DRUKUJ

 

Szpital Św. Anioła

Publikacja:

 09-07-19

Autor:

 Czapla
SZPITAL ŚW. ANIOŁA


Znowu tu były.
Wczepił palce w poduszkę, starając się uspokoić oddech. Już od dłuższego czasu wpatrywał się w poszarzały prostokąt sufitu, błagając, by wreszcie zaczęło świtać. Skulony, nakrył się szczelniej kołdrą. W żadnym wypadku nie chciał spojrzeć w kąt naprzeciwko.
One znowu tu były. Znowu.
Obrzydliwe tutry o zakrzywionych szponach, śmierdzące spalenizną i rzucające się na niego z wizgiem. Smutne seremity o głosie jego matki. Lulkowce o pustych, bezmyślnych ślepkach i długich, zimnych palcach. Wiedział, że podchodzą coraz bliżej łóżka, że prawie sięgają jego stóp. Szemrały, stukały, chrobotały, szeptały ochryple, to głośniej, to ciszej, z ekscytacją. Zacisnął zęby, chcąc za wszelką cenę stłumić krzyk. Jeśli zacznie wrzeszczeć, zrobi się zbiegowisko. Przyjdą z tabletkami, a jeśli będą bardziej zirytowani, to zabiorą też kaftan. Ta ostatnia myśl nieco go otrzeźwiła. Nie będzie krzyczeć, nie narobi sobie kłopotów. Lulkowce snuły się po pokoju, zerkając na niego z przygnębieniem. Przymknął oczy.
Szarzyzna sufitu zaczynała blednąć. Demony powoli cofały się tył, kuliły się po kątach i pod łóżkiem. Zdrętwiały wsłuchiwał się w cichnące szepty i wizgi, wsłuchiwał się tak długo, dopóki w pokoju nie zapanowała cisza.
Odemknął oczy i spojrzał na budzik. Piąta rano. Potarł łzawiące oczy i zerknął dla pewności na okno. Faktycznie, było już jasno. Podźwignął się na łokciach, by zaraz potem wyczerpany opaść na łóżko. Przynajmniej nie krzyczał. Nikt się nim nie zainteresował, chwała, nikt tu nie zajrzał. Dość miał już kłopotów. Bezmyślnie wpatrywał się w sufit, zawieszony pomiędzy świadomością a snem. Wrócą tutaj i tak, ale dopiero w nocy. Nareszcie zasnął.

***

- Jak się czujesz, Joelu?
„Jak się czujesz”. Za taki tekst powinni wysyłać na katorgę, pomyślał ponuro zapytany. Na to pytanie prawie nigdy nie oczekiwano odpowiedzi, raczej stanowiło ono rozpoczęcie rozmowy. Równie dobrze można było je zignorować, jeśli nie chciało się bawić w zbędną grzeczność. A Joel nie miał żadnej ochoty na zabawę. Mimo to, wykrzywił usta, licząc, że tamten uzna to za uśmiech.
- Dobrze, dziękuję.
Siedzący za biurkiem mężczyzna skinął głową i wrócił do przeglądania dokumentów. Joel obojętnie prześlizgnął się wzrokiem po blacie. Taki sam jak zawsze. Wypolerowany do przesady. W prawym rogu stos teczek, w lewym – pozłacana lampa i ramka na zdjęcie. Joel często zastanawiał się, kto jest na fotografii. Żona, syn, córka, pies? Tonąca w kwiatach willa w tle? Wydawało mu się to dość prawdopodobne. Westchnął i spojrzał na środek biurka. Na wprost niego znajdowała się niewielka tabliczka z widniejącym napisem „Dr Brocks”, bezczelnie bijącym po oczach. Starannie wygrawerowane litery wprost emanowały klasą. Idealnie oddawały postać właściciela. Brocks, starszy mężczyzna z siwymi włosami i przystrzyżoną bródką, ubrany w elegancki kremowy garnitur.
Doktor Brocks przerwał przeglądanie papierów. Chrząknął, poprawił prostokątne oprawki okularów i spojrzał na Joela.
- Dobrze spałeś?
- Nie.
- Dlaczego?
- Lulkowce znowu były w moim pokoju.
Żaden mięsień nie drgnął na twarzy doktora. Zielone oczy pozostały idealnie spokojne.
- Lulkowce? Wczoraj na terapii twierdziłeś, że nie ma żadnych lulkowców.
Joel uśmiechnął się bezczelnie.
- To pan wierzy wariatowi?
Brocks odchylił się i zetknął końce palców obu dłoni. Jeśli niektórzy ludzie obdarzeni byli morzem cierpliwości, to Brocks miał jej ocean. Bez znużenia zadawał pytania, nie bojąc się najgłupszych i najbardziej absurdalnych odpowiedzi. Każda ich rozmowa była potyczką słowną, bezskuteczną próbą sprowokowania Brocksa. Na początku Joel się wściekał. Znienawidził lekarskie oczy skryte za prostokątnymi szkłami, niski, spokojny ton głosu doktora i jego zetknięte palce. Drażnił go. Zbyt spokojny, zbyt uprzejmy, zdawał się być poza jakimkolwiek zasięgiem. Siedział w fotelu, za swoim masywnym biurkiem, jak w twierdzy, i notował. Zadawał bezsensowne pytania, słuchał i wypełniał rubryki. Wepchnął całą duszę Joela do kilku tabelek. Z czasem złość opadła, pozostała co najwyżej irytacja. Joel przestał się martwić, czy uznają go za szalonego czy tylko za „przemęczonego”. Co za różnica, jaką etykietkę mu przypną.
Brocks nie odpowiedział na zaczepkę. Zdawał się być wręcz znużony.
- Mam dla ciebie propozycję, to główny temat naszego spotkania. Przewidziałem dla ciebie pewne… ćwiczenie, które pomoże ci uporać się z samym sobą. Dostaniesz zeszyt. Twój osobisty. Chcę, abyś w papierze zawierał wszystkie swoje przeżycia, uczucia, przemyślenia, swoją historię. Nadmiar emocji przelej na papier.
- Pan chce, bym prowadził pamiętnik? Jak te zahukane, rozdygotane nastolatki?
- Jeśli w ten sposób to ujmujesz, to tak. Nie jesteś od nich lepszy – Brocks uśmiechnął się słabo. – Joelu, to jest terapia, nie przyjacielska rada. Te – ra – pia. Nasz szpital może różni się od pozostałych, ale leczenie pozostaje leczeniem.
- Ołówek zamiast elektrowstrząsów? – Joel spojrzał na niego kpiąco. – A pan te zapiski będzie czytać?
- Nie. Mój jedyny warunek to systematyczne uzupełnianie… jak to nazwałeś? Pamiętnika?
Nim Joel zdążył odpowiedzieć, Brocks machnął ręką.
- Możesz iść na śniadanie. Nie zwiększam dawki lekarstw. Bądź spokojny, w końcu znikną te twoje potworki.
One nie znikają tak łatwo, pomyślał Joel. Wstał, spojrzał kątem oka na doktora i zastanowił się, co go pchnęło do przyjęcia posady w klinice psychiatrycznej. Czy ktoś, kto pracuje tu z powołania nazywa problemy swojego pacjenta „potworkami”?
Mężczyzna uśmiechnął się z bolesną satysfakcją. Gdyby Brocks choć raz usłyszał, jak seremity mówią głosem jego bliskich, swoje cholerne lekarstwa połknąłby jak tic tacki. Wsunął ręce w kieszenie szlafroka i skierował się w stronę drzwi.

