![]() |
|||||||||
Czarny Kniaź |
|||||||||
![]() |
|||||||||
|
|||||||||
Czarny Kniaź. Miejscowość o wiele mówiącej nazwie Ostanie Doły płonęła. Żeńskie demony zwane mrocznymi dziewkami szalały pośród trzaskających płomieni, z dzikim wrzaskiem pogłębiając i tak konkretny zamęt. Istoty zwane czarnymi krasnoludami, w dziwnych strojach ochronnych, dopełniały destrukcji jakimś urządzeniem plującym ogniem. Czuć było nieprzyjemny zapach, jakoś dziwnie kojarzący się ze spaloną pieczenią. Łuna biła w niebo, a ponad płonącymi zabudowaniami niespokojnie trzepotały zdenerwowane nietoperze, za pośrednictwem których dzieła zniszczenia doglądał Czarny Kniaź - sprawca tegoż nieszczęścia. Był zadowolony. Co prawda jego słudzy pominęli gospodarstwo na skraju wsi, lecz krasnoludy obleją je za chwilę płynnym ogniem. I może się przy tym nie wysadzą w powietrze. Był naprawdę zadowolony. Musiał spalić to sioło - pewne sprawy można załatwiać tylko ogniem - i poszło nadzwyczaj sprawnie. Dlaczego jednak to zrobił? Czemu akurat to osiedle musiało spłonąć? Wszystko zaczęło się zaledwie trzy dni wcześniej. Śnił. Znowu. To był zadziwiająco realny sen o schodzeniu w głąb mrocznych jaskiń, tak w ramach prób stania się Prawdziwym Bohaterem. Tak to bowiem się kończy, gdy jest się największym popychadłem w swojej wiosce, a trzeba sprawdzić, co porywa bydło i molestuje dziewice (rzekomo niektórych dziewiców też). Dają ci tępą maczetę, latarnię i pistolet o dwóch lufach, którego główną funkcją jest syczenie i dymienie podczas próby oddania strzału i każą zostać bohaterem. Śnił o dźwiękach, które zaczął w końcu słyszeć, gdy zrozumiał, że w tych jaskiniach rzeczywiście coś może być. I o tym, że ze strachu wrósł w skałę, gdy coś wylazło zza załomu korytarza (zmoczył też gatki, lecz to szczegół niewarty marzeń sennych).. A potem... potem, tam pod ziemią stało się wiele rzeczy. Mniej i bardziej przykrych. I trwało to dość długo. Gdy wydostał się z wilgotnych, ciemnych korytarzy dość trudno było go jednak nazwać człowiekiem. Jednak przeżył. W jakimś sensie. I nawet - w jakimś sensie - pozostał sobą. Pierwsza osoba, na którą się natknął po opuszczeniu jaskiń, bardzo szybko stała się jednie małym punkcikiem niknącym w oddali. Wrzeszczącym punkcikiem. A potem pojawiło się tych punkcików wiele, a każdy z nich miał przy sobie coś, czym można siekać, rąbać lub przynajmniej rachować gnaty. I zapolowali na demona, pałając słusznym gniewem, wobec tworu ciemności, jakim stał się niedoszły bohater. Czarniak obudził się w swoim mrocznym zamczysku (zwanym dla niepoznaki Zamczyskiem). Sam siebie nazwał Czarniakiem, bo uznał, że jest to miano jednocześnie mroczne i w miarę bezpretensjonalne. Pretensjonalność bowiem irytowała Czarniaka. Czarniak wstał bezszelestnie z łoża, choć sen był właściwie tylko przyzwyczajeniem z czasów bycia bardziej ludzkim. Moment później leżał jak długi na posadce w sposób nie przystający Czarnemu Kniaziowi, jak zwano takich jak on. Zerwał się na nogi, wykopał wprost za jedno z okien komnaty diablika, który nie wiadomo co robił przy jego łóżku, zamiast pracować głęboko w lochach - dziki wrzask zakończył się miękkim plaśnięciem gdzieś w dole, a potem żałosnym jojczeniem. Czarniak wsłuchał się następnie w odgłosy zamczyska (oczywiście sposobem magicznym). Obudził się sam, czy coś go obudziło? Cichy stukot dochodzący z podziemi; to diabliki - twory będące integralną częścią Zamczyska - remontowały fragment lochów grożący zawaleniem się. I pociągnięciem kilku kondygnacji ponad nimi za sobą. Ciche szepty w jakimś zapomnianym języku; to obaj czarnoksiężnicy eksperymentowali z czymś, co miało być ostatecznym rozwiązaniem kwestii nieproszonych gości, próbujących od czasu do czasu dopaść Czarniaka, czy to w imię szeroko pojętego Dobra, czy to dla skarbów ukrytych w podziemiach. Wynalazek czarnoksiężników miał być rzekomo czymś, co odstraszy nieproszonych gości raz, a skutecznie. I podobno był na ukończeniu. Od paru miesięcy był na ukończeniu, co należy zaznaczyć. Miał to być rzekomo rodzaj broni biologicznej, bardzo zjadliwej broni. Prawdziwe draństwo po prostu... Opłacał czarnoksiężników prawie tak dobrze jak mógł, ale efekty ich prac, szczerze mówiąc, były cieniutkie. Utrzymywał ich właściwie tylko dlatego, że wypadało aby Czarny Kniaź posiadał nadwornych czarnoksiężników. Jakieś warkoty i stukania z warsztatów, gdzie zwykle majstrowały trzy nieco nawiedzone tak zwane czarne krasnoludy; także momentami nie wiedział, po co ich trzyma. Ostatnio wynaleźli sprężynową szczoteczkę do zębów, zamiast sprawić, żeby młot parowy w kuźni zaczął robić coś więcej poza grożeniem wybuchem. Bulgoty w pracowni alchemicznej; to stary Kuternoga znów uczepił się jakiejś idei i tylko jakaś większa eksplozja mogła go od niej odczepić. Pełne entuzjazmu wrzaski i wycia... Zapewne z komnaty tortur. Należy wnioskować, iż któraś z mrocznych dziewek świetnie się bawiła, fundując sobie przy pomocy kata-demona coś w rodzaju masażu. Mroczne dziewki lubiły różne ekstremalne rozrywki. Typu skok na główkę z najwyższej wieży. Wprost na stertę szklanych odłamków. Jakoś nie słyszał wampira Dormiusa, teoretycznie pełniącego funkcję zarządcy; zapewne wysysał kogoś dyskretnie, ostrożnie i bez