Grzybica cz. III |
|||||||||
|
|||||||||
16 . MORSKI FLIRCIK Od momentu wypłynięcia z portu Lora przebywała cały czas pod pokładem. Oprócz Brutusa miała jeszcze kilka szczurów do towarzystwa. Wrażenia mieli różne. Li traktowała to jako dobrą zabawę, przysłuchiwała się odgłosom z pokładu, przyglądała się pająkowi, który misternie naprawiał swoją sieć. Brutus niezbyt dobrze znosił ciągłe kołysanie. Położył się płasko koło swojej pani, piszczał i spoglądał nie chętnie w stronę bawiących się szczurów. Te przyzwyczajone do morskich podróży, biegały w kółko, to przyglądały się swoim towarzyszom. Lora rozmyślała o tym, co się stało tego dnia. Z zadumy wyrwał ją hałas otwieranego włazu. Brutus mimo złego samopoczucia nie zrezygnował z obrony Lory. -Brutus, noga. - syknęła. Pies posłusznie wrócił do niej, ale sierść miał nadal zjeżoną i warczał. Pod pokład wpadł ostry słup światła, a zaraz po nim zbiegł po drewnianych schodkach jakiś młody mężczyzna. Lora nie wstała, nawet się nie zamierzała ruszyć. -Kapitan prosi cię na mostek. - powiedział ów młodzieniec. -A jeśli nie zechcę? - w Lorze obudził się duch przekory. -To możesz tu siedzieć do końca podróży. Li poderwała się z miejsca i pędem ruszyła w stronę schodków. -To ja do niego już idę. Mój pies nie przywykł do takich warunków i niezbyt dobrze je znosi. Wyciągnęła Brutusa na zewnątrz. Gdy pies ujrzał na około statku samą wodę, to ze "szczęścia" cofnął ostatni posiłek, nieźle już przetrawiony. -Nie martw się, ktoś to posprząta. Mój stary zacznie się niecierpliwić. Zaprowadzić cię do niego? -Sądzę, że bym sobie poradziła, ale z przyjemnością skorzystam z twojego towarzystwa. Lora przyjrzała się dokładniej nowemu towarzyszowi. Niewiele wyższy od niej, szczupły, dobrze zbudowany. Miał takie ładne niebieskie oczy i jasny blond włosy. A do tego tak słodziutko się uśmiechał, że Lora chcąc nie chcąc musiała mu odpowiedzieć takim samym uśmiechem. Za nim doszli na mostek dowiedziała się, że ten młody marynarz na imię miał Jeff i jest dwa lata starszy od niej. -Melduję, panie kapitanie... -Daruj sobie, synu. -Kapitan nie odrywając się od urządzeń nawigacyjnych, mówił troszkę wyniosłym tonem. - Jak cię znam, ta młoda dama już wie, że jestem twoim ojcem, więc bez zbędnych formalności. Witam na pokładzie naszego Neptuna. - powitał Lorę. - Jeff, zostaw nas samych. -Tak jest. - i zniknął za drzwiami. -Ładnego mam synka, prawda? -Owszem, ale chyba nie po to mnie pan tu wzywał? -Po pierwsze chciałem panią... -Pan pozwoli, na imię mam Lora. I prosiłabym używać właśnie tego zwrotu. Będę czuła się mniej skrępowana. -No więc chcę cię przeprosić za warunki w jakich musiałaś przebywać, ale takie były zalecenie pewnej osoby. -Wernera? -Jeżeli tak ma na imię pan Veroy, to tak. Powiedział, że możesz próbować uciekać. -Pod pokładem wcale tak źle nie było. Wolę towarzystwo szczurów niż tych kretynów z Grzybicy na lądzie. -A po drugie muszę ci wyjaśnić... O cholera! Momentalnie zerwał się silny wiatr, niebo jak dotąd czyste bez większych chmurek, zaciągnęło się niebo szarą warstwą burzowych chmur. I po niecałej minucie, zaczął padać deszcz. Najpierw pojedyncze krople, a już po chwili rzęsista ulewa. Stary statek z żaglami, który można by rzec nadający się tyko do celów rekreacyjnych, jego załoga oraz pasażerka z psem, stanęli w obliczu potwornego niebezpieczeństwa. Na horyzoncie widać było pierwsze błyski, które przemieszczały się w stronę statku równie szybko jak i poprzednie zwiastuny zagrożenia. Marynarze toczyli nierówną walkę z żywiołem. Lora stała zdumiona. Patrzyła na to wszystko i nie mogła nic z tego pojąć. Nigdy wcześniej nie była na morzu i nigdy nie spotkała się z burzą na otwartej wodzie. Dopiero niespokojne szczekanie psa, obudziło w niej trzeźwość umysłu. Sięgnęła po kamizelki ratunkowe dla siebie i dla psa. -Wiem piesku, że nie lubisz się ubierać w ludzkie rzeczy i że pływanie idzie ci lepiej niż mi, ale jest sztorm i nie możesz pozwolić sobie na tonięcie. Nie skończyła jeszcze mówić gdy statek uderzył o coś z dużą siłą. Ledwo zdołała się utrzymać na nogach. Wyszła na zewnątrz i zapytała się pierwszego lepszego marynarza, którym okazał się Jeff, co się stało. -Rąbnęliśmy w jakąś skałę i chyba jest spora dziura w kadłubie. -Toniemy? -Co tu dużo kryć - tak. Lora zamyśliła się na momencik i nagle zaświtał jej szalony pomysł. -Jeff, miałeś kiedyś dziewczynę? -Nie. -A całowałeś się? Marynarz spojrzał na Lorę ze zdziwieniem. -Co to za pytanie w tym momencie? Lora pocałowała go mocno i z uśmiechem odpowiedziała. -To tak gdyby nie było nam dane przeżyć tego sztormu. Trudno określić jego radość i zdwojoną siłę wtedy. Lora dojrzała małą łódź ratunkową. Sprawdziła jej dno i stwierdziwszy, że jest w porządku, wróciła do syna kapitana. -Jest szansa, że ktoś przeżyje? -Nikła. Łódź ratunkowa tylko na trzy osoby. -Ja, ty no i Brutus. Spadajmy stąd póki jeszcze można. Jeff zawahał się. Zostawić ojca i przyjaciół ratując siebie, czy może ginąć razem z nimi? -Nie myśl tyle, bo cię głowa rozboli. Potrzebuję kogoś do pomocy, a ciebie już jako tako znam. Idziesz? Nie czekając na odpowiedź ruszyła do łodzi. Nim zabrała się do opuszczania jej na wodę, Jeff stanął obok niej i nic nie mówiąc, zaczął pomagać. Zanim sam wskoczył do łodzi obejrzał się za siebie i ostatni raz zobaczył swojego ojca. Z całej załogi przeżyła tylko ta dwójka, z psem trójka, ale co przeżyli w między czasie to zostawiam tylko ich wiedzy. Czytelnik może jedynie snuć domysły. Zresztą można sobie wyobrazić co czuła dwójka młodych ludzi z psem, na otwartym morzu, w centrum burzy, płynąc małą łódeczką, mając jedynie dwie kamizelki ratunkowe oraz jeden sznur i do tego widząc tonący wrak statku? Mało tego w miarę jak się oddalali od statku, oboje zaczęli odczuwać wyrzuty sumienia. Jeff dlatego, że zostawił ojca, a Lora dlatego, że go do tego namówiła. Jednak gdy fala o mały włos nie spłukała ich do wody, zapomnieli o wyrzutach i próbowali ratować własną skórę. Pseudowiosłem, bo kawałkiem deski, manewrowali tak by coraz większe fale nie wywróciły łodzi. -Zapomnieliśmy kamizelki dla ciebie. - stwierdziła Lora. -Nie utonę. Myśl, że ktoś tak piękny jak ty mi towarzyszy, wyniesie mnie nad wodę. Lora pokiwała głową i nic nie mówiła. Po mniej więcej dziesięciu minutach morze zaczęło się powoli uspokajać, nad horyzontem przejaśniło się, ale statku już nie było widać. Ocalała trójka, była przemoczona do suchej nitki, zmarznięta, ale nie okazywali smutku, choć tkwił on w ich sercach. -Żyjemy. Jesteśmy razem. -Na środku oceanu. Super. I co dalej? Jeff rozglądnął się i po chwili odpowiedział. -W oczach mi się ćmi, czy tam jest... -Ląd! - dokończyła Lora. Rzeczywiście na horyzoncie rysował się wyraźny kontur jakiejś wyspy mocno wybijającej się nad powierzchnię wody. Marynarz chwycił za wiosło i powoli zaczął nim przebierać, lecz po chwili zauważył, że nie ma to sensu, gdyż bardzo silny prąd znosi ich w tamtym kierunku. Radość była wielka. Tak wielka, że nie zauważyli ogromnej fali z prawej strony łodzi. Wywróciła ją jak łupinkę od orzecha. Woda ziębiła okropnie. Lora dopłynęła do przewróconej do góry dnem łódki. Wpłynęła pod nią i z wielkim wysiłkiem przewróciła ją z powrotem. W między czasie dobił do niej Jeff, a tuż za nim Brutus. Lora przechyliła łódkę, a marynarz pomógł psu wgramolić się na nią. Później do łódki weszła Lora. Nim uczynił to Jeff, mniejsza fala wciągnęła go pod wodę i oddaliła od łodzi. Wydostał się na powierzchnię dopiero w miejscu gdzie prąd był słabszy, a w tym czasie Lora przepłynęła już pięć metrów. Nie sposób było dopłynąć do upragnionej łódki. Li chwyciła sznur i rzuciła go do Jeffa. Na szczęście, był on na tyle długi, że chłopak zdołał go chwycić. Lora zaczęła go wciągać pomału. -Fala! Uważaj! W ostatniej chwili zdołała odwrócić łódkę, lecz jednocześnie z dwóch stron zaatakowały potężniejsze fale. Łódeczka wywróciła się ponownie. Lora nieszczęśliwie uderzyła o nią głową i straciła przytomność. Bezwładność, kamizelka ratunkowa i dziwne morze, które wokół niej było wyjątkowo spokojne, pozwoliło jej na utrzymywanie się na powierzchni. Do tego prąd znosił ją w kierunku lądu. Gorzej miał się Jeff. Jego fale atakowały bezlitośnie. Tracił siły i wkrótce zemdlał. Pomógł mu Brutus. Lora trafiła na ląd za sprawą fali, która wyniosła ją na trzy metry od linii brzegowej. Niebezpieczny sztorm dla tej trójki miał szczęśliwy koniec. 