***

Jak reklamowały ulotki, Szpital Św. Anioła był „przystanią dla wszystkich, którzy znaleźli się na zakręcie życia”.
W ośrodku znajdywali się więc wszyscy poturbowali przez los, pokaleczeni przez rodzinę, zmiażdżeni niepowodzeniami, przerośniętymi ambicjami lub ci, którzy wylosowali chorobę. Schizofrenia, nerwica, załamania, kryzysy, cudowne objawienia i smutne obłąkania. Wszystkie te „zakręty życia” kłębiły się pod jednym dachem, pomiędzy grubymi murami otaczającymi klinikę.
Szpital był dużym budynkiem zbudowanym w stylu neogotyckim. Opuszczony przed wojną, potem częściowo spalony, został wykupiony przez bogatą rodzinę. Początkowo miał być letnią rezydencją, jednak z czasem zamieniony został w prywatną klinikę psychiatryczną.
Otoczony ogromnym ogrodem, pełnym zdziczałych krzewów, drzew, zdawał się być zupełnie odcięty od reszty świata. Na tyłach znajdowały się grządki, niewielka gołębiarnia i stajnia. Podobno zwierzęta miały zbawienny wpływ na chorych. Uprawa roślin i opieka nad stworzeniami był zazwyczaj częścią terapii, którą musieli przechodzić pacjenci. Kosztem kilku uduszonych gołębi i spalonych roślin, powoli poszukiwali normalności.
Pomimo położenia na zupełnym pustkowiu, bez problemu transportowano potrzebną żywność, lekarstwa, sprzęt. Personel mieszkał w osobnym budynku, położonym w głębszych rejonach parku, gdzie nie dopuszczano pacjentów. Klinika była więc małą enklawą rządzoną własnymi zasadami, zazdrośnie strzeżoną przez właścicieli. Joel niechętnie musiał przyznać, że był to światek luksusowy. Czasami bardziej przypominał hotel dla ludzi, którzy zrobili sobie urlop od codzienności. Nie było izolatek, pokojów bez klamek ani wybitych materacem klitek. Krzyki słyszał rzadko. Czas upływał bez ucieczek, samobójstw, ataków agresji. Dbano o komfort wszystkich pacjentów.
Joel w zamyśleniu obserwował grupę osób spacerujących alejką. Sanitariusz prowadził za rękę apatycznego czterdziestolatka, reszta grupy dreptała za nim. Mężczyzna miał nieprzyjemne wrażenie, że obserwuje stado cieląt, które tylko udają ludzi. Zmarszczył brwi. Nie chciał zastanawiać się czy on też tak kiedyś skończy, jeśli zostanie tu na dłużej.
Po chwili przeniósł wzrok na notes, który trzymał na kolanach. Przygryzł koniec ołówka. Wcale nie chciał go otwierać. Rozpoczęcie pisania oznaczałoby powrót do wydarzeń, które rozpaczliwie próbował wyprzeć z pamięci. Za bramą Szpitala miał nadzieję zostawić wszystkie złe wspomnienia, wmawiając sobie, że po prostu ich nie ma. Brocks równie dobrze mógłby mu kazać grzebać w otwartej ranie, odniósłby podobny skutek. Może gdyby naprawdę oszalał, powrót do koszmaru by nie bolał? Niechętnie przyjrzał się czarnej oprawce zeszytu.
Nie, na pewno nie zwariował. Jest zdrowy, całkowicie zdrowy. Czuł to i to był największy problem. Ta myśl go paraliżowała, bo zamiast iść po znanych szlakach, błąkał się we mgle. Gdyby oszalał, wiedziałby przynajmniej, że wszystko ma swoją przyczynę. Choroba psychiczna. Psychika nie wytrzymała obciążenia, pstryk, jakie to proste. Mógłby bezwstydnie wszystko zwalić na biologię. Ustalać własne zasady i być nieświadomym problemu. Czy fakt, że inni sądzą, że jest „na zakręcie”, naprawdę czyni go niespełna rozumu?
W końcu, zaciskając zęby, otworzył zeszyt. Miał wrażenie, że tekturowa okładka waży z tonę. Przycisnął rysik ołówka do papieru. Powoli, opornie zaczął kreślić litery.