zbędnej przemocy. W końcu facet miał zasady. Tyle że światło dnia mógł sobie oglądać najwyżej przez szybę. I ciągle przygryzał sobie język. Lecz przynajmniej sprężynowa szczoteczka do zębów przypadła mu do gustu. Czarniak słyszał jeszcze kilkanaście innych stworów, jakie miał pod swoją półdemoniczną opieką i panowaniem, a które w zamian za służbę zyskiwały dach nad głową i względną pewność, iż nie zostaną przebite kołkiem, poćwiartowane, nie skończą jako magiczne ingredienty różnych mikstur, nie zostaną powieszone, spalone na stosie, zakopane, odkopane, sklonowane i zabite jeszcze raz. Wszystko wydawało się być w porządku. Co więc go obudziło? Zapewne nic z w Zamczysku. Czarny Kniaź sięgnął magicznie swoimi zmysłami ku granicom swojego terytorium. Nie były zbyt odległe, ale i tak było to dość wyczerpujące. Ten dziwaczny system alarmowy wymyślony przez krasnoludów... To chyba było to... Widać ci durnie kazali za daleko rozstawić czujniki, przez co mentalne wycie jednego z nich było nawet dla niego prawie niesłyszalne. Choć było go w stanie wybić ze snu. Czarniak wsłuchiwał się jeszcze chwilę w otaczającą go rzeczywistość. Zaraz, ale czemu nie słyszy piekielnych ogarów? Powinny tam być, przynajmniej odstraszyć intruza kimkolwiek lub czymkolwiek by nie był. Albo narobić niezłego jazgotu. Zwłaszcza gdyby trafił się jakiś szlachetny rycerz lub inny pozytywny bohater, niewątpliwie dzielny i szukający chwały. Czarniak teleportował się do wnętrza swojej ulubionej zbroi, odziedziczonej (jeśli można to tak nazwać) po poprzednim władcy Zamczyska. Lata ćwiczeń sprawiły, iż trafił w nią perfekcyjnie. Najpierw posłał nietoperze. Czarniak musiał przecież jakoś zlokalizować to, co sprawiło, iż ogary przestały być słyszalne i nie reagowały na magiczne wezwania, a nietoperze były naprawdę dobrymi zwiadowcami. Stadko nietoperzy dotarło do lasku pokręconych drewek, skąd dochodziło magiczne wycie alarmu. Przy ich pomocy - korzystając z ich zmysłów - Czarniak począł rozglądać się za piekielnymi psami. Znajdzie je - znajdzie przyczynę alarmu. Sprawę utrudniał nieco fakt, iż nietoperze widzą bardziej uszami niż oczami... Ale to była już kwestia przyzwyczajenia. I umiejętności opanowania bólu głowy po wszystkim. I jeszcze opanowania ochoty na zwisanie głową w dół spod sufitu, jeśli akurat korzystało się z gacków zbyt długo... Pierwszy ogar zwisał smętnie z jednego z drzewek na skraju lasku. Drugi był okręcony na następnym kawałek dalej. Trzeci występował w dwóch częściach, czwarty w jednej, za to był przybity do ziemi dwoma kołkami. Większej części piątego nigdzie nie było widać. Pozostałych ogarów nie dało się zlokalizować w pobliżu, zatem być może zdołały zwiać. Były szybkie, bardzo szybkie. Inaczej nie byłyby w stanie skutecznie strzec sporego jednak obszaru rozciągających się wokół Zamczyska włości. Czarniakowi zrobiło się jakoś słabo. Na tyle, na ile mogło komuś takiemu jak on może być słabo. Na ogary ktoś sobie bezwstydnie zapolował! I najwyraźniej nawet niespecjalnie się przy tym zmęczył! Straszne... Zagadka rozwiązała się kilka chwil później, gdy na wzgórku, pośród nieco zwiędłych chaszczy wypatrzył zmysłami nietoperzy coś na kształt człowieka. Wyglądało na to, iż to coś na kształt człowieka ogląda sobie spokojnie jego Zamczysko, widoczne w świetle księżyca, poprzez jakieś urządzenie optyczne. Po chwili było także wiadomo, iż intruz przybył samotnie. Wobec tego mógł zrobić samotnemu intruzowi naprawdę niespodziewaną niespodziankę. A potem ugościć go naprawdę serdecznie. - Naprzód, dziewczynki - rozkazał na poziomie magicznym mrocznym dziewkom, gotującym się do akcji w zamkowej zbrojowni. - Tylko żywcem brać! Uznał, że trzy wystarczy. Teleportował je krótkim zaklęciem we właściwe miejsce. Zmaterializowały się bezgłośnie. Ale runęły już ze straszliwym wrzaskiem na postać chaszczach, jakby nieco nietutejsze w tych swoich zabawnych strojach, tak obcisłych, że właściwie nic nie ukrywających, dziwnie przy tym kojarzących się z batami, kajdanami i w ogóle ze specyficznymi przyjemnościami. W krzakach rozpoczęła się wściekła kotłowanina. Czarniak zmaterializował się po chwili kawałek dalej w pełnej zbroi, z miejsca odczuwając, że znalazł się tak daleko od swego Źródła Mocy, iż jedyną jego prawdziwe magiczną sztuczką mógł być tylko powrót do Zamczyska. Oddaliłby się jeszcze dalej i zamiast być Czarnym Kniaziem, mógłby najwyżej pretendować do miana pośledniejszego czarnego woja. Taka już była właściwość istot jego pokroju. Potrzebowały zewnętrznego źródła zasilania dla swej mocy, jeśli tak to można określić. Ściągnął z pleców młot bojowy (bardziej skomplikowana broń mogła na przykład wybuchnąć podczas teleportacji), uświadamiając sobie jednocześnie niejasno, iż chyba coś nie tak jest z tym kotłowaniem się mrocznych dziewek. Zupełnie... jakby same ze sobą się kotłowały. Chyba nawet to same spostrzegły, powoli się uspokajając. Dziewki zastygły w dziwacznych pozach, a po chwili powypuszczały się nawzajem ze swoich objęć, szponów i zębów. Ogólnie nie były to głupie stworzenia, ale w walce tak się zapominały, że czasem gryzły, a nawet dusiły nie to co powinny. Pamiętały jednakowoż o ogólnych założeniach otrzymanego rozkazu do końca i jeśli miały wziąć