17. WYSPA Lorę obudził Brutus, akurat w momencie wschodu słońca. Różowe promienie odbijały się od spokojnych już fal oceanu. Pies zimnym nosem dotykał jej policzka, delikatnie położył łapę na ramieniu. Li przetarła oczy i czując suchy ląd pod sobą, uśmiechnęła się do swojego pupila. Rozglądnęła się. Leżała na małej plaży, ogrodzonej kamiennym wzniesieniem. -Jeff? Lora weszła do wody po kolana i odetchnęła z ulgą widząc przyjaciela na małym występku plaży, do połowy podmywany przez wodę. Podeszła do niego. -Ma wysoką gorączkę. Tutaj musi ktoś mieszkać. Trzeba sprowadzić pomoc. Najpierw jednak wyciągnęła Jeffa na suchy piasek. Wyszła po skałach, pies poszedł za nią. Dalej był las. Postanowiła iść jego brzegiem. Doszła do pięknej rzeki. Poszła w kierunku przeciwnym do płynącej wody. "Jeżeli ktoś mieszka na tej wyspie, to na pewno przy słodkiej wodzie." Jak pomyślała tak zrobiła. I nie pomyliła się. W miejscu gdzie urywał się las, stał jakiś domek, podobny do dużego szałasu. Przed nim zobaczyła starszą kobietę. Brutus zaczął warczeć, co zwróciło uwagę kobieciny. -Spokój wariacie. - szepnęła Lora. - Może to nasza jedyna pomoc... -Kim ty jesteś, dziecinko? - zapytała staruszka. -Fala wyrzuciła mnie i mojego kolegę na brzeg... -A gdzie twój kolega? -On potrzebuje pomocy. Leży na takiej plaży, ogrodzonej skalnym wzniesieniem. Jest nieprzytomny. -Wejdź do środka, zaraz zajmiemy się twoim przyjacielem. Wnętrze szałasu było bardzo przytulne. Niski sufit, ściany pokryte skórami zwierząt, na podłodze leżało coś co przypominało dywan. W głębi pomieszczenia dwa posłania, drewniane meble. W powietrzu czuć było pieczone mięso. -Wyglądasz na zmęczoną. Połóż się i prześpij, a ja w tym czasie zajmę się twoim kolegą. Lora z przyjemnością skorzystała z tej propozycji. Zasnęła w mgnieniu oka. Kiedy przebudziła się, Brutus drzemał obok posłania, a po szałasie krzątały się dwie postacie. Jedna to owa staruszka, która udzieliła jej pomocy. Drugiej osoby jeszcze nie znała. Był to mężczyzna, w średnim wieku, zdaje się pochodzenia indiańskiego. Przysłuchiwała się ich rozmowie. -Gorączka rośnie. - mówił Indianin. - Nie wiem czy uda nam się go utrzymać. -Uda się. -Gdybyśmy mieli lód... źle jest. Puls staje się nieregularny. -Kagulo, w tobie jedyna nasza nadzieja. Znasz się na ziołach, czy mógłbyś sporządzić jakąś miksturę, która mu pomoże? -Chyba tak. -Prędko. Słowa dotarły do Lory dopiero po chwili. Uświadomiła sobie komu usiłują ratować życie. -Przydałoby się zimnej wody ze strumienia. - stwierdziła staruszka. -Przykro mi, ale się nie rozdwoję. - odparł Kagulo. Li poderwała się z posłania, przeskakując jakimś cudem Brutusa, chwyciła wiaderko stojące pod ścianą. -Zaraz przyniosę! Lora nie czekając na nic więcej wybiegła z szałasu. Pies poleciał za nią. -Co to za młode dziewczę? Jego siostra? -Raczej nie. Głębsze uczucia widać między nimi. -Lora... - szepnął Jeff. -Majaczy w gorączce. Biedny chłopiec. Po chwili wparowała Lora z wiadrem wody. Rozlewając odrobinkę na podłogę, doniosła je w końcu i postawiła obok posłania chorego Jeffa. Staruszka zajęła się robieniem zimnych kompresów na głowie chłopca, a Lora uklęknęła obok i patrzyła na bladego niczym duch marynarza. Dotknęła delikatnie jego policzka. -Boże, jaki on rozpalony... prawda, że przeżyje? Niech mi pani powie, że tak... -O ile zioła Kaguli zadziałają. -Zadziałają, dziecinko. Nie martw się o niego. - Kagulo podszedł z ziołowym wywarem w glinianym naczyniu. Uniósł głowę Jeffa i wlał w niego wonną substancję. Wszyscy zachowali milczenie. Dwójka gospodarzy wróciła do swoich zajęć, a Li pozostała przy swoim przyjacielu i co chwilę zmieniając okłady, wpatrywała się w niego. Im dłużej patrzyła tym bardziej wydawało jej się, że go lubi, albo nawet kocha. Czuła się odpowiedzialna za niego i nie dopuszczała do siebie możliwości, że mógłby umrzeć. Lora wracała od strumienia z kolejnym wiadrem wody. Pod drzwiami szałasu spotkała młodą murzynkę. W pierwszym momencie chciały uciekać, ale Li doszła do wniosku, że nie ma sensu uciekać przed mieszkańcami wyspy. Wyciągnęła rękę i z uśmiechem powiedziała: -Lora. A ty? Murzynka popatrzyła na nią zdumiona. Uścisnęła jej dłoń i wskazując na siebie powiedziała: -Lilit. - po czym wskazała na Li i powiedziała. - Loraaty. Lora pokręciła głową. Wskazała na siebie. -Lora. -Lora... - powtórzyła murzynka. - White Woman? "Biała kobieta... fajnie, że dziewczyna umie angielski." -You speak English? - zapytała się Lora dla pewności, ale widząc zdziwioną minkę Murzynki, rzekła do siebie. - Nie mówi po angielsku... chodź do tej staruszki może coś nam wyjaśni. Chwyciła nową koleżankę za rękę i zaprowadziła do szałasu. -Przepraszam, ale nie potrafię się dogadać z Lilit. Staruszka wzięła na bok mieszkankę wyspy i zaczęła z nią rozmawiać w jakimś obcym języku. -Na tej wyspie jest wioska murzyńska, licząca około stu mieszkańców. Tylko ja i Siwa Sowa rozumiemy twój język. Ale nie martw się. Jak tylko dobrze wypoczniesz bierzemy się do nauki. Razem z twoim kolegą. - Kagulo natychmiast odpowiedział na pytający wzrok Li. Spojrzała na Jeffa, leżącego w kącie szałasu. Podeszła do niego i zmieniła mu okład. Usiadła na skraju jego posłania i delikatnie dotykała jego policzka. -Gorączka spada. - stwierdziła. -Dziwiłbym się, gdyby moje zioła nie zadziałały. Murzynka podeszła do Lory i patrząc na Jeffa, uśmiechnęła się. -Handsome. "Nawet bardziej niż przystojny." - pomyślała Lora i odpowiedziała Lilit uśmiechem. Gdy młoda mieszkanka wyspy znikła za drzwiami, Siwa Sowa powiedziała do Lory. -Do czasu, aż nie nauczycie się tutejszego języka, tubylcy nie będą o was nic wiedzieli. Wyjątek stanowi Lilit. -Uczy ją pani angielskiego? -Tak, ale potrafi powiedzieć tylko kilka słów. -Do mnie powiedziała aż trzy. White woman i Handsome. -To i tak dużo. -Pani jest taka miła... kim pani właściwie jest? -Na wyspie nazywają mnie Siwą Sową. -Siwa od koloru włosów, a Sowa od mądrości, tak? -To był pomysł Kaguli, ale zgodziłam się. Tutejsi ludzie twierdzą, że wszystko co ja powiem, jest święte. -Jedyna osoba, która tak nie uważa to wódz wioski, Morikon. - dodał Kagulo. -Głupi z niego trzpiot i myśli, że pozjadał wszystkie rozumy. Ale opowiedz coś o sobie. -Może zacznijmy od tego, że nazywam się Loraine Wenley, przyjaciele mówią na mnie po prostu Lora. Siwa Sowa usiadła na krzesło. -Jak się nazywasz?... -Loraine Wenley. Wszystko w porządku? -Czy twoja mama, nazywa się może... -Mary Wenley -I ma siostrę, Amandę? -Tak. Skąd pani wiedziała? -Toż to moje córeczki... -Babcia?! - Lora kucnęła przy Siwej Sowie. -Opowiadaj co tam jest na świecie, a przede wszystkim jak się wam żyje! Lora opowiadała babci, przez ponad godzinę wszystko co przeżyła, co wie na temat mamy i ojca. -Czyli cała rodzina wplątana jest w gang? -Można powiedzieć. -To już kolejne pokolenie Renegisów, Veroy'ów i Wenley'ówien rywalizuje między sobą i stoi na polu bitwy przeciwko sobie! -Nie zupełnie. Nie wszyscy są przeciwko sobie. -Proszę? -Otóż ja i Tom... -Jaki Tom? -To znaczy on jest we mnie zakochany, ja chyba w nim też, tylko, że nie udaje mi się go nawrócić z gangsterskiej drogi... -Jaki Tom?! -Taki ładny... brunet, niebieskie oczy, sympatyczny głosik. Tylko nazwisko okropne i za bardzo wierzy Wernerowi. -Dziewczyno! Zakochana jesteś tak jak twoja matka, jak ja, jak kilka wcześniejszych kobiet i jak żona Renegisa. -Przyszła... -Kto przyszedł? -Nikt nie przyszedł. Mówię, że przyszła żona Renegisa. Toma. Babcia spojrzała na wnuczkę ze zdziwieniem. -Żona Renegisa Richarda nie Toma. Nazywała się Natasza Helashka i wcale nie była jego przyszłą żoną. Małżeństwem byli do końca swoich dosyć krótkich, nietypowych żyć. -Wiem, że moi przyszli teściowie już nie żyją i wiem jak do ich ślubu doszło. Tym razem to ja chcę porwać Renegisa, a nie on mnie. To znaczy on też chce, ale nie jest w stanie tego zrobić. -Wnusiu, czy ja dobrze rozumuję, że ty planujesz swoje małżeństwo z synem Richa Renegisa? -Dokładnie tak. Tylko, że wcześniej rozwalę Grzybicę i nie pozwolę Tomowi bawić się w gangsterskie rozróby. -Kagulo! Czy ty słyszysz, co też moja szalona wnuczka sobie wymyśliła? -Słyszę. I myślę, że to może nie tylko położyć kres gangowi, ale również i sporowi między rodzinami. -Co z tego, że spór między-rodzinny zostanie zażegnany, skoro ze skłóconych rodzin prawie nikt już nie żyje? Tom jest sam jeden, a jeśli szybko nie wrócę na kontynent i zacznę działać, to z rodu Wenley'ów i Veroy'ów zostanę tylko ja, Amanda i ty, babciu. - podsumowała Lora. - Makabryczna sytuacja. Lora zamilkła i zmieniła Jeffowi okład. Po chwili, nie odrywając wzroku od marynarza, kontynuowała swoje głośne rozważania. -Powoli zaczynam myśleć, że mogę już nie mieć po co tam wracać. Werner nienawidzi Toma, dlatego, że jest jego następcą, a chce, żeby po nim szefem został Rudy. Rudy to taki koleś, który mnie śmiertelnie wkurza. Jeżeli mam jakieś problemy z gangiem, to tylko wtedy, gdy on nadzoruje akcje, albo sam na mnie napada. Dlatego ojciec wykorzysta sytuację, że mnie nie ma i usunie Renegisa. -A Amanda? -Ciotka ma Nicka, a ja im przeszkadzam. Muszą się o mnie troszczyć i mają mało czasu dla siebie. Nie chcę być dla kogoś ciężarem. Tutaj mogę przynajmniej pomóc i mam kogoś, kto jest bardzo miły i jako o żonę na pewno będzie potrafił o mnie zadbać. -Świat cię potrzebuje. Sama mówiłaś, że od kiedy ty się pojawiłaś na scenie "Koalicji przeciwgrzybicznej", sytuacja gangu pogorszyła się pod względem materialnym, moralnym i zmalała ilość gangsterów. -Tak, ale razem z moimi sukcesami, ludzie zyskiwali odwagę i wiarę w siebie. Poradzą sobie beze mnie. -Jak uważasz. Siwa Sowa wyszła z szałasu, Kagulo schował się w pokoju oddzielonym od głównego pomieszczenie skórzanym parawanem. Lora chwyciła dłoń Jeffa. Przytuliła ją do swojego policzka. Z każdą chwilą coraz bardziej się zakochiwała. W momencie, gdy zmieniała okład, powieki Jeffa zaczęły lekko drżeć. Lada chwila i mógł już się obudzić. -Kagulo... -Tak? - zza parawanu wychyliła się jego głowa. -Możesz być przy nim przez chwilę? Nie chcę, aby pierwszą osobą, którą zobaczy, była ja. -Nie rozumiem… czemu? A zresztą dobrze. Lora wyszła przed