***

Nazywam się Joel, mam 36 lat i jestem rysownikiem. Najczęściej ilustruję książki lub projektuję do nich okładki. Rysuję też większe szkice lub maluję obrazy – miałem nawet kilka wystaw. To talent lub kwestia szczęścia, ale myślę, że moje rysunki są całkiem niezłe. Mam żonę, Julię. Poznaliśmy się na studiach, na jakiejś imprezie, nie pamiętam zresztą.
Mam też syna, Daniela. Ma 11 lat, blond włosy po mamie i szare oczy po mnie. Podejrzewam, że w tej chwili Brocks wytknąłby mi fakt, że używam czasu teraźniejszego. Daniel Poszedł Sobie kilka miesięcy temu. Wszystko przez samochód, który jechał za szybko. Właściwie nie umiem tego opisać, choć to widziałem. Z całego wydarzenia pamiętam tylko wielki chaos, zamazane obrazy i przerażający powrót świadomości.
Brocks chce, abym mówiąc o synu używał czasu przeszłego. „Musisz zostawić przeszłość za sobą”, mówi. „Staraj się pogodzić z tym, co się stało. Mówiąc o nim, jakby żył, nie dajesz mu odejść w spokoju”. Osobiście uważam, że Brocks jest idiotą, który wydaje się być w Szpitalu przez przypadek. Ja wciąż mam syna i nigdy się go nie wyparłem. Napisałem wyraźnie, że Poszedł. To był tylko samochód.
Dość, że po Schowaniu Się Daniela wszystko jakby się załamało. Miałem wrażenie, że ktoś chlusnął na świat czarną farbą. Wszystko było szare, nijakie, głupie. Julia i ja zamknęliśmy się w domu, snując się po kątach i liżąc rany. Potrafiłem całymi dniami nie wychodzić z łóżka. Wszystko stało mi się obojętne. Nie czułem nic konkretnego, żadnego bólu, rozpaczy. Nie czułem. To nie było w sumie życie, raczej wegetacja.
Co dziwne, Julia z jakichś niepojętych powodów zamierzała o nas walczyć. Wynajdywała mi zajęcia, zapraszała znajomych. Wszystkie rysunki Daniela, które wisiały w salonie, schowała do szuflady. Zastanawiam się, ile ją to kosztowało. Dość, że efektem jej starań była budząca mnie myśl, czy zrobić to za pomocą żyletki czy lekarstw. Wcześniej śmierć była mi obojętna, teraz stała się pożądana.
Ja… W sumie nie wiem, dla kogo piszę to wszystko Przecież nie dla Brocksa. Niech sam się bawi w „lekarza i pacjenta”, notes prędzej zjem niż mu oddam. Kieruję te słowa w przestrzeń, do każdego i nikogo. Tak będzie uczciwie.
Wracając. Doszedłem do wniosku, że Daniela i mnie dzieli pewna uciążliwa, choć cienka ściana. Było kilka sposobów, by ją zburzyć. Julia pilnowała mnie i desperacko próbowała naprawić nienaprawialne. Dla mnie i tak coś wtedy się skończyło. Ja tylko chciałem sobie odpuścić i zobaczyć się z synem. Powiedzcie, to naprawdę coś szalonego?
Wybrałem leki i alkohol. Tak, to banalne, tak, mogłem się bardziej wysilić, zwłaszcza, że nazywają mnie artystą. Jednak mogłem umrzeć żałośnie i banalnie, byleby tylko być z Danielem. Byłem wrednym egoistą, zapominając o Julii. Mogłem w końcu zabrać ją ze sobą. Trochę żałuję, że tego wtedy nie zrobiłem.
Kupiłem, co trzeba. Czułem się wtedy fatalnie, od kilu dni miałem gorączkę. Aby kupić jakieś proszki i alkohol, wylazłem bez parasola i kurtki w sam środek listopadowej ulewy. Juli nie było w domu.
Usadowiłem się w fotelu, na stoliku kładąc szklankę, butelkę i fiolkę z pastylkami, nie pamiętam zresztą jakimi. Byłem zbyt osłabiony, by myśleć logicznie. Jedyną klarowną myślą, jaką miałem, było to, że trzeba się śpieszyć. Nie miałem siły i ochoty zastanawiać się nad jakimiś symbolicznymi drobiazgami, rysunkiem synka w dłoni, listem pożegnalnym… Czułem tylko niepokój i obawę, że nie zdążę. Jakby wieczność mogła mi umknąć.
Rozdygotanymi rękoma nalałem trunek do szklanki. Nie wiem, co to było… Koniak, wódka, whisky? Na pewno coś drogiego, słodko – ostrego, piekącego przełyk. Połknąłem tabletki i wypiłem od razu całą szklankę. Wziąłem następną garść tabletek, znowu popiłem. Chciałem czekać aż do skutku.
Dopiero z czasem zauważyłem, że pokój wiruje. Uwierzcie lub nie, ale nigdy wcześniej nie próbowałem się zabić, więc nie bardzo wiedziałem, co dalej. Postanowiłem zaczekać. Położyłem głowę na oparciu fotela i czekałem na pierwsze objawy. Te nie nadchodziły, nasilała się za to gorączka i dreszcze. Nie reagowałem. Czekałem. Umrzeć od przedawkowania leków czy z przeziębienia, efekt jest ten sam.
Byłem spokojny. Do czasu, aż zobaczyłem… właśnie, kogo lub co?
Nie wiem dlaczego, ale uznałem go za anioła i ucieszyłem się. Naprawdę. Jego pojawienie się znaczyło jedno – osiągnąłem cel. Tak mi się wtedy przynajmniej wydawało.