żywcem to brały. Choć bywało, że jeniec był podduszony, nadgryziony i wyssany jednocześnie. Albo nawet brakowało mu jakiejś mniej ważnej części ciała. Czarny Kniaź rozejrzał się niepewnie... Wtedy stało się. Huknęło konkretnie. Raz, potem drugi. - Auć - powiedziała jedna z dziewek. Konkretnie ta, która jako druga została przeszyta osinowym kołkiem wystrzelonym z czegoś w rodzaju dubeltówki bez kolby. Trzecia obróciła się jak kurek na wietrze na odgłos wystrzałów za sobą... tylko po to, aby zostać przeciętą czymś warczącym i smrodliwym, z dołu do góry. Bojowa piła łańcuchowa, jak zauważył Czarniak. Rzekomo ostatni krzyk mody na współczesnym polu bitwy. Oczywiście tak naprawdę dziewki nie umarły, ale zaledwie zostały odesłane tam, skąd pochodziły. Powinny się zjawić ponownie najdalej po kilku latach. Natomiast Czarniak był kiedyś człowiekiem i umarłby naprawdę (zostałby zabity na śmierć, jak to mówią), gdyby został przepołowiony czymś takim. Dlatego wykonał pewną sztuczkę z młotem, której nauczył się jeszcze zanim zdobył dla siebie Zamczysko i Źródło Mocy w nim. Określił trajektorię i rzucił, wkładając w to całą siłę swojego fizycznego ciała. Nie trafił. Doszło do walki wręcz, co okazało się bolesne. Głównie dla niego. W podziemiach Zamczyska było sporo cel z solidnymi drzwiami i nie mniej solidnymi zamkami w nich. Jak wiadomo, każdy sługa zła musi mieć gdzie przetrzymywać swoje ofiary, zanim zamęczy je na śmierć w komnacie tortur, złoży w ofierze, pożre lub objaśni, czemu to od teraz służba siłom zła jest najlepszą perspektywą. Czarniak osobiście zniósł ciało intruza w sfatygowanej, trochę dziwnej zbroi do kiepsko oświetlonych podziemi (podziemia właśnie takie podobno mają być). Rzucił je bez ceregieli na posadzkę i spędził chwilę, przyglądając się smukłemu, długonogiemu kształtowi. Kolejny pozytywny bohater, który koniecznie musiał się wykazać. Oni zawsze byli smukli i długonodzy. Może tylko trochę więksi. Tylko po cholerę aż do niego wędrowali po chwałę? W bardziej cywilizowanych regionach Świata nie było już zła do tępienia? Tymczasem potrzebował medyka, aby obejrzał nieproszonego gościa i przywrócił go do stanu używalności. Aby można było z nim zrobić potem różne, paskudne rzeczy. - Mój drogi Kuternogo - przesłał swój głos do sypialni alchemika. Jednocześnie medyka i uzdrowiciela hobbysty. - Bądź łaskaw się obudzić... OBUDŹ SIĘ, DO JASNEJ ANIELKI! Tak lepiej... Zajrzyj, proszę do lochów. Mam tu coś dziwnego. Weź ze sobą apteczkę, zioła i inne takie. - Tak, panie. W tej chwili - odparł usłużnie alchemik w ciszy swej komnaty roztrzęsionym głosem. Czarniak zastanowił się. Tym samym magicznym kanałem, którym przesłał swój głos do jego zmysłów dotarł dziwny zapach... - Nie spiesz się, Kuternoga - dodał po chwili. - Najpierw zmień bieliznę. Potem przyjdź. Wrzeszczenie na smacznie śpiące sługi czasem miało swoje skutki uboczne. Opuścił celę, zamykając ją na wielką zasuwę. Teleportował się do biblioteki, zbroję, którą miał na sobie, przesłał jednocześnie do swych komnat. W bibliotece zamierzał sprawdzić pewien szczegół związany z nieproszonym gościem - szczegół, który nie dawał mu spokoju. Nie trafił w bibliotekę. A zbroję nadal miał na sobie, gdy się zmaterializował. Trudno powiedzieć, czy to dobrze, czy źle. Tak bywa, gdy jest się wykończonym walką. A przed swoimi sługami rżnie się twardziela, co by sobie nie pomyśleli czegoś niepochlebnego. Trafił w schody w wieży, gdzie biblioteka się znajdowała. Stopni było sto pięćdziesiąt dwa. Policzył je dokładnie w drodze na dół. I złamał sobie jeden z rogów na ostatnim z nich. Ale tym razem bolało tylko trochę. Istnieje wiele sposobów wydobywania z jeńców informacji. W tej materii tylko ludzka wyobraźnia jest ograniczeniem. Ogólnie rzecz biorąc te najstarsze można uznać za najwydajniejsze, zwłaszcza te, przy użyciu których z przesłuchiwanego wraz z prawdą wyrywa się jakieś fragmenty jego anatomii. Czarniak osobiście był zdania, że przed przesłuchaniem należy jeńca zmiękczać przez co najmniej parę godzin, aby jego chęć podzielenia się posiadanymi informacjami była jak największa, jeszcze zanim padnie pierwsze pytanie. Tak też poczyniono w wypadku intruza. O zachodzie słońca Czarniak zmaterializował się przed jedną z komnat w podziemiach, gdzie przeprowadzano zmiękczanie. Czarnoksiężnik Czochracz także już tu był (tak na wszelki wypadek), nerwowo przestępując z nogi na nogę i szarpiąc swoją brodę. Czarniak bez słowa wkroczył do środka i rozejrzał się po spartańsko urządzonej sali. Długi stół, ławy, dwa krzesła, spora beczka, oczywiście otwarta. Czarniak stanął za jednym z krasnoludów, który siedział przy stole i szturchnął go. Krasnolud czknął i łagodnie spłynął pod stół, nie zapominając o swoim kubku. Drugiego krasnoluda, zwano go Obwarzan z racji jego pociągu do wiadomego wyrobu piekarniczego, Czarniak zebrał z posadzki i postawił na nogi. Obwarzan chwiał się niczym młode drzewko pod wpływem wiatru. Wystarczyło pacnąć go w ramię, a powrócił do pozycji horyzontalnej z głębokim westchnięciem. Trzeci znajdował się za beczką. Naturalnie w stanie głęboko wskazującym. I to by było na tyle. Krasnoludy miały naprawdę mocne łby i zazwyczaj dotrzymywały kroku największym twardzielom