szałas. Ujrzała Siwą Sowę w ogródku, wyrywającą drobne chwasty. Podeszła do niej. -Palnęłam coś głupiego, prawda? - powiedziała przyłączając się do czyszczenia grządek. -Nie. Nie rozumiem cię do końca. Ale nie martw się. To normalne. Mnie w twoim wieku też nie rozumiano. -Babciu... Jak tutaj trafiłaś? -Jakoś tak całkiem przez przypadek. Płynęłam statkiem, nagle zerwał się potworny sztorm, statek zatonął i tylko ja i twój dziadek się uratowaliśmy. Wówczas na wyspie mieszkali Santurowie, plemię indiańskie, z którego wywodzi się Kagulo. Przyjęli nas ciepło i tak już zostało: ktokolwiek tu przybywa jest mile widziany i traktowany jak ktoś wyjątkowy. Ja i Romuald Kirke, wzięliśmy ślub zgodnie z indiańskimi zwyczajami. Po jakimś czasie przypłynął statek z pięćdziesięcioma czarnoskórymi ludźmi. Dzielili oni wyspę w zgodzie z Indianami. Nie cały tydzień po ich przybyciu na wyspę, Santurowie zaczęli chorować na dziwną chorobę. Ojciec Kaguli, wówczas Młodego Kojota, był czarownikiem plemiennym. Przygotowywał on różne mikstury, które miały uleczyć chorych. Kagulo po kryjomu próbował wszystkie ziołowe wywary i tym sposobem uodpornił się na dziwną chorobę. Santurowie zaczęli umierać jeden po drugim. Padali jak muchy. Nie nadążaliśmy ich chować. Na wzniesieniu za szałasem i w lesie wokół wioski jest cmentarz. Przeżył tylko Młody Kojot, ale zmienił swoje imię na Kagulo, gdyż jego pierwsze imię za bardzo przypominało mu jego rodzinę. I od tego czasu na wyspie mieszkają murzyni, którzy przypłynęli tutaj jakieś dwadzieścia lat temu oraz ich dzieci. -No i wy. -Ja do dzisiaj, a Romuald z Mary i Am popłynęli na kontynent. Tak jak murzyni jako jedyni przybili do brzegu szczęśliwie, tak samo, Romuald z dziećmi, jako jedyny szczęśliwie dopłynął do celu. Rozmowę przerwał Kagulo. -Obudził się! Chodźcie! Lora uśmiechnęła się. Chwyciła babcię pod rękę i ruszyły w stronę szałasu. Gdy tylko weszli do środka, Jeff słabym, ochrypniętym głosem zawołał: -Lora... -Cicho... - Lora pędem zjawiła się obok marynarza. Uśmiechając się do niego dotykała bladego policzka. -Nic nie mów. -Zjesz coś i pośpisz jeszcze. - powiedziała Siwa Sowa stanowczo. -Jak tu spać, szanowna pani, gdy cudowny anioł raczy mnie swym boskim spojrzeniem? -Cicho... - powtórzyła Lora. - Zjesz i zaśniesz. A jak będziesz całkiem zdrowy to nie raz na siebie popatrzymy. -Jak sobie życzysz. Nie śmiem... -Cicho... - Li położyła palec na jego ustach. Jeff umilkł. Kagulo podłożył pod głowę coś w rodzaju poduszki, a Siwa Sowa przyniosła miseczkę zupy. Właściwie było to papka z nie wiadomo czego, która ani nie wyglądała, ani nie smakowała dobrze. Do tego śmierdziała okropnie. Ale Jeff jadł. Jadł, bo karmił go anioł. -Śpij. - Lora pocałowała go w gorące czoło i wyszła przed szałas. Po chwili dołączyła do niej Siwa Sowa z Brutusem. -Zasnął i śpi jak niemowlę. -Co było w tej... zupie? -Świństwo, prawda? Dodałam kilka ziółek, które nadały tego smaku i mocnego aromatu. On musi być mocno w tobie zakochany. Ja bym tego w życiu nie zjadła. -Ale to mi się nie podoba. -Co i czemu? -To miał być tylko mały flircik, a nie wielka miłość. -To żeś się wkopała. Nie pomogę ci w tym. - roześmiała się Siwa Sowa. -Babciu, ile miałaś lat, gdy tu trafiłaś? -Ponad dwadzieścia. -I od razu wiedziałaś, że Romuald jest ci przeznaczony? -To znaczy... mieszkaliśmy w takim małym szałasie we dwójkę. Któregoś wieczora zaczęliśmy się sobie zwierzać z tego, co nas dręczyło. I tak się zaczęło. Po kilku dniach zauważyliśmy, że wiele nas łączy. Interesowaliśmy się tymi samymi sprawami, to samo nas bawiło i denerwowało. A taka prawdziwa, świadoma miłość rozkwitła na tej małej plaży, gdzie sztorm wyrzucił ciebie i Jeffa. Romuald oświadczył mi się. Wódz plemienia udzielił nam ślubu. Minęło dziewięć miesięcy i urodziły się Mary i Amanda. Wódz nadał im indiańskie imiona: Am - Samotna Lwica, a Mary - Cierpiąca Lilia. -Pasują. Mama cierpi z powodu ojca i jest piękna jak lilia. Co do ciotki to była nie zdobyta do momentu gdy poznała Nicka. Ale charakter został lwicy. Zawsze pasjonowały mnie indiańskie zwyczaje, ale nigdy nie rozumiałam w jaki sposób nadawano imiona, które prorokowały ich przyszłość. -Dla mnie to również pozostało tajemnicą, ale tyle razy o tym myślałam bez skutku, że już nie bardzo wiem czy to ma jakiś sens. -Ktoś idzie. - poznała Lora po reakcji psa. - Brutus, leżeć. W wysokich trawach nie było go widać. Lora ukucnęła przy nim i gładziła go po głowie. Usłyszała dziecięcy śmiech. Siwa Sowa powiedziała coś, po czym zwróciła się do Lory. -Możesz już wstać. Powiedziałam im, że wczorajszy sztorm wyrzucił na brzeg jakieś zwłoki i przechodzimy okres kwarantanny. Przez cztery dni nikt się tu nie zjawi. Babcia z wnuczką rozmawiały o tym i owym. Chodziły po ogródku, zaszły aż na małą plażę. -Wiele statków rozbija się płynąc w te strony. Sztorm pojawia się wtedy, gdy ktoś płynie. Przy odrobinie szczęścia kilku rozbitków trafia na naszą wyspę, lecz znika bez śladu. Tubylcy wymyślili sobie, że pierwszym rozbitkiem, który przeżyje będzie biała kobieta. Warunkiem jest tylko posiadanie nietypowego towarzystwa. Chodzi o dużego zwierzaka i przystojnego sługę. Lora uśmiechnęła się. -W takim razie przeżyję. Słońce zachodziło. Siwa Sowa zarządziła natychmiastowy powrót do szałasu i przymusowy sen, ale Lory do spania nie trzeba było namawiać. Zasnęła bardzo szybko i głęboko. Minęło kilka godzin. Wenley'ówna ocknęła się. Przyczyną był Jeff. Zaczął go męczyć kaszel i nie mógł spać. Podeszła do niego. Sprawdziła temperaturę. Pomiar na rękę był prawie pozytywny. Była tylko lekko podwyższona. -Ładnie żeś się zaprawił. -Wykorkować idzie. -To trochę przeze mnie. Wymusiłam na tobie tą szaloną podróż, małą łódeczką po wzburzonym morzu... -Tak. Ale z drugiej strony, mógłbym być teraz smacznym obiadkiem dla rekinów. -A tak trawi cię jakieś choróbstwo. -A tak żyję i jestem z tobą. To jest dla mnie najwspanialszym lekarstwem. I miał wtedy rację. Im więcej, im dłużej spacerowali, rozmawiali ze sobą, tym lepiej się czuł. Za to z Lorą było nienajlepiej. Jeff w wielu sytuacjach swoim zachowaniem przypominał jej Toma. Wieczorami zdarzało jej się odejść samotnie na małą plażę i siedzieć tam do późna płacząc w milczeniu. 22. WHITE WOMAN, BIG ANIMAL AND HANDSOME DO SZEŚCIANU Tydzień po owym strasznym sztormie Jeff był już całkiem zdrowy. Razem z Lorą wyręczali Kagulę i Siwą Sowę prawie ze wszystkiego. Szałas był wysprzątany jak nigdy dotąd, w ogródku ani grama chwastów, krzaczki ładnie przycięte, wszystkie ciuchy wyprane i starannie złożone na półkach, naczynia czyściutkie, włosy gospodarzy zdawały się już nie siwieć tak szybko, a wieczorami, przy wspólnej kolacji wesoło było jak nigdy dotąd. A i nauka murzyńskiego języka szła dosyć dobrze. To znaczy szła dobrze dopóki uczniowie się tym interesowali. Gdy zaczęli wpatrywać się w siebie, a świata po za sobą nie widzieli, to Siwa Sowa i Kagulo mogli sobie mówić co chcieli i jak chcieli. Do zakochanych i tak to nie docierało. -Ja mam pomysł. - stwierdziła zniecierpliwiona babcia. - zrobię wam pół godziny przerwy. W tym czasie pójdziecie się przejść po wyspie i możecie patrzeć tylko na siebie. -Możemy iść? - ucieszył się Jeff. -Tak, ale mam dwa warunki. Cały czas myślicie o sobie, a świat na zewnątrz istnieje tylko dlatego, żeby was ktoś nie zobaczył, to raz. A dwa to po powrocie zajmujecie się nauką i ani razu nie wolno wam spojrzeć na siebie w ten sposób jak robicie to teraz. Dotarło do tych waszych pustych z miłości łbów? -Tak, babciu! - Lora ukochała Siwą Sowę i razem z Jeffem popędzili w górę rzeki. Gdy zgubili z oczu szałas, zwolnili trochę i zaczęli rozmawiać. -Jesteśmy ze sobą tyle czasu i nie nadarzyła się jeszcze okazja, żeby dowiedzieć się czegoś o sobie. - zauważyła Lora. -No to może ja zacznę? Moja historia króciutka, bo oprócz ciebie nic ciekawego mnie nie spotkało. No więc, jeśli dobrze pamiętam, moi rodzice poznali się podczas jakiegoś rejsu. Ojciec był wtedy początkującym marynarzem, podobnym do mnie. Mama wraz ze swoimi koleżankami płynęły na wycieczkę. Wszystkie się w nim podkochiwały. Ale on upatrzył sobie właśnie moją matkę. Zbajerował ją szarmanckim zachowaniem, kilkoma komplementami, słodkim uśmieszkiem. W efekcie zgodziła się pójść z nim do łóżka. Gdy po jakimś czasie spotkali się ponownie, okazało się, że jest w ciąży. Ojciec chciał uciec, bo był jeszcze młody i niekoniecznie mądry. Wsiadł w pociąg, ale na następnej stacji przesiadł się i wrócił. Kupił pierścionek zaręczynowy, oświadczył się i po dwóch miesiącach wzięli ślub. Termin porodu nałożył się z daleką, dwutygodniową wyprawą ojca, dlatego mama popłynęła z nim. No i urodziłem się. Na niewygodnej koi. I może wydać się śmieszne, że imię dostałem po psie kapitana. -A chociaż ciekawy był ten piesek? -Zwykły kundel, ale całkiem sympatyczny. Przeżył razem ze mną dziesięć lat. Razem z ojcem i matką płynąłem prawie każdym rejsem. I któregoś dnia złapał nas sztorm. Matka, kapitan i pies utonęli, a wszyscy inni się uratowali. Ojciec został kapitanem, a ja przez pięć lat siedziałem na lądzie i zostałem klasowym, a nawet szkolnym prymusem. W tym roku wróciłem na statek, żeby pomóc ojcu. Kasy na dalszą naukę nie było, nie ma i nie będzie. Zostałem sam. -Też tak myślałem, gdy zamordowali moich