Nazwałem go aniołem, chociaż na niego nie wyglądał. Rysowałem wiele aniołów, więc wiem, o czym mówię. Nie było tuniki. Nie było srebrnych piór, postaci kobiecej ani zapachu raju. Zamiast tego ujrzałem pokrakę. Siedział na kanapie z podkulonymi nogami, które obejmował nienaturalnie długimi rękoma. Z łopatek sterczały mu kikuty skrzydeł. Pamiętam, że ubrany był w wyblakły fioletowy garnitur z mnóstwem rdzawych plam. Przyglądałem mu się z zainteresowaniem. Gdy człowiek umiera, staje się naprawdę bezczelny. Jego podłużna twarz była blada, jakby pokryta grubą warstwą talku. Usta zdawały się być niezdarnie pomalowane szminką. Czerwone smugi z kącików łagodnie ciągnęły ku dołowi, jakby anioł miał wielką czerwoną kreskę zamiast ust, wykrzywioną w podkówkę. Groteskowo wytuszowane brwi i rzęsy oraz podkreślone kredką oczy upodabniały go do upiornego klauna. Spojrzeliśmy na siebie. Wyglądał na niezdecydowanego, jakby sam nie wiedział, jak się tutaj znalazł. Machnął kilka razy pozostałościami skrzydeł, dotknął resztki czarnych włosów.
Tak, on naprawdę wyglądał żałośnie. Gdybym miał siłę, parsknąłbym wtedy śmiechem. Może skoro popełniłem samobójstwo, to nie zasługiwałem na lepsze powitanie i przysłali niedojdę? Na moment wystraszyłem się, że nie spotkam się z synem. Uważniej spojrzałem na anioła.
Ten wreszcie wstał. Głową prawie sięgał sufitu. Patykowaty i pokraczny, miał postawę stojącej małpy. Podszedł do mnie powoli i nachylił się ku mojej twarzy. Pachniał starością.
Przez chwilę miałem wrażenie, że zamiast oczu ma guziki. Były czarne, połyskujące i idealnie okrągłe. Nie było żadnej głębi. Żadnego rozumnego spojrzenia.
„Anioł może być martwy?”, zastanawiałem się. Może bym go spytał, gdyby nie dotknął palcem mojego czoła. Jednak zrobił to, a ja chyba umarłem po raz drugi.
Napisałem „chyba umarłem”. Ale to za mało, a teraz niczego nie jestem pewien. Mogę tylko wyjaśnić, że byłem pośrodku chaosu. Pośrodku kotłującej się materii, plątaniny żywiołów i że to było straszne. Coś mnie rozrywało, szarpało, a ja nie mogłem nic zrobić, bo byłem bezsilny. Jakbym tam trafił przypadkiem, jak ziarno piasku pomiędzy trybiki zegara. Byłem sam, a jednak czułem, że on, anioł, jest przy mnie i wciąż dotyka mojego czoła. Zapomniałem o wszystkim, nawet o Danielu. Znikąd spadła na mnie świadomość i potworny strach. Byłem w samym środku pierwotnej siły, której nie da się zatrzymać. Odbierała mi oddech, miażdżyła klatkę piersiową, gruchotała kręgosłup.
On wciąż był przy mnie. Tłumaczył. Wyjaśniał, jak dziecku objaśnia się tabliczkę mnożenia. Pokazywał obrazy. Wiele obrazów. Jakieś ulice, ludzi, miasta, samoloty. Dziennikarzy, dzieci, starców, chór głosów, chaos, a nad tym wszystkim kłębowisko dymu popędzane wiatrem. Prawie że mogłem tego wszystkiego dotknąć. Długo mi opowiadał, co się dzieje i co może się stać. Cierpliwie snuł swoją opowieść o końcu świata.
Potem nagle wszystko się skończyło, a ja znowu byłem w fotelu. Anioł cofnął rękę, przyglądając mi się uważnie. Chciałem coś powiedzieć, cholera, naprawdę chciałem. Wpatrywałem się w niego uparcie i próbowałem składać litery. Pełen dobrych chęci, pobełkotałem chwilę. On wstał.
„Każdy dostanie taki koniec, jakiego się spodziewa. Wiesz to. Jako pierwszy. Wykorzystaj wiedzę.”
Potem pamiętam zawodzenie karetki, histerię Julii i szereg kroplówek. Wtedy też zaczęły się moje nocne walki z demonami. Anioł pokazał mi się tylko raz, ale jestem pewien, że to on nasyła na mnie lulkowce, tutry, seremity i resztę. Chce, abym pamiętał. Abym coś zrobił. Nie zrobiłem jak dotąd oczywiście nic.
Wmówili mi załamanie nerwowe, depresję. Dość, że przegrałem wojnę z Julią i znalazłem się tutaj.
- To tylko załamanie. Wyjdziesz tego – powtarzała do znudzenia.
- Nie uważam, abym się załamał. Obcowałem z aniołem, to dla śmiertelnych niepojęte. Powinienem się tego domyślać. Wszyscy wybrańcy mają pod górkę – odpowiadałem wtedy, z bolesną satysfakcją obserwując, jak jej twarz staje się trupioblada.
Pamiętam, że gdy minęliśmy bramę i samochód toczył się po żwirowej alejce, poczułem strach. Czułem się, jakbym już nigdy nie miał być szczęśliwy, a reszta tylko na siłę trzymała mnie przy życiu. Dlaczego? Bo wypada? Z policzkiem przylepionym do szyby obserwowałem krzaki róż i szwendających się ludzi w białych kitlach.
- Jak się to miejsce właściwie nazywa? – wymamrotałem.
- Szpital Św. Anioła – wyjaśniła Julia.
Św. Anioła. Ktoś jest bardzo dowcipny.
- Jesteśmy na miejscu.
Wysiadłem i pierwsze, co ujrzałem, to cokół i znajdujący się na nim marmurowy posąg. Przedstawiał olbrzymiego anioła w powłóczystych szatach, o delikatnych rysach twarzy. Kamienne usta skrzywione były w lekkim grymasie. Rozpostarte skrzydła rzucały cień na pół alejki, ostre lotki lśniły w słońcu. Anioł twarzą skierowaną był w stronę bramy, ręce rozrzucone były w bok, ale całym ciałem zdawał się rwać w kierunku zachodnim, jakby chciał pognać za zachodzącym słońcem.
- I ty chcesz stąd uciec – szepnąłem cicho. - To jest już nas dwóch.