podczas stosowania tej metody wydobywania zeznań. Jednak nie tym razem. Biedacy polegli na placu boju. Cóż, w końcu zawsze trafi się jakiś twardziel, który powala swoimi możliwościami, a nikt nigdy nie twierdził, iż tak zwane rozpoznanie alkoholowe jest idealną metodą. Pod stołem leżała jeszcze, czule szepcząca do swego kubka, jedna z mrocznych dziewek. Czarny Kniaź podszedł do beczki, stwierdzając z wręcz niepokojem, iż jest w ponad połowie opróżniona. - Prawdziwe poświęcenie - mruknął Czochracz zza pleców władcy Zamczyska. Dopiero teraz wszedł do komnaty. - Tak z pięć litrów na głowę. Jak oni dali radę? - Góra o cztery litry - poprawił czarownika Czarniak, fachowym okiem oceniając pojemność beczki. - Nie popadajmy w przesadę. Stanął nad spoczywającym do połowy na blacie smukłym kształtem o krótkich włosach białych jak śnieg. Nieszczęsny intruz po wstępnej obróbce. - Esce! - zażądała bełkotliwie smukły kształt, uderzając dnem swojego kubka o blat stołu. - Chce escze! Ale ajna ipleza! Eszce! To była kobieta. Smukła. Długonoga. Z biustem. Chociaż dość szeroka w ramionach i z blizną na policzku. Ale kobieta. Nawet dość ładna. Czarniak poczuł się zaskoczony. Wypolerowałby rogi, gdyby wiedział... a przynajmniej jeden z nich. Czemu nikt mu nie powiedział? Ale przynajmniej wiadomo, dlaczego Kuternodze badania medyczne zajęły aż dwie godziny. Miała na sobie coś jakby damską koszulkę na ramiączkach ledwo co zakrywającą biodra i nie wiadomo skąd wzięte pantofle na obcasach. Zapewne z zapasów poprzedniego władcy Zamczyska. Lubił takie kobiece drobiazgi. A nie był kobietą. - Prawdziwa baba! - powiedział z zachwytem Czochracz. Być może jeszcze chwilę wcześniej nie wierzył własnym oczom. Albo fakt, że widzi kobietę z krwi i kości potrzebował czasu, aby dotrzeć do jego świadomości. - Prawdziwa! Powinienem ją zbadać! Czarniak uświadomił sobie, ze coś mu się ślini na rękę. Z obrzydzeniem wytarł rękaw o skraj szaty czarownika, dostającego właśnie wytrzeszczu, na widok nóg wystających spod stołu. Wytrzeszczu i ślinotoku. Czarniak odsunął się. - Łesteś ogaty! Ale cemu mas ylko ednego loga? To labawne! - odezwała się właścicielka nóg. Czarniak usiadł na ławie, powstrzymując odruch dotknięcia swojego złamanego rogu. Odrośnie. Za jakiś czas. - Jak się nazywasz? - Oają mne Ałaycyca. - Eeee... - zaczął Czarniak. Dobrze słyszał? "Kawał Cyca"? Czochracz opanował się nieco, wyszeptał zaklęcie zwane "filtrem bełkotu", pozwalające zrozumieć każdego bez względu na jego stan - w tym także polityków - zastanowił się, następnie przetłumaczył: - Wołają na nią Biała Wilczyca. "Filtr bełkotu" był niemal nieodzowny przy przesłuchaniach metodą alkoholową. - To twoje? - zapytał Czarniak Białej Wilczycy, kładąc pas z dziwną klamrą na blacie stołu. - Osego. Czarniak stracił wątek na moment. - Łysego? Jakiego łysego? - Co s ego?! Ta metoda zmiękczania przed przesłuchaniem należała mimo wszystko do jednych ze skuteczniejszych. Jednak problemem bywało zrozumienie przesłuchiwanego po jej zastosowaniu. - Pyta, co z tego - pośpieszył z pomocą Czorchacz, stosując znowu "filtr bełkotu". Jego głos drżał. Pocił się. - Lacego ty mas bek lyka? Gupio to ygląda. - Że co łyka? - Łeb byka. Pyta o twój wygląd, panie. - Aha. Tak jakoś wyszło. Sprawdziłem w bibliotece symbol na klamrze twojego pasa. Wiem, kim jesteś - rzucił pozornie od niechcenia. - Och, welki bycek siał plawdzic w kią... kiągach, kim a łestem. - powiedziała kobieta, usiłując się wyprostować na ławie. - Ycek mie ctać? - Pyta, czy byczek umie czytać. Panie, uważam, że powinno się ją bardzo dokładnie i... tego... dogłębnie przebadać. Obejrzeć, poddać testom i w ogóle. Wiesz, panie, na ten przykład krew dziewic jest bardzo istotnym... Kobieta uderzyła wściekle kubkiem o blat stolika. - Ylko ie dzieica! Tylko ne dziewica! Ja... ufff... cię nie blażam! - Chyba powiedziała, że ona cię nie obraża - domyślił się Czarniak. - Więc i ty jej nie obrażaj - popatrzył na kobietę, usiłującą zogniskować wzrok na kubku. - Estes akims... Jesteś takim kimś, kto poluje na potwory i inne sługi zła za pieniądze, prawda? Nazywają was wiedźmakami, nieprawdaż? - Plawadaz - odparła blondynka, wyszczerzając się. Wiedźmacy byli ekstremalnie odporni na wszelkie jady, trucizny i zarazy. I zapewne tylko tym można było tłumaczyć względną przytomność przesłuchiwanego obiektu, podczas gdy krasnoludy przeniosły się na inny poziom świadomości. - Naprawdę powinienem ją zbadać - powiedział czarownik błagalnie. Czarniak zignorował go. - Przyszłaś mnie zabić? - zwrócił się do białowłosej. - Panie mój, wybacz, ale to chyba oczywiste - wtrącił czarnoksiężnik. - Po, co innego mogłaby... - Acego abyć miabym? - wytrzeszczyła oczy białogłowa. Wyraźnie usiłowała mówić jak najwyraźniej. Ale wychodziło niewyraźnie. - Bessesu. - Mówi, że bez sensu byłoby takie zabijanie. Wierzysz jej, panie? - zapytał skonsternowany czarnoksiężnik. - Bo jestem potworem, Czarnym Kniaziem, zamieszkuję przeklęty zamek, utrzymuję tuzin sług z piekła rodem. To nie wystarczające powody? Kto ci zapłacił z mój łeb? - Nie! Ne bić! Plosic o ooc! - O moc? - zadziwił się Czarniak. - A jak ty to sobie wyobrażasz? - Co, ja newyrazne mówe, cy co?! Ne o moc! O ooc! - Chyba chodzi o pomoc - wymamrotał Czochracz, targając swoją brodę. - O proszenie o pomoc. - O pomoc? - No wlasne! O omoc! Eba twiej mocy! - Niby ktoś potrzebuje twojej pomocy, panie. Ona coś kręci, panie. Myślę, że dokładne przebadanie z uwzględnieniem oględzin powłoki cielesnej... Czarniak podrapał się za uchem. Miał właśnie jedno z tych przeczuć, co do którego miał przeczucie, że powinien go posłuchać. Twory ciemności tak miały. - Przydaj się na coś i zrób tak, żeby dało się z nią normalnie rozmawiać - zwrócił się do Czarownika - Jeżeli to prawda, co piszą o wiedźmakach w różnych mądrych księgach, to wziąłem ją żywcem tylko dlatego, że ona wiedziała, z kim walczy i nie chciała mnie zabić. Czaisz kwestię? Moment ciszy. - Kumam bazę. Nie chciała cię zabić, panie i przez to wpadła. Skoro tak uważasz... - Tak uważam - rzucił Czarniak. - A teraz przywróć ją do stanu używalności. Potem było trochę szeptów i efektów specjalnych. Były też gesty przywodzące na myśl wyrywanie czegoś z Białej Wilczycy, a w komnacie gwałtownie spotęgował się i tak już ostry zapach alkoholu. Biała Wilczyca spadła na skutek tego wszystkiego z zajmowanego zydla, lecz gdy ocknęła się, zdawała się być jakby dużo bliżej trzeźwej rzeczywistości. Przyjrzała się krótko Czarniakowi. Zastanowiła się. I zapytała: - Jakiś Minotaur cię urąbał, że tak wyglądasz, cy co? - Nie. Po co tu przybyłaś? Nadal się zastanawiała. - Wiem! Wcale cię nie ugryzł! Wiem, co zrobił... On cię... Ale przecież nie jesteś kobietą... - jej oczy rozszerzyły się. A ostanie zdanie zostało wypowiedziane prawie całkowicie wyraźnie. Przez moment Czarniak Gapił się na Białą Wilczycą, nie mogąc wymyślić mądrej odpowiedzi. W końcu zdecydował się przybrać minę pod tytułem Obleśny Stwór nr 5 i zaczął krążyć wokół niej, bardzo uważnie przyglądając się, co ciekawszym szczegółom jej anatomii. Niech kobieta nie myśli, że tamten wypadek z bykołakiem jakoś wpłynął na jego męskie zachowania. - Zapłacono mi, abym przybyła do ciebie z posłannictwem - szybko powiedziała blondynka, krzyżując nagle ramiona na piersiach. Założyła też nogę na nogę. Prawie nie bełkotała. - Kilka mil stąd jest taka wioska, Ostatnie Doły się zwie, gdzie mnie wynajęto. Wies, wymyślili tam sobie, że wiedz... wiedzi... maczka - zająknęła się na trudniejszym słowie - nie da się zabić, zanim nie przekaże tego, co ma pze.. przekazać. Przyglądał się jej nogom. Spróbował się zaślinić dla lepszego efektu, ale coś mu nie wychodziło. - A co ma przekazać? - Poplo... prosić o pomoc - nadal mówiła szybko. - Straszna siła jest z każdą chwilą bliżej Ostatnich Dołów. Naprawdę straszna. Mieszkańcy uważają, że tylko ty możesz im pomóc. Dać odpór wrogowi. Słuchał jej jeszcze przez kilka chwil, a potem doszedł do wniosku, że najlepiej, jeśli sam na własne oczy wszystko zobaczy. Nie miał żadnej kuli, ani innego lustra, pozwalającego patrzyć na odległość. Po prostu to nie ta bajka. Na taką odległość, o jakiej mówiła Biała Wilczyca, nie mógł nawet skorzystać z nietoperzy. Czarniak był w drodze od północy. Podróżował na sprawiającym dość upiorne wrażenie wierzchowcu w ogólnych zarysach przypominających konia, z rodzaju tych, w których płynie krew wszelkich możliwych końskich ras (możliwe, że niemożliwych też, jako że coś w kształcie łba owego wielkiego wierzchowca przywodziło na myśl jednorożca). W godzinę po północy przekłusował obok Ostatnich Dołów starym traktem na zachód, w stronę cywilizowanych stron. Gdy wjechał do rozciągających się nieco dalej leśnych ostępów, znacząco zwolnili, gdy okazało się, że ktoś postury Czarniaka, do tego na wielkim konisku, aż zbyt łatwo może pozostać bez konia pod sobą. Na przykład na skutek zawiśnięcia na jakiejś gałęzi. Na przykład za szyję. Potem został napadnięty. Przez wilkołaka. Wilkołak następnie obiecał, że więcej nie będzie. Tuż przed świtem Czarniak znalazł w okolicy Pierwszych Dołów, gdzie wedle słów wiedźmaczki dotarł już zastęp wroga. Mroczne bory pozostawił za sobą. Przed nim rozciągały się poszarpane, choć niezbyt wysokie wzgórza porośnięte to wysoką trawą, to gęstymi chaszczami. Biała Wilczyca dość dokładnie wyłożyła naturę tego, co zagrażało sąsiadom Czarniaka z Ostatnich Dołów, ale Czarniak należał do osób, które wszystko lubią zobaczyć na własne oczy. Nawet gdy wiąże się to z pewnym ryzykiem. Zastanawiał się przez chwile, co zrobić, pomyślał o całkiem zdolnej czarownicy, która urzędowała w kamiennej wieży niedaleko Pierwszych Dołów. Zaraz potem pomyślał, iż jeśli Biała Wilczyca miała rację, co do wrednej natury nadchodzącego wroga, to czarownica jest już tylko wspomnieniem. I kopciem unoszącym się w powietrzu. Zjechał z traktu, aby pokłusować dnem płytkiej doliny w stronę Pierwszych Dołów. Niebo jaśniało coraz bardziej, co nie nastrajało optymistycznie Czarnego Kniazia; mimo wszystko był tworem Ciemności, a co za tym idzie, światło dnia nieco go męczyło. Nie tak jak statystycznego wampira, ale jednak. Chłód nocy i księżycowy blask - oto co preferował. Wreszcie wspiął się na szczyt jednego ze wzgórz, skąd - spomiędzy chaszczy - rozciągał się przyzwoity widok na całą okolicę, w tym na Pierwsze Doły. I kamienną wieżę kawałek dalej. Czarniak zeskoczył z siodła, zdjął rogaty hełm, a z juków wydobył lunetę. Po rozsunięciu okazała