rodziców... -A Werner? -Werner żyje niestety i więzi mamę. Zamordowali moich przybranych rodziców. I brata. -Kto mógł to zrobić? -Mój prawdziwy ojciec. A właściwie to na jego polecenie zabił jego przyjaciel. Nie zdążyłam rozpaczać, bo oto poznałam siostrę mojej prawdziwej mamy. A miesiąc przed śmiercią przybranej rodziny zaczęłam dzieło niszczenia gangu Grzybicy. - Lora zatrzymała się. - A skąd ty właściwie wiesz, że Werner jest moim ojcem? -Bo tego... -Słucham? -Bo gdy on przyszedł do mojego taty i nakazał mu przewieźć cię gdzieś, byle jak najdalej, do taki niski rudy koleś powiedział mi w tajemnicy kogo przewozimy. -Niski, rudy, tak? -No. -I co jeszcze ci mówił? -Że Werner nie wie, że jesteś jego córką, no i powiedział, że się nazywasz Loraine Wenley Veroy. I później dodał, że możemy zaoszczędzić na jedzeniu, nie karmiąc cię. Podróż miała trwać około czterech, pięciu dni. Tata planował traktować ciebie jak córkę, ale wolał nie prowadzić konwersacji z gangsterami. Puścił to mimo ucha. Kiedy statek ruszył, ten rudy krzyczał jeszcze, że tanio za godzinę bierzesz, twoją specjalnością jest szorowanie pokładu i lubisz okaleczać mężczyzn, w czułych miejscach. Ojciec machnął tylko ręką, a ja pomyślałem, że w tym co mówił nie było grama prawdy. -Wydaje mi się, że jeden gram był. Ten rudy i jego ciotowaty kumpel wiedzą dobrze, że trzeba uważać przy mnie na słowa, bo jestem nerwowa... dzieci już mieć nie będą, to więcej niż pewne. -To musiało boleć... -Bo miało. Zasłużyli sobie. Ludzie są różni. Do póki mi nie przeszkadzają, ja nic nie mam przeciwko takim co kochają inaczej. To ich życie, ich sprawa. Ale tych dwoje, a może te dwie, albo "to" dwa, za nadto mi za skórę zaleźli. Nie podaruję draniom. Ale wśród gangsterów nie oni mnie martwią najbardziej... -A kto, jeśli wolno? -Nie chcesz wiedzieć. -Chcę. Każda prawda, nawet najgorsza, jest lepsza od niewiedzy. -Otóż zostawiłam kogoś, kto zaraz po najbliższej rodzinie jest, a właściwie był, bardzo bliski memu sercu. Lora zamknęła oczy i przypomniała sobie Toma, każde spotkanie z nim, wszystko co mówił. Nie wiadomo dlaczego, ale teraz gdy go nie było, czuła jak bardzo jej go brakuje. Usiadła na trawie zakryła twarz rękoma i rozpłakała się jak dziecko. Jeff usiadł obok niej i objął ją ramieniem. -Kochasz go? Li nic nie odpowiedziała. Nie mogła powiedzieć "nie", bo serce nie pozwoliło kłamać, ale nie mogła powiedzieć "tak", gdyż serce biło teraz też dla Jeffa. -Jeżeli kochasz go to ja zrozumiem i zniknę. Chcę żebyś była szczęśliwa... jedno słowo. -Jestem szczęśliwa. Ale serce nie sługa, w dwie strony bije. Ani zdecydować, ani rozerwać się nie może. Że on kocha to wiem, bo kocha aż za mocno, do szaleństwa. Nie zdrowego szaleństwa. - westchnęła. - I jest gangsterem. - podniosła głowę i zapytała się Jeffa. - A ty? Naprawdę nie masz kogoś kto podoba ci się tak mocno, że zasnąć nie umiesz? -Jak miałem czternaście lat, to zakochałem się w koleżance z klasy. Szybko zrozumiałem, że nic nie jest warta. Mimo to cierpiałem przez dwa miesiące i przyrzekłem sobie, ze nigdy się nie zakocham... i udawało mi się to do ostatniego rejsu. Ale nie jestem gangsterem czy też innym twardzielem. Jestem marynarzem i to bez statku. Bez najmniejszych horyzontów na cokolwiek. Odwrócił głowę i czekał. -Głupi jesteś. - podsumowała Lora. - Tom jest gangsterem, ale nie za to go kocham. Za to go nienawidzę. Mimo tego, że kocha, nie potrafi zrezygnować dla mnie z czynienia zła. - wstała. - Wracajmy. Miało być przyjemnie, a wrócimy pokłóceni. Nie czekając na Jeffa, ruszyła w stronę szałasu. Marynarz ocknął się po chwili i pędem ruszył za Lorą. Złapał ją za rękę i zatrzymał. -Zapomnisz? -O czym? -O wszystkim... - nie czekając na odpowiedź pocałował ją i nie puszczając jej ręki wrócili bez słowa do szałasu. Dalsza nauka toczyła się w milczeniu, natężonym skupieniu, a młodzi nie spojrzeli na siebie ani razu, co zaskoczyło Siwą Sowę. Po miesiącu zarówno Lora jak i Jeff, umieli język obowiązujący na wyspie na tyle, żeby poradzić sobie w codziennym życiu. Siwa Sowa rozpowiedziała w wiosce, że już nie długo przybędzie biała kobieta, duże zwierze i przystojny. Wszyscy, oprócz wodza, uwierzyli w tą bajeczkę, dlatego należało poczekać na sztorm i następnego dnia pojawić się w wiosce. Któregoś wieczoru, do szałasu wpadła Lilit. -Siwa Sowo! - zawołała od wejścia. -Co się stało? -Wiatr wieje coraz mocniej... na horyzoncie widać wielkie kłębiaste chmury. -Więc wracaj do wioski. Jutro nastąpi zmiana władzy w wiosce. -White Woman? -Oczywiście, tylko nic nikomu nie mów. No, zmykaj! Lora wymyśliła plan, który miał ułatwić jej zdobycie zaufania tubylców. Skonsultowała się z babcią, Kagulem i Jeffem. Wszyscy zgodnie stwierdzili, że to dobry pomysł. Długo nie trwało jak rozpętało się piekło na morzu. -Idźcie spać. - stwierdziła Siwa sowa stanowczo. -Ależ babciu... -Lora! Nie zachowuj się jak dziecko. Marsz do pokoju i spać! Protesty byłyby już tylko stratą czasu, dlatego też po chwili w "kuchni" pozostała tylko starszyzna wyspy. Li odsłoniła okienko. Oparła się o coś jakby parapet. Na dworze padał deszcz, wiał silny wiatr, a z daleka docierały huki grzmotów. Morze szalało, uderzało o brzegi wyspy. Po chwili podszedł do niej Jeff. Niepewnie dotknął jej ramion. Nie widząc jednak sprzeciwu Lory objął ją i zaczął mówić szeptem. -I pomyśleć, że miesiąc temu o mały włos byśmy podczas takiego sztormu nie utonęli. -Tak. Jak sobie tak patrzę, to wyobrażam sobie jak ktoś przeżywa teraz ciężkie chwile… -Tak jak my wtedy? -Właśnie. - kiwnęła. -Chyba nigdy nie zapomnę tamtego dnia… właściwie tamtych kilku chwil. -Niech zgadnę jakich… - odwróciła się. Patrzyli sobie w oczy. Odległość kilku centymetrów właściwie mówiła, co zaraz się stanie, ale Lora opanowała się. - Babcia może wejść w każdej chwili. -Przez twoją babcię mam uschnąć? Li westchnęła. Odwróciła się do okna. Po chwili dało się słyszeć głos Siwej Sowy z jadalni. -Śpicie? -Jeszcze nie. - słodkim głosem odpowiedziała wnusia. -Spać mi i to już! Jutro pokazujecie się w wiosce, musicie dobrze wyglądać. -Dobrze, babciu! Lora zdecydowała się jednak uratować Jeffa od schnięcia. Słodki "całusek", przerwało szurnięcie krzesła w kuchni. Brutus szczeknął. Oboje pędem wrócili bez słowa do swoich łóżek i udawali bardzo sennych. Do pokoju wparowała Siwa Sowa. -Nie zróbcie jakiegoś głupstwa, Lora. Masz dopiero szesnaście lat. -Babciu! Czy ty myślisz, że moglibyśmy być tak głupimi, żeby to zrobić bez zastanowienia? -Tak głupimi to nie. Tylko trochę bardziej. Ale mimo wszystko wierzę w wasz rozsądek. Dobranoc. Kiedy wyszła, Jeff podsumował: -Nad opiekuńcza. -Wcale nie. Dalszej rozmowy już nie prowadzono, bo podejrzenia, iż Siwa Sowa stoi pod drzwiami, okazały się prawdziwe. Wreszcie wszyscy zasnęli. Prawie wszyscy. Oto na małej plaży, tej samej, na którą morze wyrzuciło Lorę i Jeffa wraz z psem, leżały dwie osoby. W mroku nocnej burzy, nie było widać, kto to jest. Byli jednak przytomni. Mimo olbrzymiego wycieńczenia nie spali. Była może godzina trzecia nad ranem, gdy jeden z rozbitków zasnął. Drugi był w ciężkim szoku i nie zdawał sobie sprawy z tego, co się wokół niego dzieje. Ocknął się po jakiejś godzinie, podniósł i rzucił na towarzysza, wyrywając go brutalnie ze snu. -To przez ciebie! - krzyczał. Jako iż zaatakowana osoba nabrała odrobinę siły, zdołała odrzucić od siebie napastnika. -Bicie się nic nam nie pomoże. Ostatnio nawet mocno przeszkodziło. Trzeba współpracować. -Z tobą?! -A z kim innym? Nie wiem czy pamiętasz, ale gdyby nie ja już byś nie żył. Niebiescy by cię ubili, a szef nawet palcem nie kiwnął, żeby cię ratować. -Nie była to twoja zasługa. To ona mnie ocaliła. Zamilkli. Morze się uspokoiło, chmury odsłoniły blady księżyc. Widać było wyraźnie, iż dwaj rozbitkowie są dosyć młodymi mężczyznami. Jeden miał ciemne włosy, a drugi jasne. -Ciesz się, że w ogóle żyjemy. - rzucił po chwili jasnowłosy. -Tak, cieszę się. Ale szkoda, że cię jakieś rekiny nie pożarły. -Jakiś ty miły, aż się nie dobrze robi. Ciemnowłosy sięgnął do kieszeni. -Cholera! Telefon zalało, a broń szlak trafił. -Uspokój się. I tak nie miał byś zasięgu. Pomocy nie wezwiesz. A broń na cholerę ci potrzebna na wyspie. -Mógłbym cię zabić. -Nie będziesz miał okazji. -To się okaże. Nie konsultując się ze sobą, ruszyli przez kamienne wzniesienie. Szli lasem. Ciemnowłosy był podenerwowany, spięty, obojętny na to, co go otaczało. Jego kolega, wręcz przeciwnie: wyluzowany, uśmiechnięty i wrażliwy na piękno przyrody. -Może odpoczniemy? Nie daj Boże spotkamy tutaj wrogo nastawionych tubylców… -Pietrasz? -Nie, ale nie chcę łatwo się poddać. Do obronny potrzebna jest energia, a energia sama nie przyjdzie. Godzinka snu przyda się zarówno mi jak i tobie. -Nosz, kurde! Rację masz. -Z trudem przyszło ci przyznać mi rację, co? Przyjacielu… - parsknął jasnowłosy. Usiedli pod drzewem i zasnęli. Jasnowłosego obudziły ostre promienie słoneczne. Szturchnął kumpla. -Wstawaj. Teraz dokładniej widać było barwę ich włosów. Szatyn i brunet. Mieli nawet sympatyczny wyraz twarzy. Zagłębiali się w las coraz bardziej. Nagle zza drzewa wybiegła murzynka, znana nam już Lilit. -Przepraszam gdzie my jesteśmy? - zapytał się Brunet. Lilit nie zrozumiała. Zaczęła krzyczeć i uciekać. Brunet chwycił ją za