***

W tym miejscu ołówek się zatrzymał. Joel spojrzał na zapisaną kartkę. Czy warto wspominać o pierwszych dniach? O pierwszym posiłku, pierwszym koszmarze, pierwszej dawce leków. A pierwsza rozmowa z Brocksem? Już wtedy zdawało mu się, że lekarz otoczony był murem uprzejmej obojętności i nie zamierza słuchać, co Joel ma do powiedzenia. Bezmyślnie kreśląc esy floresy na marginesie, Joel mimowolnie cofnął się do początków pobytu.

***

- Usiądź, proszę – Brocks wskazał ręką masywne krzesło. Usiadłem więc posłusznie na skraju fotela, czując, że jeszcze nie czas, by się odprężyć.
- Wszystkie tak wyglądają? – zapytałem.
- Co ma pan ma myśli?
- No… czy wszystkie pokoje są takie… gustowne.
Doktor roześmiał się cicho, poprawił prostokątne szkła okularów.
- Każdy z lekarzy i terapeutów sam zarządza swoim gabinetem. Urządza go tak, aby dawał jak najwięcej komfortu jemu i pacjentom. Czuje się pan komfortowo?
- Jak nigdy przedtem.
- To miłe. A teraz, Joelu… mogę się tak do ciebie zwracać?
- Tak mam na imię – odparłem, nieco zirytowany błazeńską uprzejmością. Doktor bez pośpiechu wyjął szarą kopertę, a z niej kilka kartek. Chwycił pióro, jednak jeszcze go nie odkręcił. Zetknął końce palców i spojrzał na mnie z wyczekiwaniem. Poczułem się jak nowo odkryty okaz, który Brocks koniecznie chciał skatalogować.
- A więc, Joelu, chciałbym się skupić przede wszystkim na tobie. Chciałbym się dowiedzieć, co cię dręczy. Chcę ci pomóc. Mam nadzieję, że odkryjemy źródło twoich kłopotów.
Świetnie. Cudownie po prostu.
Tymczasem doktor rozsiadł się wygodniej w fotelu, zaszurał nogami i znowu obdarował mnie uprzejmym spojrzeniem zielonych oczu. Zacisnął usta, a siateczka zmarszczek na policzkach stała się wyraźniejsza. Może czekał, aż zacznę?
- Próbowałem popełnić samobójstwo – zacząłem więc ostrożnie. Wciąż byłem na nieznanym terenie. Kątem oka zauważyłem ledwo dostrzegalny ruch nadgarstka prawej ręki doktora. – To chyba jest źródło kłopotów.
- Nie zawsze. Próba samobójcza to raczej efekt. Nikt nie robi tego bez powodu.
- Chciałem spotkać się z synem, to chyba wszystko wyjaśnia.
- A może problem kryje się głębiej?
Zdębiałem. Przeniesienie Gdzieś Indziej dziecka nie jest wystarczającym powodem?
Obserwował mnie łagodnym, pełnym wyrozumienia spojrzeniem.
- A bezsenność? – dodałem. - Demony nie dają mi spać.
- Pańska żona mi o nich wspominała. Dręczą pana koszmary…
- Nie. Demony. Nie śpię, więc nie mogę mieć koszmarów. Przychodzą każdej nocy.
Doskonale wiedziałem, że się pogrążam, ale jednak nie potrafiłem przestać. Chciałem sprawdzić, jak wiele zniesie.
- Od jak dawna?
- Od spotkania anioła.
Coś błysnęło w oczach doktora. Krótkie lśnienie na chwilę dodało mu bystrości.
- Jakiego anioła spotkałeś, Joelu? – powiedział, tak jakby pytał o pogodę.
- Anioła, który przepowiedział mi koniec świata – odparłem, uśmiechając się szeroko. Gdy tu jechałem, obiecywałem sobie, że nigdy nie wspomnę o tym, co się wydarzyło. Teraz jednak zależało mi na wytrąceniu Brocksa z równowagi, nawet za cenę swojej normalności.
- Anioł przepowiedział ci koniec świata? – doktor wciąż nie podnosił głosu, jakby zupełnie nie oczekiwał odpowiedzi. Jego ręka poruszała się jakby szybciej.
- Tak. Pokazał mi go. Nie podał dokładnej daty, nie znam szczegółów, ale czułem zbliżający się koniec. Wiem tylko, że to niedługo.
Brocks milczał przez chwilę. Słychać było jękliwe dźwięki pianina, dobiegające z auli. Jakaś grupa była w trakcie terapii.
- Joelu… jesteś pewien? Nic na to nie wskazuje.
- A czy coś musi wskazywać?
- Tamtej nocy, gdy chciałeś się zabić, miałeś prawie czterdzieści stopni gorączki. Leki wymieszałeś z alkoholem. Sądzisz, że w takiej sytuacji omamy można brać na poważnie?
- Anioł zjawił się, zanim straciłem przytomność.
- Czy jesteś w stanie podać mi godzinę, o której jeszcze byłeś świadomy? Albo powiedzieć, ile byłeś nieprzytomny?
Milczałem. Nie byłem w stanie.
Brocks skinął głową w zamyśleniu i po raz pierwszy spuścił wzrok. Po chwili powiedział:
- Zlecę odpowiednie badania – to zdanie mogło znaczyć wszystko i nic. - Na razie nie mogę nic stwierdzić. Jesteś zmęczony, Joelu. Ustalę z tobą następnym razem twój plan dnia i sesje, na które będziesz uczęszczał. Pomożemy ci wypocząć.
- Bardzo ładna metafora. Czy nie mógłbym wrócić do domu?
- Proszę dać nam szansę – Brocks uśmiechnął się cierpko. – Proszę nam zaufać.
Zaufać? Być może właśnie uznałeś mnie za jednego z Ludzi Na Zakręcie, pozbawiając normalności. Nie, do zaufania jeszcze długa droga.
Wymamrotałem pożegnanie i powoli skierowałem się w stronę wyjścia.
- Joelu, jeszcze jedno.
- Tak?
- Czy ten… ten anioł pokazał ci się jeszcze kiedyś?
Muszę przyznać, że długo nie odpowiadałem, to zaciskają, to rozluźniając pięści. Brocks czekał cierpliwie.
- Nie…
- Przepraszam, nie dosłyszałem.
- Nie, nigdy potem mi się nie pokazał – powtórzyłem głośniej. Byłem niemal pewny, że Brocks dopisuje sobie punkt przy swoim imieniu, a przy moim wstawia okrągłe zero.
- Rozumiem. Do zobaczenia.
Stanowczo nie polubiłem tego szpitala.

