go w te okolice – odparła z ociąganiem. Nie zdecydowała, czy powie przyjaciółce całą prawdę. – Powiedział, że da mi znać. Nie wie jeszcze jak, ale da – uśmiechnęła się chytrze.
- Przecież to bez sensu. Nie opuścisz klasztoru, on pewnego dnia nie przyjdzie. To cię nie martwi?
Meyra nie odpowiedziała. Nie lubiła zastanawiać się nad przyszłością, nie robiła planów. Pamięta okres, gdy Kaya nie było i przeczuwała, że tak będzie wyglądać przyszłość.
- Nie mam ochoty o tym myśleć. Zapytaj tych swoich bogów, dlaczego tak to urządzili. Czemu nie mogę być kimś innym?
- A skąd wiesz, że byłabyś wtedy szczęśliwsza? – Mensua spojrzała na nią z satysfakcją. – Skąd wiesz, że tak nie jest dla ciebie najlepiej?
Meyra cisnęła poduszkę nieco za mocno.
- Wiem, bo ich nie ma. Słyszałaś na dzisiejszej lekcji u matki Debory – odeszli.
- Więc dlaczego każesz mi się ich pytać?
- Bo to ty widzisz w nich sens – odcięła się. Mensua otworzyła usta, by coś powiedzieć, lecz zrezygnowała. Bez słowa podała Meyrze poszewki i zerknęła przez okno. Przyglądała się nocnemu krajobrazowi, zgaszonej zieleni drzew, ciemnemu niebu i doczepionym do niego księżycom.
- Czy ktoś, kto potrafił stworzyć gwiazdy i umieścić je na nocnym niebie może być zły?
- Cytat z księgi prorokini? – Meyra spojrzała z pobłażliwym uśmiechem na przyjaciółkę. Mensua zmieszała się lekko.
- Nie, ja tak tylko…
- Chodźmy spać. Mniejsza o resztę, jestem strasznie zmęczona. A więc… dobranoc?
Mensua kiwnęła głową.
- Dobranoc.