ramię, ale dziewczyna wyszarpnęła mu się. -Zostaw ją! Boi się, a teraz możemy mieć kłopoty. Ona na pewno nie jest tu sama. Brunet chwycił kamień leżący obok i rzucił nim w towarzysza. -Zamknij się! Trafił w głowę. Po czole spłynęła struga krwi. Szatyn upadł na ziemię. -Przynajmniej będzie cicho. - brunet splunął i podążył za murzynką. Nawet się nie zorientował, kiedy wpadł w ręce ciemnoskórych wojowników. Związali go i zaprowadzili do wioski. Szatyna również tam zawleczono. Przywiązano ich do skały na skraju wioski i pozostawili słońcu, które grzało niemiłosiernie. Szatyn z każdą chwilą słabł, a wysoka temperatura powodowała nieustające krwawienie. Wówczas to nawet jego "przyjaciel", który jak dotąd nie okazywał większego zainteresowania jego osobą, zaczął się o niego martwić. -Człowieku, ty się wykrwawisz tutaj na śmierć. Hej ludzie, nie widzicie, że on tu umiera? Tubylcy nie rozumieli ich mowy. Denerwowali się coraz bardziej. Ratunkiem okazała się Lora. Wpadła wraz z Jeffem do wioski. Nie widziała białych przybyszy, ale odciągnęła uwagę mieszkańców. -Niech mnie ktoś złapie jeśli umie! - zawołała. Tubylcy stwierdzili, że mówiła w tym samym języku co ich więźniowie, dlatego wezwano wojowników. Zlękli się jednak i dlatego poprzestali na otoczeniu przybyszów. Brunet usłyszał te słowa. Zrozumiał je i mało tego głos wydał mu się dziwnie znajomy. Z białego, dużego budynku wybiegł młody murzyn z dziwną czapką na głowie, przypominającą łeb sowy. Chwycił on Lorę za rękę i pociągnął za sobą. Wystarczył jeden jej krzyk, a z krzaków wyskoczył Brutus i rzucił się na prześladowcę swojej pani. Biedak wołał o pomoc, ale nikt nie zdobył się na odwagę, aby przeszkodzić olbrzymiemu pieskowi. W końcu Lora zawołała. -Spokój. Do nogi. Pies posłusznie zostawił młodego murzyna i usiadł koło pani. Lud patrzył na Lorę z lękiem w oczach, ale też uznaniem. Ktoś zaczął klaskać. Później wszyscy obrzucili ją oklaskami. -Chyba zadziałało. - szepnęła Lora do Jeffa. -Na to wygląda... Mieszkańcy wynosili na ulicę stoły, jedzenie i napoje, a Lilit oprowadziła Lorę po wiosce. Przystanęli za skałą, do której przywiązano dwóch białych ludzi. -Napadli na mnie. - wytłumaczyła dziewczyna. -Później nimi się zajmiemy. Po co ludzie wynoszą jedzenie? -Jak to po co?! - oburzyła się Lilit. - Teraz będzie wielka uczta i przejęcie władzy przez ciebie! -Aha... super. Gdzie będziemy mieszkać? -Ty i twój pies w białym pałacu, a przystojny zamieszka gdzieś w jakimś małym domku. Nie wiem gdzie dokładnie. Na całe szczęście chmury przesłoniły słońce i zawiał chłodniejszy wietrzyk, co pozwoliło ranie szatyna zasklepić się. Nie czuł się jednak najlepiej. Oprócz narastającego bólu głowy, wystąpiła wysoka gorączka i problem z oddychaniem. Jego towarzysz wołał o pomoc, ale nikt go nie słyszał. Lora zauważyła młodego wodza. Podeszła do niego. -Gniewasz się na mnie? -Gdzież bym śmiał?! Jeszcze spadłby na mnie gniew dużego psa. Po za tym Siwa Sowa przepowiedziała twoje przyjście... -Przepowiednia? - Lora udała zaskoczoną. Z daleka oglądała zadrapania na ręce Morikona. Sprawcą ich był Brutus. -Siwa Sowa mówiła, że przybędziesz po nocnym sztormie, w towarzystwie dużego psa i przystojnego przyjaciela. Przez rok nosić będziesz koronę wodza i nauczysz naszych ludzi różnych, nowych i ciekawych rzeczy. -Ależ to ohydne... -Przepowiednia jest ohydna? -Te zadrapania. -Ech, to tylko powierzchowna rana. -Niekoniecznie. Tak czy inaczej trzeba ją opatrzyć. Pokaż. Morikon zasłonił rany ręką i nie pozwolił ich dokładniej obejrzeć. Oboje byli uparci, dlatego też Lora zawlokła go do białego domu. Dopiero, gdy pojawiła się Siwa Sowa, pozwolił się dotknąć. -Masz szczęście, że ta młoda dama miała ochotę zainteresować się twoimi z pozoru niewinnymi zadrapaniami. Muszę przyznać, że Brutus ma ciężkie łapy. Rany są dosyć głębokie. Młodzieniaszek dostał jakieś ziółka od Kaguli, położył się na łóżku, które jeszcze przed chwilą, należało do niego. Nadszedł moment uroczystej koronacji. Przed biały dom wystawiono krzesło z baldachimem. Usiadł na nim Morikon, Lora stanęła obok niego, a wokół zgromadzili się tubylcy. Morikon wstał. Ściągnął maskę z twarzy. Lora podeszła do niego. Pochyliła głowę. Potomek prawdziwego wodza przekazał jej maskę, którą to sprawnie wsunęła na swoją głowę, po czym usiadła na krześle z baldachimem. Na koniec otrzymała koronę wykonaną z ości, kłów dzikich zwierząt i skóry. Cała ceremonia odbyła się bez słów. Dopiero na koniec wszyscy zebrani odśpiewali dziwną pieśń, której nie zrozumiała ani nowa władczyni ani jej Przystojny. Po pieśni wszyscy jedli i pili, bawili się jak brat z bratem. Po obfitym posiłku udano się na małą drzemkę w cieniu drzew. Panowała bardzo sympatyczna atmosfera. Lorę korciło, żeby zobaczyć owych białych więźniów. Razem z Lilit wzięły duże kapoki z białego domu i nasunąwszy kaptury na oczy ruszyły w stronę skały. Okrążyły ją krzakami i z ukrycia przyglądnęły się im. Gdy Lora dojrzała ich twarze, bardzo zmienione, ale i tak poznała, serce zabiło jej mocniej i o mało się nie przewróciła. Chciała krzyczeć, chciała pobiec do nich i przytulić, powiedzieć jak bardzo tęskniła. Uświadomiła sobie jednak, co jeden z nich zrobił jej i co jest w stanie zrobić Jeffowi czy drugiemu niewolnikowi. Wolała zachować swoją obecność na wyspie w tajemnicy przed nimi. Dopiero, gdy późnym wieczorem, wszyscy w wiosce spali, powiedziała stanowczo Siwej Sowie. -Muszę im pomóc. Przynajmniej nakarmić, napoić, obmyć mu ranę... Muszę! -Ale o czym ty mówisz? -Ci dwaj niewolnicy. Jeden jest ranny i nie przytomny, a drugi... - tu zamilkła. Spojrzała na Jeffa. - A drugi też zasługuje na pomoc... -Kagulo! - zawołała babcia. - Bądź tak miły i pomóż tej zbzikowanej dziewczynie. Szału dostała czy czegoś. Lepiej zaspokoić jej zachciankę i mieć święty spokój. Razem z Lorą, Kagulem i Jeffem poszła Lilit, która jeszcze nie zdążyła wrócić do swojego domu. Chwycili coś do jedzenia i poszli do niewolników. Lora nic nie mówiła. Milczała przez cały czas. Serce rwało się do bruneta, ale pomocy bardziej potrzebował szatyn. Dlatego też zajęła się nim. Podniosła delikatnie jego głowę. Cała była w przyschniętej krwi. Mokrą ściereczką wytarła ją. Rana długa na dziesięć i szeroka na dwa centymetry, nad skronią, były świeża i wymagała zszycia. Zmienionym głosem rzekła do Kaguli. -Trzeba go zanieść do białego domu i opatrzyć. Ta rana jest chyba głęboka... Odwiązano go i położono na ziemi. Lilit pobiegła po nosze do Siwej Sowy. -Kim wy jesteście? - zapytał Brunet. -To nie jest tobie potrzebne, zwłaszcza w tej chwili. - Kagulo zsunął kaptur. - Chcemy wam pomóc i to się liczy. -Jesteś biały?! Jak miło zobaczyć bratnią duszę. -Uważaj na słowa. Moi dwaj pomocnicy też cię rozumieją. Jeśli ich urazisz, to dużo stracisz. -Przepraszam, nie zrozumcie mnie źle. Lora przysłuchiwała się jego głosowi z wielką przyjemnością, ale kojarzył on jej się z tym całym złem, z którym zmagała się od ponad dwóch lat. Wpatrywała się w twarz szatyna i od razu przypominał się jej dom, Amanda, Nick, Katy, Mary, nawet przymulony komendant i jego pomocnik Albert. Jasnowłosego, Jeff i Kagulo zanieśli do domku Siwej Sowy i tam zostawili pod jej opieką. Gdy wrócili, brunet był już nakarmiony i napojony. Zaprowadzili go nad rzekę, gdzie miał się umyć i przywdziać na siebie coś świeżego. -Czemu oni? - Lora usiadła pod skałą i zakryła twarz rękoma. -Jacy "oni"? Znasz ich? -Tak. Niestety. Wiesz jak to jest mieć przy sobie dwie osoby, które się kocha? Mało tego. Nie wiem, którego kocham naprawdę, a boję się zdecydować, żeby żadnego nie zranić. Tom... -Ładne ma imię. I w ogóle jest ładny... Tak samo jak Jeff i ten drugi przybysz. -Tak. Tylko, że Tom, oprócz ładnego wyglądu, imienia i głosu, nie ma w sobie nic ciekawego. Mam nadzieję, że Nietoperz się z tego pozbiera. -Kto? -Na kontynencie nazywano tak tego jasnowłosego. Rozmowę przerwał im powrót Toma i jego wybawców. Lora poderwała się z ziemi i szybko nałożyła kaptur. -Przykro mi, ale musimy cię z powrotem przywiązać. -stwierdził Kagulo. -Dzięki wam jakoś przeżyję. A tak przy okazji... Czy na tej wyspie jest ktoś, kogo można nazwać szefem, przywódcą, czy kimś takim? -Owszem. Jest wódz. Mieszka w wiosce. -Czy mógłbym z nim porozmawiać? -Nie wiem. Przekażę mu, że chciałbyś się z nim widzieć. -Nie tylko chcę go widzieć, ale uzyskać wolność. "Nie tak łatwo ci pójdzie z wodzem..." pomyślała Lora. Jeff i Kagulo przywiązali go do skały, po czym zwrócili się do Li w miejscowym języku. -Zechciejcie sprawdzić węzły. Lora podeszła do Toma. Wszystkie sznury miały spory luz. Zaciągnęła je mocniej. Tom ze skupieniem wpatrywał się tajemniczą postać. Poklepała go po policzku i przesunęła palcem po brodzie. Dało mu to do myślenia, gdy został sam. "Czy to możliwe, że... nie, Lory tu nie ma. Chociaż? Na pewno była to kobieta. Do tego biała, a jak dotąd widziałem samych ciemnoskórych... i ten gest. Trzy klepnięcia w policzek i delikatne muśnięcie w brodę. Tak robiła Natasza, tak zrobiła Li, gdy odwiedziła mnie w szpitalu. Tylko zbieg okoliczności?" - sam nie wiedział co myśleć i czy w ogóle myśleć, więc po pewnym czasie zasnął. Ocknął się dopiero, gdy wzeszło słońce i pojawili się wokół niego pierwsi oburzeni mieszkańcy. Krzyczeli coś, ale Tom nie mógł ich zrozumieć. Ludzi