Badania wyszły w normie. Żadnych raków mózgów, schizofrenii i nerwic. Brocks musiał być zadowolony, skoro uznał, że „jestem zmęczony”, a demony są wytworem mojego mózgu. Gdy Julia to usłyszała, rozpłakała się. Myślę, że skłonna byłaby wybudować Brocksowi mały ołtarzyk, ozdobić go kwiatami i bić przed nim pokłon dzień w dzień.
- Będzie dobrze, Jol – powtarzała, czepiając się mojego ramienia. – Zobaczysz, wyjdziesz z tego, będzie dobrze.
Wcale nie było dobrze. I nie będzie. Tak wtedy myślałem. Wciąż tkwiłem pomiędzy. Przede wszystkim chciałem zobaczyć syna, nie planowałem jednak kolejnej wycieczki na tamtą stronę. Mimo to, nie miałem zamiaru naprawiać czegoś, co rozprysło się w drobny mak. Zapadłem w stan Wszystkomijedno i było mi z tym znośnie.
Nie zaprzyjaźniłem się z innymi Ludźmi Na Zakręcie. Oglądałem parę filmów, czytałem kilka książek o pobytach w klinikach, a tam raczej zawierali przyjaźnie. Stawiali czoła zdrowym szaleńcom w białych fartuchach. Ale napisałem „raczej”, a ono nie jest całością. Byłem w tym opuszczonym kawałku, tym bez kompanii. Zresztą, tamci też nie widzieli potrzeby wciągania mnie w swoje kręgi.
Chodziłem na terapie. Śpiewałem piosenki, poznawałem instrumenty, próbowałem tańczyć, pisać wiersze, - czyli wyżywałem się artystycznie. Jednak nigdy nie rysowałem. Odkąd Daniel Wyszedł Na Chwilę, jakoś straciłem do tego serce. Nieraz potrafiłem godzinę gapić się na ołówek i czuć tylko bezsilność. Za nic nie mogłem go wziąć do ręki. Narysowanie kreski było nieosiągalne.
Poza tym, tolerowałem pracę w ogrodzie. „Tolerowałem” to odpowiednie słowo, ponieważ postanowiłem nie przywiązywać się mocniej do jakiejkolwiek rzeczy w Szpitalu. Szczególnie tolerowałem warzywa. Pielenie grządek było znośne. Zajęty likwidowaniem chwastów, zapominałem myśleć. Mogłem po prostu być, bez żadnych zobowiązań i zmartwień, którymi męczyłem się na własne życzenie. Byłem bogiem marchewki. Warte tolerowania.


***

Joel zacisnął powieki, mocno, mocniej, jakby licząc, że dzięki temu już nigdy nie będzie musiał otwierać oczu. Skulił się na łóżku, niezdarnie próbując owinąć się kołdrą.
Miał 36 lat, a czuł się jak mały chłopiec, który próbował zasnąć w pustym domu.
Nie, nie otworzy oczu. Za nic.
Były tu wciąż. Szumiąc, skrzecząc, szemrząc, łkając. Pełzły po podłodze, rzucały się i gryzły nogi łóżka. Westchnienia, szepty, chichot, jęki, cmokanie, cała gama dźwięków, które go paraliżowały. Tutry, seremity, lulkowce i inne, były jak strzępy koszmarów, jak wyblakłe cienie.
Syyynek, coś zawyło w kącie pokoju. Fala wizgów rozległa się na nowo.
Joel wciągnął gwałtownie powietrze, czepiając się kurczowo rogu poduszki.
Syyynek.
Chciał się zapaść sam w sobie, zniknąć. Słyszał ciche chrobotanie po panelach, które wywoływało w nim irracjonalny, dziki strach. W takich chwilach zaczynał mieć prawdziwe wątpliwości, czy wciąż jest normalny.
Syyynek. Tym razem wołało tuż przy jego twarzy. Uniósł powieki. Załzawione oko wielkości talerza, jakby zawieszone w powietrzu, wpatrywało się w niego uparcie. Fosforowa poświata rozpraszała mrok. Seremity, do której należało oko, nie widział. Nie był nawet pewny, czy seremity miały jakiekolwiek ciało.
Zaczekasz?
Milczał. Oko zaczęło się kołysać.
On ci powiedział?
- Nie ma was – wyszeptał bezgłośnie. – Powiem cokolwiek, powiem…
Synek, więc wiesz?
- Wcale nie brzmisz jak moja matka. Próbuj dalej, ale skoro ciebie tu i tak nie ma, to po co ten wysiłek?
Koniec?
- Nie ma żadnego końca.
Oko zadrgało, jakby zniecierpliwione. Joel kontynuował monolog, zlepiając ze sobą przypadkowe słowa i wysyłając je w przestrzeń. Seremita była coraz bardziej zdenerwowana. Słyszał szelest i trzaski pod ścianą, szepty zaczęły się nasilać.
- Zjadłem wczoraj dobry obiad. Brocks jest starym durniem, wyjdę stąd bez jego pomocy, bez niczyjej pomocy, bez niego, sam, sam sam sam cicho odejdź proszę ja i tak nie przestanę mówić to bez sensu gdzie mój zeszyt to przez was popaprańcy obłęd ja…
Tato, wracamy?
Joel wierzgnął gwałtownie, głośno wciągając powietrze. Seremita podskoczyła, oko jakby się powiększyło. Tutry zaskrzeczały, lulkowce podeszły bliżej. Joel zacisnął powieki, dławiąc się bezsilnym szlochem. Daniel Nocuje U Kolegi, ale teraz jakby wrócił. Swoim głosem wypełniał cały pokój.
Tato, co on ci powiedział?
- Wynoś się – warknął ochryple. – Wynoś się.
Chwycił nocną lampę i bez namysłu cisnął nią w okrągłe ślepię. Rozległ się brzęk szkła i fala obcych dźwięków zalała go na nowo. Demony trajkotały w podnieceniu, oko znikło, a wraz z nim głos syna. Joel bez sił z powrotem opadł na łóżko, teraz obojętny na wszystko. Chrobot powoli cichł, aż w końcu zmienił się w monotonny szum. Szum odległy, ale wypełniający jego głowę. Huczał w jego czaszce jak rój dzikich pszczół, przynosząc nowe koszmary, wciąż i wciąż, od nowa.