***


Czyjeś kroki wybijały mechaniczny rytm. Ciężkie, znoszone buty rażąco kontrastowały się z wypolerowaną posadzką. Na początku przestrzeń wypełniało tylko i wyłącznie głuche dudnienie butów. Potem dołączyło człapanie i szuranie.
Korytarz był zdecydowanie za długi, za czysty, zbyt biały. Kojarzył się ze sterylnymi salami szpitala, a nie z komnatami pałacowymi. Przez okna wlewały się złote promienie słoneczne. Lśniąc na posadzce i ścianach, miało się wrażenie, że brodzi się w świetle.
Roan Sebirth w przebłysku świadomości pomyślał, że już umarł, a to jest ten osławiony tunel z jasnością. Uniósł głowę i zmarszczył brwi. Sklepienie zwieńczone było ostrymi łukami o pozłacanych krawędziach. Przy smukłych kolumnach widniały niewielkie figury boginek, nimf i aniołków. Mieszanina stylów, ozdób, wszystko w bieli i świetle. Roan przymknął oczy. Zdecydowanie nie umarł.
Poczuł jak ktoś uderza go w tył głowy. Zachwiał się, posadzkę zaznaczyły kropelki krwi.
- Nie zatrzymywać się – usłyszał. Gdzieżby śmiał.
Postawny mężczyzna wybijający równy krok prawie zmiażdżył mu ramię. Wlekł go ze sobą, a Roan potykając się o własne nogi, starał się nadążyć. Mimowolnie wsłuchiwał się w hipnotyzujący odgłos kroków. Czuł, jakby ktoś rozłupywał mu czaszkę. Dźwięk sprawiał mu ból, tym gorszy, bo przypominającym o tym, dokąd idą.
Nagle do dudnienia i szurania, doszło nowe brzmienie. Zdziwił się. Muzyka. Fortepian.
Przyśpieszyli. Próbował się wyprostować, nic z tego. Posadzka znowu się zaczerwieniła.
Gdy przeszli przez drzwi, znaleźli się w ogromnej komnacie, której jedną ze ścian stanowił rząd witraży. Roan obojętnie obserwował kolorowe przebłyski światła i przepych pomieszczenia, który w niczym nie mógł mu pomóc.
Mężczyzna ciągnął go dalej, w końcu stanął i puścił ramię Roana. Gdy kroki jego oprawcy ucichły, muzyka rozbrzmiała na nowo. Sebirth poznał utwór, ale nie potrafił sobie przypomnieć tytułu. Muzyka przywoływała tylko znajome obrazy. Salon ich domu. Żona przy fortepianie.
Runął na kolana. Powinien wstać, choćby na rozdygotanych nogach, byleby tylko się podnieść i stać, jak na głowę klanu przystało. To przecież takie proste, więc dlaczego niewykonalne? Dławiąc złość, zdobył się tylko na podniesienie głowy.
Przy czarnym fortepianie siedziała kobieta. Drobna i szczupła, była całkowicie pochłonięta grą. Uśmiechnęła się z zadowoleniem, spojrzała kątem oka na klęczącego mężczyznę. Jasne włosy spięte tuż nad karkiem odsłaniały smukłą szyję. Spojrzenie Roana ślizgało się po bladoróżowych ustach, delikatnej linii twarzy i porcelanowej cerze. Zatrzymało się oczach, teraz utkwionych w klawiaturze. W jej spojrzeniu można było utonąć. Przywodziły na myśl bezdenną studnię pełną wody, czystej, ale lodowatej.
Zerknął na bok, zacisnął pieści. Nieopodal na niedużej sofie leżał ocelot. Kocie futro upstrzone było ciemnymi cętkami i pręgami. Zwierzę zdawało się drzemać, opierając głowę na smukłych łapach. Na Roana nie zwróciło najmniejszej uwagi.
Lekkie tony zastąpiły niższe i zdecydowane dźwięki. Znał ten fragment, nawet bardzo dobrze, tylko jak brzmiał ten cholerny tytuł… Nagle wydało mu się nawet dość zabawnie myśleć o tym w takiej chwili. Starł kciukiem krew z brody i czekał. Smukłe ręce młodej kobiety z siłą i zdecydowaniem naciskały klawisze. Dłonie pianistki, choć zabijać mogłaby nimi z równym wdziękiem. Potrząsnął głową. Spostrzegł, że cała jego złość wyparowała, pozostało znużenie. Niech wreszcie skończy, pomyślał.
- Bardzo mnie zasmuciłeś - spośród idealnie współgrających ze sobą dźwięków, wydobył się melodyjny głos. Jej ręce wciąż biegły po klawiszach.. – Powiem więcej, rozczarowałeś.
Milczał.
Muzyka umilkła. Ostatni akord wibrowały w powietrzu jeszcze przez moment. Kobieta przesunęła palcem po klawiaturze, zmarszczyła brwi, jak niezadowolone dziecko.
- „Uciekając przed zmierzchem” część III, znasz to? – zakryła klawiaturę. Odwróciła się w jego stronę, złożyła ręce na kolanach. - Oszukałeś mnie. Zawiodłeś całkowicie. Znasz chyba znaczenie tych słów - spojrzała na niego ostro. Wstała, szeleszcząc suknią. Roan utkwił wzrok w koronkach obszywających jedwab. - Spójrz na mnie.