schodziło się coraz więcej. Ich wzburzenie wzrastało wraz z ilością. -Co tam się dzieje? - zapytała Siwa Sowa, gdy przyszła rano do białego domu, poinformować Lorę o stanie Rafała. - Ludzie są wzburzeni jak morze przedwczoraj. -Chciałabym wiedzieć. Próbowałam się dowiedzieć co nieco od ludzi, ale mówili tylko jedno: "zdrajcy", "złapać i powiesić". -Wszyscy są przy skale? -Tak. -To wiemy, co się dzieje. - Siwa Sowa wyszła przed dom. - Pomagając im, narobiliście zamieszania. - Lora poszła za nią, nakładając maskę Sowy. Zanim doszły do skały, ludzie rzucali już w Toma, czym tylko się dało. Ten z kolei krzyczał głośno. -Odwalcie się ode mnie! Dajcie mi waszego zasranego wodza! Trzymacie mnie tu bez powodu i wbrew prawu! -Na tej wyspie panuje inne prawo niż na twoim kontynencie, synu. - Siwa Sowa przekrzyczała tłum, który widząc ją i młodą sówkę idącą za nią, zamilkł w bezruchu. -Kim ty jesteś i co ma znaczyć to całe przedstawienie?! - mówił uniesionym głosem Tom. -To nie jest przedstawienie. To życie. Oni tak traktują przybyszów, którzy ośmielają się tknąć któregokolwiek z mieszkańców. Na tej wyspie mam bardzo wysoki priorytet i jak widzisz, szanują mnie tu. I teraz jesteś zdany na łaskę i niełaskę wodza. Radzę ci uważać na słowa. Po zgromadzonych ludziach przeszedł lekki szmer. -O właśnie. Jest nasz wódz. Szczęściarz z ciebie. Nie każdego obdarza swoją obecnością, a więźniowie nigdy nie mieli szansy widzieć się z nim i rozmawiać osobiście. -Czyli jestem pierwszy? Sprawił to pewnie mój urok osobisty. Pewnie mnie ten wódz polubił. -O! Lubi cię! - rzekła Lora zmienionym głosem, a przez maskę, był on zupełnie inny. - Jak cholera. -Lora westchnęła. - Nadal uważasz, że jestem zasranym wodzem? - zapytała. "Kobieta! Przyjemne kształty. Tylko głos jakiś przykry." -Sorry, jakoś tak się wymsknęło. -Nie pierwszy raz. -Widzę cię pierwszy raz, a wcześniej nic o tobie nie mówiłem... -Mówiłeś. Tylko wcześniej niż myślisz. My się znamy, Tom. Zastanawiam się czy zostawić cię tutaj na pastwę ludu, czy też skazać na śmierć głodową. -Nie umrę tak szybko. Mam tu zwierzchników. W nocy nakarmili mnie. -I myślisz, że ja o tym nic nie wiem? Kto niby na tej wyspie pomyślałby, żeby was ratować? Jesteś tu wrogiem numer jeden, co zresztą zauważyłeś. -Wiesz co ja ci powiem, chłopcze? Wódz nie ma rozdwojenia jaźni i wie o tym, czemu sam przewodniczył. - wtrąciła Siwa Sowa. -Przewodniczyła. - poprawił Tom. -Czego szukałeś na morzu, gnojku? - zaczęła Lora z innej beczki. -Pięknej dziewczyny. -Bajeczki to ty możesz opowiadać Wernerowi na dobranoc. -Komu? -Nie ważne. Gadaj, czego chciałeś. -Znaleźć dziewczynę. Mówię prawdę. Od moich pracodawców dowiedziałem się, gdzie planowano wywieść moją ukochaną. Pomyślałem, że popłynę w jej ślady, może ją odnajdę. -A Rafał? -No cóż... popłynął ze mną. Niekoniecznie z własnej woli. -Świnia z ciebie, Tom. Jak zawsze. -Czy teraz ja mogę się o coś zapytać? -Nie. Chodzą słuchy, że napadłeś na mieszkankę wyspy... -Nie napadłem! Chciałem się dowiedzieć gdzie jesteśmy i w ogóle, a ona się przestraszyła i zaczęła uciekać. Próbowałem ją dogonić i uspokoić, ale ona mnie nie rozumiała. Nie pomyślałem, że ktoś może się mnie aż tak przestraszyć. - spojrzał na surowe czoło staruszki. - Nie chciałem... przepraszam... ona mi wybaczy? -Lilit jest miłą dziewczynką. Na pewno wybaczy. - zapewniła Siwa Sowa. -Jeśli Lilit wybaczy, to jeszcze dzisiaj będziesz wolny. Jeżeli nie to zostaniesz jej niewolnikiem tak długo jak ona będzie tego chciała. Zrozumiałeś? -Tak... oczywiście. Lora całkiem specjalnie powtórzyła gest z wczorajszej nocy. Tom znowu się wahał. Nie wiedział, co myśleć. Siwa Sowa wytłumaczyła ludowi, że drugi więzień nic nie zawinił i do tego był ciężko ranny, dlatego zabrano go do jej szałasu. Nakazała również zachowywać się z szacunkiem wobec zdrowego więźnia i już po chwili Tom został sam. Młoda Sowa nie wiedząc, co robić, chwilowo przekazała władzę Morikonowi, a sama udała się do szałasu swojej babci. Trudno opisać jej radość, gdy ujrzała Nietoperza siedzącego na posłaniu. Z początku wystraszył się jej, ale i tak nie miał siły się bronić czy uciekać. -Tom ci to zrobił? - zapytała spokojnie. -Tak... ale skąd wiesz jak on się nazywa? Lora ściągnęła maskę sowy. -Co ty robisz tu, na tej... -To samo, co wy, tylko jestem tu troszkę dłużej. O co poszło? - zapytała wskazując na ranę. -Nie wiem. Wkurzony był, a gdy zabroniłem mu gonić tej murzyńskiej dziewczyny to rzucił we mnie kamieniem. Chyba mnie nie lubi. -Dało się to zauważyć. Przyjaciel, co? Cieszę się, że jesteś tutaj, ale czułabym się znacznie spokojniejsza, gdybyś był przy Katy. -Martwię się o nią... -Werner złapał Mary, a Katy wpadła w jego łapy przeze mnie. Mogłam jej nie szukać, byłaby teraz wolna. -Na szczęście ten cały Kretyn okazywał wobec twojej mamy szacunek, więc może jej nic nie grozi. Kretyn jest nowym pupilem twojego ojca. Rudy go nienawidzi, czyli przez jakiś czas zajęci będą niszczeniem siebie nawzajem. Może zapomną o Mary i Katy. Jesteś tu wodzem? -Powiedzmy. Siwa Sowa jest moją babcią i chciała zapewnić mi i Jeffowi spokojny żywot na wyspie. -A kim jest ten Jeff? -Jest marynarzem i pracował na statku, którym płynęłam... -... i który zatonął podczas sztormu, tak samo jak nasz? -Tak, właśnie. Udało nam się uratować, trochę przy pomocy psa. Podczas sztormu, tuż przed opuszczeniem statku zrobiłam coś głupiego. Czego teraz żałuję, a wtedy uważałam za dobrą zabawę, krótką przygodę... -Chcesz powiedzieć, że spałaś z nim i... - wskazał na brzuch. -Nie, tak szalona nie jestem... Dla mnie to miał być krótki flirt, a on wziął wszystko na serio. I jak ja mam mu powiedzieć, że to... nie jest to? Zwłaszcza, że wyspie pojawił się Tom. -Aha... to ja już wszystko rozumiem. Zbajerowałaś tego blond-włosego frajera z łajby jednocześnie ubóstwiając gangstera o kruczoczarnych kudełkach. Teraz, gdy jest ich dwóch na wysepce oddzielonej od świata oceanem i potwornym huraganem, który rozwala wszystkie statki przepływające nieopodal niego, nie możesz się zdecydować i chciałabyś, abym zapobiegł rozlewowi krwi między rywalami, tak? -No mniej więcej... -Chciałabyś czy nie? -Tak. Pierwszy raz nie umiem sobie poradzić z czymś, co jest tak łatwe... -Najwyraźniej nie jest łatwe. Ale nie chcę się wcinać pomiędzy Toma i marynarza. Pomogę ci, ale będzie to ostatecznością. Lora spojrzała na Nietoperza. -Na razie nie pozwól żadnemu za blisko podejść do siebie. Kiedy zorientują się, że sobie wzajemnie przeszkadzają i zaczną toczyć wojenkę, wówczas pomyślę. Boże! Ja chyba umysł tracę... pomagać przyjaciółce, czyniąc przykrość przyjacielowi i nieznajomemu młodzieńcowi... będę tego żałował, ale słowo się rzekło. -Jesteś wielki. - szepnęła Lora. -Dobra, dobra... bo się zarumienię. Na szczęście interwencja Rafała nie była konieczna. Do czasu. Pół roku minęło w miarę spokojnie... 23. TRUDNY, ALE PRAWIDŁOWY WYBÓR Tom wiedział już dobrze, kim jest wódz. Dowiedział się o tym przez przypadek, podczas uwalniania go. Lilit zapytała się czy mogłaby oddać więźnia wodzowi i użyła przy tym jej imienia. -Boski aniele, los nas połączył. - zaczął wzdychać. - Masz dar przywództwa, wszędzie nawet w tym buszu. Moje złotko na czele czarnych barbarzyńców, kto by pomyślał! Nie mogłem wytrzymać bez ciebie i dowiedziawszy się, którędy płynęła łódź wioząca cię, wsiadłem na następną, która zmierzała w tym samym kierunku... -Zabierając Rafała ze sobą? Znowu po chamsku. Jesteś wolny, ale nie lubią ciebie tutaj. Strzeż się, przede wszystkim mnie i Brutusa. To mówiąc rozcięła sznury i wróciła do pałacu, aby zająć się sprawami wyspy. Od tamtego momentu zaczęła odpychać od siebie zarówno Toma, jak i Jeffa. Obu było smutno. Zaprzyjaźnili się ze sobą. Nawet nie sądzili, że są przeszkodą dla siebie, a Rafał zadowolony był z takiego obrotu rzeczy. -Ona mi o tobie opowiadała. Wspomniała, że jesteś bliski jej sercu, ale jakiś gang uniemożliwia jej zakochanie się w tobie. - powiedział marynarz, któregoś dnia. -Zrobiłem kiedyś coś głupiego i to przekreśliło moje szczęście. - wyznał Tom. - Mój ojciec uprowadził matkę, a ona zakochała się w nim gdy ja po jakimś czasie miałem przyjść na świat. Myślałem, że Lora zrobiłaby tak samo, ale myliłem się. Nawet próbowałem ją porwać. Wszystko skończyło się klęską - moi ludzie wszyscy albo zginęli, albo złapała ich policja, a ja trafiłem do szpitala z postrzelonym ramieniem. Li kilkakrotnie usiłowała mnie zabić, cudem uchodziłem z życiem i zamiast znienawidzić czy dać sobie spokój, kochałem ją coraz mocniej. Coś mi się zdaje, że nie mam szans... -A całowaliście się? -Co? Niestety nie... -Jestem w lepszej sytuacji. Dwa razy. -Szczęściarz. -Co z tego, że były te dwa razy, skoro nie zwraca na mnie uwagi? Wszystko przez tą koronę wodza. -Pochłania ją ta wyspa, a nami się nie interesuje. -Z drugiej strony to może dobrze... gdyby jednego z nas obdarzyła głębszym uczuciem, zaczęlibyśmy się kłócić i nienawidzić. -Fakt. Przynajmniej jest jakaś podpora duchowa. Jesteś miłym kolesiem. -Z ciebie też równy człek. Przymknąwszy oko na rodzaj wykonywanej przez ciebie pracy. -Dla mnie gang to życie. Choćbym chciał, to teraz nie mogę przestać. -Bo trafiłbyś do pierdla? Z tego, co wiem, Lora potrafiłaby cię wyciągnąć. -W to nie wątpię, ale czy by zechciała... Dużo