***

- W kogo wymierzona była ta lampa, Joelu?
- Przecież mi nie wierzysz, więc dlaczego miałbym ci powiedzieć?
- Twoje demony znowu tam były – raczej stwierdził niż zapytał Brocks. Zetknął palce i przekrzywił lekko głowę. Mętnym wzrokiem wpatrywał się w Joela. Mężczyzna zaczął się zastanawiać, czy i doktor nie miał bezsennej nocy. – Nie pomyślałeś, że demony są uosobieniem twoich lęków związanych z przeszłością? Głosy… czy te głosy były znajome?
Joel spuścił głowę, zacisnął ręce na poręczy krzesła. Gardło ścisnęło mu się do granic możliwości i nie był w stanie sklecić jakiejkolwiek odpowiedzi. Te pytania były ponad jego siły. Miał wrażenie, że minęło milion lat zanim się odezwał.
- Proszę mnie wypisać – wybełkotał. – To ten szpital. Nie cierpię go.
- Czy spisujesz wspomnienia w zeszycie, jak ci kazałem?
- A co cię to obchodzi? – prychnął.
- Spisujesz? Musisz się oczyścić. Nie można uciekać przed problemami. Złe myśli…
Ale Joel nie słuchał. Brocks mówił do niego w innym języku, melodyjnym, spokojnym, a przez to zupełnie niezrozumiałym. Zaś Joel nie chciał nauczyć się nawet podstawowych słów. Siedzieli naprzeciwko siebie, oddzieleni biurkiem i to by było na tyle.
Mieć i nie mieć syna. Widzieć i czuć koniec. Słuchać co noc mamrotania lulkowców. Jak przetłumaczyć to wszystko na język Brocksa?
- Spisuję wspomnienia, ale poza zużyciem ołówka, nie widzę efektów. Nie rozumiesz, że…
Brocks jeszcze bardziej przechylił głowę. Przez chwilę Joel miał nadzieję, że psychoterapeutyczny łeb spadnie ze swojej szyi.
- Nie, nie zrozumiem. Ponieważ nie dręczę się tak jak ty. Spisuj wspomnienia. Zaklinaj brudy w papierze. A potem je zniszczymy.
- I odprawimy dziki taniec wokół ogniska? Ja nie oszalałem, doktorze.
- Wiem, Joelu – odparł niezmiennie spokojnie Brocks. – Tu nie ma szaleńców.

***

Przyznam, że straciłem rozeznanie w tym wszystkim. Pogubiłem się po prostu. Nie wiem, czy mogę opisywać przeszłość czy to, co dzieje się teraz. Właśnie rozmawiałem z Brocksem. Kazał mi dalej prowadzić ten cholerny dziennik, a ja jakimś cudem to robię, nie potrafię przestać. Może on to przewidział? Jeśli tak, jest jeszcze bardziej wyrachowany niż sądziłem.
Czy co ranek powinienem sobie powtarzać, że demony, anioł są po prostu dość oryginalnym koszmarem? Albo że są skutkiem leków, czy uosobieniem moich lęków z dzieciństwa? Mam wmawiać sobie, że „jestem zmęczony”? Przeciwnie, fizycznie czuję się nieźle. Czym mam być zmęczony; rozmową z Brocksem i sianiem buraków?
Mam kolejną wiadomość – Brocks postanowił mnie, chacha, uszczęśliwić i dał mi przepustkę. Julia wykazała się większym refleksem niż ja i zaplanowała mi już czas wolny. Wizyta u rodziny. Oczywiście, to jest to, co Joel lubi najbardziej, tak jak dentystę i grzybicę stóp.