się tak wielka, że mogła wprawić w kompleksy. Skierował ją w stronę położonych na zboczach dwóch wzgórz Pierwszych Dołów. I na to, co wydało mu się, że dostrzegł wzdłuż drogi przechodzącej przez małą miejscowość. Dzięki lunecie przekonał się, iż wzrok go nie mylił. - Cywilizacja wita was - mruknął. Dwa rzędy pospiesznie skleconych szubienic. I kształty huśtające się na nich. Grzech i siły nieczyste zostały wytępione. Żyjcie w pokoju, bogobojni mieszkańcy Pierwszych Dołów. To wszystko z miłości do was i dla waszego dobra. Czarniak skierował lunetę ku kamiennej wieży. Kopciła. Spalone wieże już tak mają. Nawet kamienne. Znajdowały się także tam, nieopodal wieży, coś jakby resztki po wielkim ognisku. Ropień zła został wypalony. Na chwałę Bogów Światłości. Czarniak. pomyślał wówczas, że chyba mu głupio. On powinien być tu od takich rzeczy. Szubienice, stosy, terror i strach. Kto nie ze mną, ten przeciw mnie i temu podobne. Z tym, że naturalnie obyłoby się bez opowiadania, że to wszystko dla dobra terroryzowanych. I w ogóle ubierania tego w jakąkolwiek filozofię. Czarniak zlustrował jeszcze okolicę przez lunetę, szukając jakiegokolwiek śladu wrażych oddziałów. Nic, pusto. Może jeszcze nie wstali, zmęczeni słusznym dziełem tępienia zła. W końcu to nie takie zaraz hop siup wydusić z podejrzanych stosowne zeznania, potem przygotować egzekucję, w międzyczasie pokonać lokalną czarownicę i upiec ją w ramach oczyszczania z grzechów. Czarny Kniaź zastanowił się... Skoro z powodu tolerowania czarownicy w okolicy Pierwszych Dołów na sznurze zadyndało dwa tuziny osób (zapewne, aby już nigdy więcej nie grzeszyli), to co się stanie z Ostatnimi Dołami, które żyły z Czarniakiem w zgodzie? Cofnął się i wskoczył na wierzchowca. Postanowił, że podjedzie jeszcze kawałek, spróbuje zorientować się jakimi konkretnie siłami dysponuje zastęp Wielkiej Inkwizycji w Służbie Jedynych Prawdziwych Bogów Światła. Niespiesznie podążył w dół zbocza wzgórza, lawirując pomiędzy chaszczami. Wjedzie na szczyt następnego wzgórza i spróbuje stamtąd się rozejrzeć. Przeszło mu przez głowę, że coś jakby niecka, do której zjechał po kilku minutach, byłaby doskonałym miejscem na dyskretne zgromadzenie jakiegoś większego oddziału, tak żeby nie leźć w oczy każdemu w okolicy i... Ci zbrojni dokładnie tak pomyśleli. Była ich coś z setka. Mieli konie, wozy... i jakieś machiny wojenne. Z rodzaju tych, jakie mógł wymyślić tylko pełnokrwisty człowiek. A on, jak ten debil, wyjechał tuż przed ich obóz. Nawet bez hełmu na rogatym łbie. Straże były bardzo sprawne. Dźwięk alarmu rozległ się dosłownie w chwilę po tym, gdy Czarniak spostrzegł, że sytuacja stała się nagle dość... niewygodna. I jeszcze te niepokojące machiny... Pomyślał wtedy o tym, że, gdy on był jeszcze człowiekiem, w jego wsi znajdowała się kuźnia z jedynym w okolicy młotem parowym. Słyszał też wtedy, iż istniały maszyny parowe, które ustawiało się na szynach, po których mogły się poruszać. Przynajmniej do momentu, w którym wybuchły. A wówczas każda taka maszyna miała to w zwyczaju. Widać jednak udało się zlikwidować ten problem. I już szyny nie były potrzebne... Były za to gąsienice... Czołgi parowe. Czyli jednak istniały naprawdę... Jeden stał całkiem blisko. Z wieżyczki jednego z wystawał jakiś człowiek z lornetą. Na pewno doskonale widział byczy łeb Czarniaka z głupawym kółkiem w nozdrzach. A wieżyca z dwoma lufami była obrócona mniej więcej ku właścicielowi byczego łba. Celowniczy być może już otrzymywali rozkazy. Odłamkowym ładuj! Czy czym tam nabijali armaty w wieżycach czołgów.. W obozie tymczasem począł się niezły rwetes, zamieniając się błyskawicznie w bałagan zwany wojskowym porządkiem. Szukanie broni, oficerowie udający, że wiedzą, co robią i tak dalej. Chyba też uważali, że zaraz rzucą im się do gardeł całe legiony zła. I mobilizowali się. Jeden z czołgów już zadymił z kominów. Czarniak spokojnie nałożył hełm na głowę. Cóż, w tej sytuacji mógł zrobić tylko jedno. Nic więcej, nic mniej. Wydobył miecz, spojrzał na jego ostrze, na którym zabłysło słońce. Jak to bywa w takich scenach. W obozie zajmowano pozycje obronne... Nawet sprawnie. Choć byłoby sprawniej, gdyby oficerowie tak nie wrzeszczeli. I gdyby wiedzieli, co robią. Wytoczono obrotowe działko. Rzekomo wynalazł to draństwo jakiś naiwniak, który wierzył, że taka broń ograniczy liczbę ludzi posyłanych do walki. Podobno był nawet lekarzem. Gutling się nazywał czy jakoś tak... Ograniczył tylko jeszcze bardziej liczbę żołnierzy przeżywających bitwę. Znacząco. Wytoczono kolejne działko. Biała Wilczyca nic a nic nie przesadziła w opisie sił Wielkiej Inkwizycji. Czarny Kniaź wzniósł miecz, jakby dawał sygnał do ataku. Tryumfalnie ryknął, jak to tylko ktoś taki jak on mógł zrobić. To było nawet całkiem przyjemne - być przyczyną takiego rwetesu. Spiął konia, teatralnie, jak tylko się dało. A następnie runął galopem przed siebie. Z tym że w stronę przeciwną, niż siły wroga. Wróg przeżył niewątpliwie szok. Tylko tym można wytłumaczyć fakt, iż nie padł żaden strzał. A było tam dużo broni palnej. Z Wielką Inkwizycją w Służbie Jedynych Prawdziwych Bogów Światła nie można było ot tak stanąć sobie do walki. No chyba żeby mieć drugie tyle fanatyków na swoich