ci opowiadała o swoim życiu? -No… powiedzmy. Wiem kim jest jej ojciec… -Ciekawy jestem ile osób o tym już wie. Spędzali ze sobą dużo czasu i wspominali przyjemne chwile z Lorą. Ta z kolei zaprzyjaźniła się z mieszkańcami wyspy i zżyła z ich problemami i radościami codziennego życia. Towarzyszyła przy narodzinach braciszka Lilit i nawet nadała mu imię - Smile. Zapomniała o dwóch młodzieńcach, którzy jeszcze nie dawno rozrywali jej serce. Z pomocą Kaguli nauczyła Rafała miejscowego języka. Jeden Tom nie jarzył, o czym mówią miejscowi i wszystkiego dowiadywał się od Jeffa. Gdy któregoś dnia usłyszał, że krążą wśród ludzi pogłoski, że planuje się zeswatanie Morikona z Lorą, poczuł strach. Nie był to strach przed kimś tylko przed czymś. Przed utratą swojego skarbu, swojego sensu życia i szczęścia, którego tak pragnął. Postanowił przeszkodzić temu, bez wiedzy Jeffa. Odezwała się w nim gangsterska krew, która kazała dbać o siebie i swoje interesy, innych spychając na bok. Śledził Lorę przez pół dnia i gdy w końcu została sama trenując strzelanie z łuku na polance oddalonej od wioski o jakiś kilometr, ośmielił się podejść do niej. Szedł cicho za jej plecami, ale mimo zauważyła go. -Czego chcesz? -Przepraszam, że przeszkadzam, ale... -Ale, co? -No więc... -Streszczaj się, bo nie chcę zmarnować całego wolnego czasu, przeznaczonego na chwile relaksu. Czego chcesz? - mówiła nienaturalnie oziębłym tonem. -Mam do ciebie trzy, bardzo istotne pytania. Można? -Byle szybko. -Czy w najbliższym czasie zamierzasz wziąć ślub? -Co? - Lora zakrztusiła się. -Ludzie mówią, że ty i Morikon... -Ludzie chcieliby tego, ale moja kadencja będzie trwać jeszcze pół roku, a później wracam w chatę. Co do Morikona, to owszem jest sympatyczny, ale nie w moim typie. -A teraz drugie pytanie, dla mnie istotniejsze. Czy ty do mnie coś czujesz? -Tak. - Tom z nadzieją spojrzał na Lorę, ale ta zgasiła go szybko. - Czuję złość, wręcz nienawiść, żal o wiele istotnych spraw i nieodpartą ochotę wbicia ci tej strzały w bebechy. Wystarczająco wyczerpująca odpowiedź? -Tak. Ale nie zadawalająca. -To mnie akurat nie interesuje. Trzecie pytanie? -Już nie jest ważne. Przepraszam, że zawracałem ci czas. Smutny wrócił do swojej małej siedziby i analizował swoje postępowanie, zastanawiając się jak może się poprawić. Nie przyszło mu jednak do głowy, żeby rezygnować z gangu. Lora wpadła na Siwą Sowę wracając do białego domu. -Przepraszam babciu, ale... -Wszystko widziałam i wiedz, że źle robisz. Skoro go kochasz, powinnaś przekonywać do poprawy zamiast zniechęcać. -Ja nie umiem! Kocham go na odległość, a kiedy widzę go przed sobą, gotuje się we mnie i cudem udaje mi się powstrzymać przed walnięciem go. -To przestań się powstrzymywać tylko przyłóż. Zrań go raz a dobrze. Złam mu serce szybko i jasno do zrozumienia, a nie rań powoli. Im szybciej to zrobisz, tym szybciej zapomni i będzie mógł kochać na nowo. Zrób to albo pokochaj. A co się tyczy Jeffa, to uważaj. Jest delikatny i łatwo go zranić. Lora zamyśliła się głęboko. Spotkała jednego z mieszkańców wioski. Zwrócił się do niej ze swoim problemem. Kiwnęła tylko głową i poprosiła o chwilkę ciszy i spokoju. Weszła do głównego holu w białym domu. Zastała tam Lilit wpatrzoną w Morikona, który cały zajęty był zabawą z Brutusem oraz drzemiącego Jeffa. Uśmiechnęła się trochę sztucznie. -Droga Lilit. - powiedziała spokojnie. Na jej głos zbudził się młody marynarz i wsłuchiwał się w każde słówko i upajał oczy jej widokiem. - Nie zwracaj uwagi na tego marnego ślepca. Mało masz chłopców na wyspie? -kucnęła przed Morikonem. - A co się pana tyczy, to oprócz mojego psa, na wyspie są ważniejsze rzeczy i ludzie. Trzeba otwierać oczy. Na Jeffa nawet nie spojrzała. Cmoknęła na psa i ruszyła do szałasu Siwej Sowy, gdzie mieszkał Rafał. Zwierzyła się mu, co ją przed chwilę spotkało. -Czyli dzisiaj preferujesz kruczoczarne kudełki? Ostatnio rzadko o nich mówisz. -Jakoś mi się udawało, a dzisiaj on do mnie z takim tekstem wyjechał. -Moim zdaniem blond włosy frajerek za mało się stara w ostatnim czasie. Ale ja ci nie powiem, kogo masz wybrać. Wybór należy tylko do ciebie. Obiecałem pomóc, gdy konieczna będzie interwencja, a i tak analizujesz ze mną większość decyzji. -Masz rację. Muszę nauczyć się samodzielności, bo inaczej zginę w dzisiejszym świecie. -A i owszem. Uczyć się powinnaś, ale miło mi jest gdy ktoś liczy się z moim zdaniem. -Jeżeli spotkasz Toma to udawaj, że nie wiesz, co się działo. Udała się w stronę wioski, gdzie chciała dowiedzieć się, co chciał od niej owy sąsiad Lilit. Po drodze wpadła na Toma. -Bądź szczera i powiedz mi czy mam u ciebie jakąkolwiek szansę? -Gang do lamusa i mogę pomyśleć, inaczej nie. Nie czekając na jego reakcję poszła przed siebie. Dopiero, gdy zbliżała się pora kolacji, zainteresowano się jego nieobecnością. Nigdy nie zdarzyło się, żeby nie przyszedł na jedzenie. -Kto go ostatnio widział? - zapytał się Jeff. -Ja. Jak wracałam z szałasu Siwej Sowy. A jeśli on sobie coś zrobił? -Chyba się nie utopił? - zażartował Morikon. -Mam nadzieje, że nie, ale kto go tam wie? Jak ktoś jest załamany, to czasami nie panuje nad sobą. Trzeba go poszukać. Brutus! Na poszukiwania pierwszy wyruszył pies, a za nim mieszkańcy białego domu. Lorze serce kazało zaglądnąć na małą plażę. Jakże się ucieszyła, gdy go tam ujrzała! Po cichutku podeszła do niego od tyłu. Siedział na piasku i uderzał krzemieniem o krzemień. Kiedy kilka ostrych kawałków odpadło, wziął jeden, przyłożył do nadgarstka i mówił do siebie. -Po co dalej żyć? Jedyne szczęście, jakie spotkałem w życiu teraz mnie odrzuciło. To wszystko jest bez sensu! Muszę z tym skończyć... Już miał przeciąć, gdy Lora chwyciła go za ramiona i szepnęła do ucha. -Więc tak wygląda syn wielkiego gangstera? Nie daje sobie rady z życiem, więc ucieka i usiłuje popełnić samobójstwo? - wytrąciła kawałki kamienia z jego rąk nie przerywając mowy. - Tak postępuje silny psychicznie, nie reagujący na zadawany przez siebie ból bliźniego gangster, wobec trudności znalezienia partnerki? Miałam o tobie wyższe mniemanie. - nim Tom zdążył coś powiedzieć, Lora usiadła mu na kolana i obejmując za szyję dodała, uśmiechając się lekko. - Mój głupolu, przecież wiesz, że jeśli się postarasz, to zmienię zdanie, ale to ty musisz tego chcieć i zmienić się. Tom oniemiał. Był szczęśliwy i za razem czuł się okropnie. Patrzył w brązowe oczy swojej ukochanej. Zarumienili się lekko. Nastała cisza i nie słyszeli nic prócz bicia swoich serc. Umknęły nagle wszystkie złości, cała duma i gniew. Wszystko, co do tej pory ich oddzielało, uciekło gdzieś bez śladu, pozostawiając tylko czystą, serdeczną miłość. Powoli przybliżali swoje twarze, aż w końcu dotknęli się delikatnie ustami. Trudno nazwać to było pocałunkiem. Ten przyjemny moment przerwał Brutus, silnym, głośnym szczeknięciem. Lora westchnęła, odwróciła głowę w stronę morza. -Tu nie dadzą nam spokoju, a tam... - wstała, wskazując na linię horyzontu. - Tam jest Werner i nie ma ciebie. -To znaczy? - Tom nie zrozumiał dokładnie. -To znaczy, że jest Brudi: twardy, obojętny, z bronią w ręku i zupełnie bez serca i pozytywnych uczuć... Tam nie ma również mnie. -Do zabijania, zmusza cię Werner. -podjął myśl Tom. - Nie możesz żyć normalnie, tylko w lęku przed nim, przed Rudym... -I przed tobą, Tom. Cieszę się, ze mnie rozumiesz. Renegis wstał. Chwycił dłoń Lory i zapytał: -Czy... czy chociaż tutaj mogłabyś zapomnieć i zaprzyjaźnić się? -Tak, ale wiesz, że wolałabym... -Wolałabyś na zawsze zostać ze mną, ale siedzę w gangu i przeze mnie cierpisz? Wybacz mi. Spróbuję się zmienić. Rozmawiając ze sobą nie zwrócili uwagi na to, że Brutus szczeka coraz głośniej i niecierpliwiej w okolicy małej plaży. Uspokoił się, gdy tylko zobaczył ich na skalnym wzniesieniu. Pierwszy raz tolerował bliskie towarzystwo Toma. -On jeden wie, co tu się działo. I lepiej niech tak zostanie. Przed światem zewnętrznym pozostajemy w tych samych stosunkach jak przedtem. I w żadnym wypadku nie wspominaj o tym Jeffowi. Powrócili do pałacu, gdzie spotkali się z resztą poszukiwaczy. -Wszystko w porządku. Chwilowa załamka psychiczna, ale nic groźnego. - skwitowała Lora smętnie. Wkroczyła do swojego domu dumnie, a za nią ciężko stąpając ze spuszczoną głową Tom, udając zmęczonego sługę. Na posiłku brakowało Morikona, który stwierdził, że nie ma apetytu, na co Lilit uśmiechnęła się do siebie. Dopiero po kolacji Lora dowiedziała się, co też mu się stało. Zastała go na małym balkoniku. Oddychał szybko i chodził w miejscu, bijąc się w głowę. -Powiedziała, że nawet twój sługa jest lepszy w tych takich sprawach, bo jest stanowczy i władczy, a ja cały się trzęsę na to słowo... Lora uśmiechnęła się i pocieszyła zmartwionego podlotka. -Nie przejmuj się. Jeszcze przyjdzie czas, w którym, będzie chciała odpocząć od twoich uczuć. Weź ją za żonę i pokaż jej, na co cię stać. Wierzę w ciebie. Jesteś silny i młody. Jak się rozkręcisz, to trudno będzie ci skończyć. W końcu jesteś synem wielkiego wodza i za nie całe pół roku zaczniesz władać tą wyspą. Morikon, pełen dobrej myśli, następnego już dnia zjawił się w domu Lilit i pozostawszy z nią sam na sam, oświadczył pewnym siebie głosem. -Skąd wiesz, jaki ja jestem w tych sprawach, o których mi mówiłaś? Robiliśmy to kiedyś? -No