Uniósł głowę, czując jak coś w nim rozpada się na kawałki. Stała przed nim, przytłoczona przez oficjalną, sztywną suknię, z pogardą w błękitnych oczach. Leżący na sofie ocelot drgnął, spojrzał na mężczyznę. Rubinowe, krwawego koloru ślepia przyglądały mu się z zaciekawieniem. Roan milczał, czując, że żadne słowa nie będą dobrą odpowiedzią, nie pomogą mu, niczego nie cofną. Kobieta zresztą nie oczekiwała odpowiedzi. Poczuł, jak jego broda drży, jednak nie był stanie niczego zrobić. Mógł tylko klęczeć.
- Nie wiem, co mogę więcej powiedzieć. Zawsze sądziłam, że jestem dobrą zwierzchniczką. Zostałam nawet matką chrzestną twojej córeczki. Po prostu szkoda, że tak się to skończy Roan.
Znowu nie odpowiedział. Przed oczyma stanęła mu jego rodzina, której najpewniej już nie miał, dom który na pewno stracił, ideały, które klęczały razem z nim. A wszystko dlatego, że rozczarował kobietę, która była cesarzową.
- Współpraca z Feniksem nie przyniosła ci nic dobrego. To była bzdura, żałosne. Jestem cesarzową Maa – przymknęła oczy. – Mi się nie można przeciwstawiać. Umrzesz…
Umierał już od kilku dni.
- Tak abyś czuł, że uchodzi z ciebie życie.
Zaszeleściły koronki, poczuł słodki zapach perfum. Ocelot wciąż się w niego wpatrywał. Kobieta oddaliła się parę kroków i znowu na niego spojrzała. Tym razem drobne usta rozchyliła się w słabym uśmiechu.
- Wiem, że dla ciebie jestem skończona jędzą, ale muszę ci cos pokazać – podeszła szybko do stojącego z boku zakrytego płótnem przedmiotu na który Roan dopiero teraz zwrócił uwagę. Zdarła tkaninę. Przedmiot okazał się szkicem obrazu na którym widniała mała dziewczynka w otoczeniu kociąt. Osóbka była ledwo widoczna w gęstwinie tiuli falbanek i kokard. Mała z twarzą porcelanowej lalki, uśmiechała się rozbrajająco do Roana. Mężczyzna poczuł napływającą falę gorąca.
- To, że okazałeś się zdrajcą, nie oznacza, że twoja córka ma cierpieć. Jestem jej matką, co z tego, że chrzestną, ale matką. Twoja Mikal zostanie ze mną.
Roan rzucił się do przodu, w ostatniej chwili powstrzymany przez tego, który go tu przyprowadził.
- Nie będziesz…
- Obraz jeszcze nie jest wykończony, jak widzisz. Dopiero dziś zaczęliśmy szkic. Tak sobie myślę… Imię Mikal niezbyt pasuje do cesarskiej córki – powiedziała, dotykając ramy obrazu. - Nazwę ją Shiloh. Mikal na drugie. Shiloh Mikal. I dam nazwisko.
Roan rzucił się do przodu, znowu bezskutecznie. Maa stała spokojnie, obserwując szamoczącego się mężczyznę. W końcu machnęła ręką na znak, iż mogą odejść.
- Przeklnę cię – warknął Roan. Czuł, że żylaste dłonie chwytają go za ramiona. Wierzgnął gwałtownie. – Słyszysz?
- To się nazywa troskliwy ojciec – Maa uniosła lekko brwi. – Trochę za późno o tym pomyślałeś. Drake, zabierz go.
Roan krzyczał coraz głośniej, desperacko wyciągając ręce w stronę obrazu. Nagle krzyk i klątwy uwięzły mu w gardle, kolorowe witraże zawirowały. Komnatę zastąpiła ciemność i tępy ból.
Maa wróciła do fortepianu. Melodia znowu popłynęła w przestrzeń. Dopiero, gdy trzasnęły drzwi, cesarzowa przerwała grę.
- Klan Sebirth nie jest jedyny – powiedziała powoli. – Za nim pójdą Venedzi, Raveni i cała reszta arystokratycznej bandy. W geście solidarności i tych wszystkich… urojeń – roześmiała się. - Jesteś pewien, że dobrze robimy? Anemonie?
Nieruchomy do tej pory kot drgnął, spojrzał na nią sennie, machnął ogonem.
- Nie spiesz się - mruknął ochrypłym, gardłowym tonem. – Mamy czas. Choć nie uważam, by branie do siebie córki Sebirthów miało sens. Co z nią zrobisz? Chcesz zabawkę, idź do sklepu.
- Czy to zwierzęce wyrachowanie? – wzruszyła ramionami. – Nie pojmiesz tego. Zresztą, sam powiedziałeś - mamy czas.
Wróciła do gry.

Data:

 grudzień '08 - luty '09

Podpis:

 Czapla

http://www.opowiadania.pl/main.php?id=showitem&item=51645

 

Powyższy tekst został opublikowany w serwisie opowiadania.pl.
Prawa autorskie do treści należą do ich twórcy. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Szczegóły na stronie opowiadania.pl