usługach. Przypadkiem Czarny Kniaź nie miał. Dlatego Ostatnie Doły musiały spłonąć. To był jedyny sposób. Około siedemdziesięciu domów i zabudowań gospodarczych, dorobek kilku pokoleń nikomu nie wadzących mieszkańców spłonął w jedną noc. Mroczne dziewki bawiły się jak nigdy, urządzając sobie tam istną orgię zniszczenia. Z ewidentnym naciskiem na termin "orgia". Przy okazji krasnoludy testowały swój ostatni wynalazek. A przynajmniej próbowały, bo skomplikowane urządzenie mające tworzyć zaporę ognia bez użycia magii zachowało się w końcu o tyle spektakularnie, co całkowicie niezgodnie z zastosowaniem. A mianowicie wzniosło się na słupie ognia na jakieś dwie setki stóp, a następnie spadło krasnoludom prawie na głowy. Czarne krasnoludy natychmiast poczęły się zastanawiać, co by się stało, gdyby doczepić do zbiorników z tą samą substancją palną jakieś płaty nośne i jakieś siedzisko dla pasażera... Po spaleniu Ostatnich Dołów (oczywiście czystym przypadkiem razem ze zwłokami kilkunastu konnych ze straży przedniej oddziału Inkwizycji, którym jakoś tak się nagle zmarło zaraz po wjechaniu do tejże wsi), miała nastąpić druga faza planu Czarniaka. Ta najokrutniejsza. Diabliki - te stwory przypisane do Zamczyska na stałe - wbiegły do komnaty Czarniaka, wnosząc wyraźnie ciężką skrzynkę. Z hukiem postawiły ją na spękanej posadzce i uciekły. Skrzynka zawierała niezwykle groźną zawartość - efekt pracy czarnoksiężników nad ostatecznym rozwiązaniem kwestii nieproszonych gości... A właściwie było tam tylko to, co udało im się dotąd osiągnąć. Zamienione przy tym z broni defensywnej na ofensywną. Czarniak chwilę nałożył swój hełm, zarzucił sobie ciężką skrzynkę na ramię, a następnie magicznie przemieścił się na zachodni skraj swojego dominium. Zabrał przy okazji swojego wielkiego wierzchowca ze stajni. Wielkie konisko zmaterializował się prawidłowo, tam gdzie miał się zmaterializować. Czarniak zasadniczo też. Choć do pełnej kompatybilności geograficznej z grzbietem konia zabrakło mu nieco ponad trzech metrów. Doszedł do wniosku, że to wina dodatkowej masy w postaci skrzynki, następnie pozbierał się z godnością z ziemi. Po chwili był na koniu, galopując na zachód starym traktem. Minął mroczne dziewki zabawiające się podpalaniem przy pomocy kul ognistych leżącego nieco na uboczu gospodarstwa. I sprawdzaniem, która z nich jest w stanie wytworzyć większą takową kulę. Wygrała chyba ta, która musiała wskoczyć do studni, gdy straciła panowanie nad swoją kulą. Gdy mroczna dziewka przesadzała cembrowinę, ciągnął się za nią gustowny warkocz ognia i dymu... A potem był syk, kłęby pary i diabelski chichot z głębi studni. Niektórym naprawdę niewiele do szczęścia potrzeba. Czarny Kniaź zjechał z drogi po przegalopowaniu około półtorej mili i wraz ze swoim wierzchowcem wspiął się na porośnięte krzewami i niskim drzewami zbocze wzgórza, wzdłuż którego biegła stara droga. Zeskoczył, skrzynkę zostawił w połowie wysokości zbocza, a wałacha uwiązał kawałek dalej. - Są daleko stąd? - zapytał, cofając się do skrzynki. Niby nikogo nie było.. - Za kilka minut tu będą - odpowiedział wampir Dorimus. - Poruszają się zwartą kolumną, co powinno znacząco ułatwić ci zadanie. Dorimus, jak każdy wampir, bardzo źle znosił światło dnia. Jednak nie oznaczało to, iż nie był go w stanie znieść w ogóle. Był w stanie. Zwłaszcza, gdy słońce zachodziło, niebo było zachmurzone, a on nażłopał się krwi niczym komarzyca zamierzająca popełnić samobójstwo poprzez eksplodowanie na skutek przejedzenia. Dorimus zmienił formę z czegoś w rodzaju wielkiego nietoperza na bardziej akceptowalny, ludzki kształt. Powiedzmy, że ludzki... - Zdążyłeś sprawdzić jak idzie reszcie? - Jadą na północny wschód. Biała Wilczyca prowadzi uchodźców zgodnie z mapą, którą im dałeś. Taszczą ze sobą dobytek i te złoto, za które wykupiłeś ich ziemie, więc nie poruszają się zbyt szybko... Czarniak przyklęknął przy skrzynce i zaczął ją otwierać. - Tym się nie martw, drogi Dorimusie. Po tym, co zrobimy, nikomu z tych świątobliwych wojowników nie przyjdzie do głowy przez jakiś czas tropić kogokolwiek. Zbyt będą zajęci sobą. I tym, co im się stanie. - To dość okrutne - mruknął wampir. - Prawie zbyt okrutne. - Liczy się efektywność. - Tyle złota... - Co? - Złoto. Tyle złota dla wieśniaków z Ostatnich Dołów. To dość okrutne. - Muszą zacząć od nowa - wzruszył ramionami Czarniak, wtykając rękę do wnętrza skrzynki. Była bardziej przepastna niż sugerował to jej wygląd. - I lepiej, żeby oni je mieli, niż żeby wpadło w łapska Inkwizycji. Ja tam nie chcę finansować im różnych urządzeń do walki ze złem. Albo do wyrywania tego zła z podejrzanych o bycie złymi. Źle bym się z tym czuł. - dodał po chwili. Dorimus patrzył, jak Czarny Kniaź wydobywa zawartość ze skrzynki. - To bezpieczne? Ci psychopaci czarnoksiężnicy zarzekali się, że to bardzo zjadliwa broń masowego rażenia. I jakim cudem aż tyle tych kurdupli zmieściło się w takiej skrzynce?! Czarniak spokojnie wyciągał jednego diablika po drugim ze skrzynki mogącej na pierwszy rzut oka pomieścić góra dwóch i ustawiał ich w rzędzie. Diabliki dreptały w miejscu, drapiąc się nerwowo. I rozmazując się na brzegach, co było efektem nałożonych na nie czarów. - Ta, no... komp... kompresja