nie, ale... -Żadnych "ale" kwiatuszku. Gdybyś mnie poślubiła, pokazałbym ci, na co mnie stać. -Ja mam cię poślubić? - powtórzyła niepewnie Lilit. -Tak. Jeśli chcesz... -Chcę... - szepnęła murzynka i zemdlała. Morikon złapał ją w ostatniej chwili i wniósł do środka. -Co jej się stało?! - krzyknęła przerażona matka. -Oświadczyłem się jej i zemdlała. - odrzekł spokojnie, kładąc ją na posłaniu. - Zgodziła się. -Ale jak? Ty i moja córka? -Tak. Nadaje się na żonę wodza i jest jedyną dziewczyną, którą potrafiłbym pokochać. Szczęście matki było tak ogromne, że sama nie wiedziała, co powinna robić. Usiadła na krześle i zaczęła płakać i śmiać się na przemian. Szczęście Lory i Toma nie trwało długo, bo tylko tydzień. Wszystko przez jeden cholerny piknik. Siedzieli na małej plaży, śmiali się i wspominali wspólnie przeżyte chwile. -Podoba mi się to, co jest między nami teraz, na wyspie. Oby to owocowało czymś więcej na kontynencie. - szepnęła, kładąc się na piasku w stronę morza. -Skoro tak mówisz, to może... - Usiadł przed nią i kontynuował. - Lora wiesz, że cię kocham i potrafiłbym zaopiekować się tobą i naszymi dziećmi, więc... Wyjdziesz za mnie? Głos mu zadrżał przy tym ostatnim zdaniu. Lora uniosła brwi, wytrzeszczając oczy i po chwili milczenia odrzekła z uśmiechem. -Zwariowałeś? Ty i ja, razem? Po za tym obiecałam sobie i moim przybranym rodzicom, że za mąż wyjdę tylko w rodzinnej parafii, a dobrze wiesz, że nasze szczęście jest tylko tutaj, bo tam nie ma nas i jest Werner. -Ale... przecież mnie kochasz? -Do pewnego stopnia. Odpowiedź brzmi "nie". -Ale... -Nie. Nie chcę. Nie umiałabym. - powtórzyła to, co kiedyś on jej powiedział. - Przykro mi, ale straciłam apetyt. - Lora wstała i opuściła małą plażę, zostawiając Toma zasmuconego, z wręcz załamanego. Po chwili otrząsnął się z dziwnego otumanienia i pobiegł za swą ukochaną. Dogonił ją jeszcze przed wioską. -Lora, nie podejmuj pochopnych decyzji, ja się zmieniłem. -Tak? To przysięgnij na swoje życie, że nie wrócisz do mojego ojca. Tom spuścił głowę. -Zmieniłeś się? Ty się nigdy nie zmienisz. Tak samo jak moja decyzja. Po za tym myślałam o tym nie raz i nie muszę więcej debatować. Dobrze wiem, że ufasz gangowi bardziej niż mi i nawet szukałam jakiegoś rozsądnego rozwiązania, ale biorąc pod uwagę ciebie i twoje podejście do jakiejkolwiek zmiany, nic nie znalazłam. -To znaczy, że... -To znaczy, że w moich oczach jesteś stracony i nic tego nie zmieni. Minął kolejny tydzień, Lora nie zwracała uwagi na Toma, a on unikał jej usuwając się z drogi, a po za tym życie w wiosce toczyło się prawie normalnie. Od owego dnia, gdy rozdzielono Lorę od Mary i Katy, minął rok. Było już ciemno, Li kładła się spać, gdy do jej komnaty wszedł Tom. Oddychał szybko, głos mu drżał, w oczach widać było lekki strach i podekscytowanie. Stanął przed Lorą i z trudem uśmiechnął się. -Nie każ mi wychodzić, bo nie wyjdę. Zbytnio się namęczyłem, aby podjąć decyzję o przyjściu tutaj, żebym wyszedł bez oczekiwanego efektu. Lora milczała. Od czasu, gdy zapytał się o jej rękę, nie odczuwała najmniejszego zainteresowania jego osobą. I tak właściwie nie wiedziała, czemu odrzuciła jego oświadczyny. Zmierzyła go tylko, ostrym, mroźnym wzrokiem. Patrzyła nań, prawie nie mrugając. To wystarczyło, aby go odrobinę wystraszyć. -Chcę, żebyś zapomniała o moim pytaniu i żeby wrócił ten miły stan uczuć, jaki był przed pytaniem. Nie tylko chcę, ale pragnę, a nawet żądam! -Żądasz? - powtórzyła obojętnie. -Tak. Nie obchodzi mnie to, że jestem stracony w twoich oczach. Żądam! -To żądaj sobie dalej. Nie wezwę straży, bo szkoda ich fatygi, nie poszczuję cię psem, bo szkoda jego zębów. Tak więc wyjdź sam, bo szkoda psuć moich nerwów. - Lora zdmuchnęła świeczkę. - Żegnam. Tom, tym razem nie załamany, lecz mocno wkurzony, wyszedł z pałacu i udał się na małą plażę, aby ciskać kamieniami w rozszalałe morze. Lora usnęła. Zobaczyła ranną Mary i Katy. Mówiły "wybacz mu", wyciągały ręce o pomoc, lecz Rudy odciągał Li od nich. Gdy głosy matki i siostry ustały zobaczyła Martwego Rudzielca z ciężkimi ranami. Obudziła się. Ta scenka utrwaliła się jej przed oczami i niczym nie potrafiła jej usunąć. Wrzuciła na siebie skórzaną kurteczkę i skierowała swój bieg na małą plażę. Kiedy zobaczyła tam Renegisa, stanęła w miejscu i nie potrafiła się ruszyć. Tom wstał, spojrzał na Lorę. -Tom... przepraszam. - szepnęła nieprzytomnie. - Potrzebuję cię tutaj, niezależnie od tego co powiedziałam. -Nic nie mów... - zdjął swój sweter i nałożył go na ramiona Lory, gdyż robiło się coraz chłodniej. Objął ją ramieniem, a ona rozpłakała się jak dziecko i opowiedziała co się przyśniło. -To tylko zły sen. Mary i Katy są razem, nic im nie grozi. Nie myśl teraz o tym. Powinnaś wypocząć. Odprowadzić cię? -Byłoby mi przyjemnie. -Mogę nawet zanieść, byle było ci przyjemnie. Nim się Lora spostrzegła, trzymał ją na rękach. -Puść mnie, wariacie! - zarumieniła się lekko. -Jeżeli teraz bym cię puścił, to utopiłabyś się w błocie. Chyba lepiej cię zaniosę. Gdy dochodzili do białego domu, zaczynał padać deszcz. W sypialni wodza Tomowi przyszedł do głowy pomysł. Nie chciał opuścić pałacu tak szybko, więc zaczął udawać, że pękł mu kręgosłup. Upadł na łóżko i zaczął jęczeć. -Co mi zrobiłaś? - marudził. - Kręgosłup mi wysiadł i nigdy nie będę mógł chodzić... kto się mną zaopiekuje? -Co ci wysiadło? -Kręgosłup. To dlatego, że jesteś taka ciężka... nie będę mógł chodzić... - jęczał jakby go ze skóry obrywano. -O, jasne! Jestem za ciężka! -No, oczywiście. -Tom, nie wiem czy zauważyłeś, ale jesteś cały mokry i leżysz na moim łóżku. Będę tu spać, a nie przepadam za łóżkiem wodnym. -Co tam twoje łóżko! - jęknął przeraźliwie. - kręgosłup mi pękł... -Prowokator. - Lora usiadła obok niego. - Cicho, zaopiekują się tutaj tobą. Jednak Tom nie przestawał jęczeć. Nie pomogło słowna prośba, użycie ręki, nawet groźba. Dopiero słodki pocałunek usunął wszystkie "bóle". Tom z zadowoleniem spojrzał na Lorę. -Osiągnąłeś swój cel, panie "złamany kręgosłup"? -Tak. Wsparty na łokciu pocałował ją dłużej i namiętniej, jednocześnie obejmując w talii. Jednemu i drugiemu było w tej chwili przyjemnie. Swoimi jękami Tom obudził Kagulę. Zaniepokojony Indianin wszedł do pokoju wodza, ale ujrzawszy ich w pozycji półleżącej, całych rozpromienionych, wolał się wycofać. Stał chwilę pod drzwiami, nie wiedząc co powinien uczynić. Po krótkim namyśle poszedł do Jeffa. -Tom... - Lora wstała, wygładziła swoje ubranie i ściągając jego sweter mówiła. - miłe urozmaicenie, ale Kagulo nas widział. Jeżeli w porę go nie ubłagam, by nikomu nie mówił, to może być z nami źle. Babcia nie da nam spokoju, a po za tym Jeff... -No tak. Zapomniałbym. W końcu to mój kumpel. -Mi był znacznie bliższy swego czasu, ale to było... nie czuję się z nim najlepiej, zwłaszcza ostatnio. Idź już. Tom niechętnie opuścił biały dom, udając się do swojej nie wielkiej chałupki. Nie spał przez resztę nocy. Tak samo Lora nie potrafiła zmrużyć oka. Na wyspie była jeszcze jedna osoba, która nie spała. Inny miała powód, niż nasza dwójka zakochanych. Łzy cisnęły mu się do oczu, a krew wrzała w żyłach. Cierpiał duszą i sercem. Następnego ranka Lora wesoła jak skowronek, wpadła do jadalni. Zastała tam Kagulę. Siedział zamyślony. -Witaj kochaniutki! Dobrze, że jesteś sam... -Wiem o co chcesz mnie prosić, ale ja mu już o tym powiedziałem. Lora spochmurniała. Przysiadła obok Kaguli. -Jak on to odebrał? -Jakiś czas temu zauważył, że powinien się usunąć. Dobrze wiedział, że Tom go w twoich oczach przerastał, ale mimo to nie tracił nadziei. Było odporny, do wczoraj. Załamał się chłopak i mało co nie popłakał. -Nie wiesz gdzie jest? -Nie. -Pójdę go poszukać. -Kogo? - do jadalni wpadł Jeff. -Ciebie. - odparła smutno Lora. - Muszę z tobą poważnie porozmawiać na osobności. -Wiem. Chodźmy na dwór. Szli w milczeniu, dotykając się ramionami. Lora zaczęła mówić dopiero wówczas, gdy znaleźli się koło rzeki daleko za szałasem Siwej Sowy. -Wiem, że wiesz. Wiem, że zachowałam się wobec ciebie chamsko, karygodnie i niezrozumiale, ale szłam za głosem serca. Jesteś fajnym przyjacielem, ale... moje uczucia w stosunku do ciebie, były krótkotrwałe i dodatkowo przyćmił je ktoś, kogo kochałam już znacznie wcześniej. Nie zależnie od tego co on robił w tym czasie złego dla świata, ja go kochałam i kocham. Musisz nas zrozumieć... Jeff milczał. Odwrócił się plecami do Lory, sądząc, że może uda się wzbudzić w niej litość i wpadnie w jego ramiona z płaczem prosząc o wybaczenie. Ale pomylił się. -Przepraszam, że robiłam ci nadzieje, ale nic z tego nie będzie... Powiedziawszy to zawróciła do pałacu, nie czekając na niego. Gdy znikła z oczu Jeffa wydarł się głośno. -Zemszczę się, Lora! Nie wolno igrać z moimi uczuciami! Pomogę Wernerowi złapać cię i zniewolić! Będziesz moja, bo twój ojciec nienawidzi Toma! Jego zabiję, a ciebie poślubię, nawet jeśli byłoby to wbrew twojej woli! Czerwony od złości wrócił do białego domu, zjadł śniadanie i oświadczył Lorze i Tomowi, że w ogóle się nie gniewa i chce, żeby cała trójka pozostała przyjaciółmi. Wszyscy uwierzyli w to, gdyż zachowywał się normalnie i był wesoły jak zawsze. CDN... |
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
Powyższy tekst został
opublikowany w serwisie opowiadania.pl. |