przestrzenna, czy coś. Ich pytaj. Niestety, ciężar pozostaje bez zmian. - odparł Czarniak i dodał. - Nam nic nie grozi. Podobno. To bardzo selektywna broń. - Podobno? - Podobno... - No to fajno. Ale złota będę mógł zabrać, ile tylko uniosę? Na przykład w tej skrzynce? Czarniak wyobraził sobie wielkiego nietoperza ciągnącego po ziemi balast w postaci nienormalnie ciężkiej skrzynki. I usiłującego nie rzucać się w oczy. Pokiwał tylko byczą głową i westchnął. - Dokąd zmierza ten świat - powiedział jeszcze Dorimus. - Żeby takie paskudne twory ciemności jak my broniły jakichś wieśniaków przed jakimś nawiedzonymi sługami Światłości. Po prostu coś niesłychanego. W czasach mojej młodości było zupełnie inaczej. Ten w błyszczącej zbroi, z proporcem z wizerunkiem słońca, to dobry. Broni słabych, bezbronne wdowy i inne sieroty. Ja natomiast to wielki, zły wampir. Wysysam, szczególnie dziewice i w ogóle. I nieważne, że mają z tego przyjemność, a ja jawię im się jako przystojniak pierwszego sortu... - My nadal jesteśmy tymi złymi - powiedział Czarniak. - My się nie zmieniliśmy. Albo tylko trochę. To ci dobrzy przegięli pałę ze swym szerzeniem dobra. -. Przed spaleniem wsi zapłaciłeś za szkody. I ty mówisz, że jesteś ten zły? - A ty masz zasady. Ssiesz bez przesady. - Nie ssę ich na śmierć. A to różnica. Ssanie na śmierć zbytnio zwraca uwagę. Ale ja wcale nie jestem taki bezinteresowny - myślał Czarniak. - Zyskałem dwie setki z hakiem wdzięcznych mi za ratunek wieśniaków. Już nie tylko tolerujących mnie, ale właśnie wdzięcznych... Podążę za nimi, tam, gdzie się osiedlą, znajdę jakąś jaskinie, stworzę Źródło Mocy, przywołam ze dwa diabliki. Na początek. One wyryją pierwsze korytarze. Żebym miał gdzie mieszkać. Potem będą następne diabliki, Źródło Mocy się rozrośnie i w końcu dzięki niemu i dzięki diablikom powstanie kolejne Zamczysko. A w pobliżu będzie kilkaset luda, którzy z radością powitają moje zwierzchnictwo. Przybędą czarnoksiężnicy, mroczne dziewki i inne diabelstwo. Będą też inni ludzie, którzy będą woleli mnie od swych przepojonych dobrem władców... Czyż nie tak rodzą się imperia? Aż się uśmiechnął do swoich myśli. Dorimusa już nie było. Pustej skrzynki mogące pomieścić dziesięciokrotnie więcej niż na to wyglądała też nie. Do wąwozu poczęli wkraczać pierwsi konni. Byli ostrożni i mieli broń miotającą osinowe kołki ciężkiego kalibru. Jak to pozytywni bohaterowie. Zaraz za nimi jechały parowe czołgi, kopcąc z kominów i jazgocząc. Było ich siedem. Były też dwa konne wozy, całkowicie zakryte. I tak ze cztery dziesiątki piechurów. Czarniak ocenił odległość, ustawiając się za pierwszym diablikiem, określił trajektorię, obliczył w myślach siłę... a potem jak nie przykopał w siedzenie małego stwora... Ten wzniósł się po łuku w górę i upadł tuż przy konnych. Moment później z dzikim wrzaskiem, do tego napędzany zaklęciem przyspieszenia, rzucał się w objęcia kolejnym żołdakom. Z prędkością dźwięku. Albo coś koło tego. Czarniak wykopał następnego. I następnego. I jeszcze jednego. I kolejnego. I następnego. A w końcu ostatniego. A potem patrzył na zamęt, jaki powstał w płytkim wąwozie. Diabliki skakały od człowieka od człowieka do człowieka, wdzierały się do wozów i pod włazy czołgów. Zrzucały ludzi z koni, przewracały pieszych, wyrywały broń i wiązały razem sznurówki butów swych ofiar. Naciągały kaptury na oczy, ściągały im spodnie. Szarpały i kopały w różne elementy ich anatomii. I robiły inne dziwne rzeczy. Zwłaszcza od tyłu. Czarnoksiężnicy spędzili pół nocy na wpajaniu im swoimi upiornymi szeptami, co mają robić. Jak widać - byli nieźle pokręceni. Zapewne brak kobiet w życiu. Potem zaklęcie przyspieszenia wygasło i diabliki zajęły się ratowaniem własnej skóry. Były głupiutkie jak stołowe nogi, lecz wiedziały, kiedy przestać. Słudzy Dobra jednak wcale nie zaczęli dochodzić do siebie. Żaden z nich nawet nie próbował opanować bałaganu. Byli zbyt zajęci coraz wścieklejszym drapaniem się w najdziwniejszych miejscach. Niektórzy już zaczęli używać do tego coraz dziwniejszych przedmiotów. Inni tarzali się. A niektórzy nawet poczęli dostrzegać, iż coś im jakby zanika, a coś jakby zamierzało wyrosnąć. Jeden nawet zieleniał. Drugi zaczął robić się jakby niebieski. Bliżej nieokreślona zaraza dopadła ich. Czarniak zaczął się wycofywać ku wierzchowcowi. Wskoczył na siodło. Teraz do Zamczyska. Miał kilka dni, zanim u sług Dobra miną efekty działania tej magicznej zarazy. Kilka kolejnych zanim nadciągną posiłki. A wtedy powita ich naprawdę gorąco pod murami Zamczyska. Zakończy następnie sprawę jakimś spektakularnym fajerwerkiem i podąży za obywatelami spalonego sioła. I każdy będzie miał, co chciał. Pozytywni pokonają zło (we własnym mniemaniu naturalnie) i pomszczą spaloną wieś (której mieszkańców w większości sami by spalili lub powiesili), na koniec zachłysną się sukcesem. A Czarny Kniaź będzie miał zaczątek swego imperium. Chociaż może najpierw trochę świata zwiedzi? Pół wieku tkwił w miejscu. Zresztą jedno nie wyklucza drugiego. Tylko czemu go tak tyłek swędział? Ani się podrapać przez tą cholerną zbroję... Może sztyletem... |
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
Powyższy tekst został
opublikowany w serwisie opowiadania.pl. |