***

Krople deszczu rozpryskiwały się o boczne szyby samochodu, chaotycznymi zygzakami sunąc w dół. Joel obojętnie obserwował spływającą wodę, co jakiś czas przenosząc wzrok na rozmazane plamy zieleni i brudnoszare niebo. Cały świat zdawał się być rozmyty, tak jakby woda zatarła jego kontury. Joel niemal był pewny, że zaraz drzewa pościekają do kałuż i spłyną na asfalt.
Mężczyzna spróbował rozprostować nogi, ale bez skutku. Przekręcił się na fotelu pasażera, szukając wygodniejszej pozycji. Kątem oka złowił lekki grymas Julii, więc natychmiast przestał się wiercić.
Gdyby nie audycja radiowa, większość jazdy upłynęłaby w milczeniu. Julia ponuro obserwowała jezdnię. Mknęli szybko, cicho, czas mijał w takt melodii reggae beztrosko płynącej z radia. Joel podparł głowę rękoma, a przed oczyma stanął mu cel podróży. Na wyobrażenie ładnego ceglastego domu, otoczonego ogródkiem, poczuł ścisk w żołądku. Siedział w samochodzie, wieziony przez żonę na spotkanie rodzinne. Prawda ta docierała do niego powoli i opornie, ale mimo wszystko docierała. Joel zastanawiał się, czy nie wolałby w tym wypadku zostać jednak w Szpitalu św. Anioła. Nawet Brocksa da się oswoić, natomiast rodziny nigdy.
Powoli pojawiały się zabudowania, wjechali na tereny podmiejskie. Monotonną równinę zastąpiły domy, zadbane rabaty, ogródki oddzielone rzędami tuj. Joel przyglądał się znajomym miejscom. Ich rodzina zjeżdżała się niezmiennie co roku na rocznicę urodzin dziadka. Nie przeszkadzał nikomu fakt, że dziadek nie żył od dwunastu lat. Tradycję kontynuowano głównie ze względu na babcię, a jedyną różnicą było to, iż na krześle obok babki, zamiast dziadka we własnej osobie, znajdowało się zdjęcie jego, ubranego w mundur, obwieszonego medalami.
Rok temu i wcześniej, Joel wraz żoną uczestniczyli też w mszy w intencji dziadka. Pamiętał dwa krzesła obite aksamitem, znajdujące się przed samym ołtarzem i babkę w białej sukience, ściskającą nerwowo bukiet kwiatów. Zdjęcie dziadka w mundurze znajdowało się na drugim krześle. Joel czuł wtedy, że fotografia jest pełnoprawnym członkiem rodziny, kochanym i czczonym czasem bardziej niż ludzie. Msza była wzruszająca, a kazanie podniosłe, kończące się zazwyczaj cichym hymnem westchnień kobiet i szelestem chusteczek. Jednak mimo to, Joel cieszył się, że w tym roku nie musi uczestniczyć w ceremonii.
Trzasnęły drzwi samochodu, Joel otrząsnął się z zamyślenia i bez szemrania ruszył za Julią. Obcasy kobiety grzęzły w drobnym żwirze, którym wysypana była alejka. Kobieta poprawiła kołnierz, wyprostowała się i zaatakowała dzwonek do drzwi. Zgrzytnął zamek, ugięła się klamka i w wejściu ukazała się otyła blondynka.
- Patrzcie, kto przyjechał – zawołała, chociaż swoim ciałem zasłaniała praktycznie całe drzwi i nikt oprócz niej nowoprzybyłych nie widział. Umazane szminką usta uśmiechnęły się szczerze – Joooeeeel, Julia! Wchodźcie!
Mężczyzna poczuł, jak ktoś wciąga go do środka, zdejmuje kurtkę i popycha w głąb przedpokoju. W środku było duszno, hałaśliwie, wesoło, tłoczno. Joel witał się z każdym po kolei, nie do końca pewny, kogo właściwie wita. Kątem oka łowił nerwowy uśmiech Julii, wystawiającej policzki do pocałowania. Mężczyzna rozejrzał się po znajomych kątach. Wszystko tkwiło na swoim miejscu, jak zawsze. Drewniana boazeria, kilka dyplomów oprawionych w ramki, fotografie, porcelanowe figurki kotów, kryształowy wazon. Prześlizgnął się spojrzeniem po sprzętach i nie poświęcał im już więcej uwagi. Rozglądał się dalej z cichą nadzieją, że zobaczy konkretną osobę. Widział tylko napływające twarze kuzynów, ciotek, znajomych i nieznajomych. Oszołomiony, poczuł, że wszystko zaczyna mu się mienić w oczach.
- Chodźmy się przywitać z babcią – szturchnęła go Julia. Staruszka siedziała w salonie, nieopodal kominka, otoczona gromadką wnucząt. Joel po raz tysięczny stwierdził, że nigdy w życiu nie widział równie kruchej i delikatnej istoty. Dziecko po narodzinach wydawało się mieć więcej siły niż ona. Staruszka siedziała skulona, lekko przekrzywiona na bok, wczepiona w fotel. Drżącą ręką przygładzała białe podobne do waty cukrowej włosy i rozglądała się niewidzącym wzrokiem. Na chwilę spojrzenia Joela i babki przecięły się, mężczyzna odruchowo skinął głową. Wyblakłe oczy babki błysnęły lekko na jego widok, lecz nie był pewny, czy go poznała. Julia przyklękła przy babci, całując ją w końce palców. Przeniosła wzrok na stojąca obok kobietę, która wpuściła ich do domu.
- Przyjechaliśmy, cieszysz się? – spytała, bardziej blondynkę niż babcię. – Cała rodzina w komplecie… Jaka cudna broszka… Nie, nie mogliśmy przyjść do kościoła, ale ceremonia na pewno była piękna. Tak, radzimy sobie. Tylko jesteśmy trochę zmęczeni…
- Witaj, babciu – Joel wyciągnął rękę. Chwycił końce drżących palców, słabych, nikłych, jakby nierealnych.
- Nie, wszystko w porządku – ciągnęła z boku Julia. - Tak. Jak najbardziej. Radzimy sobie. To tylko… znużenie.
Babcia przyglądała się im z pogodnym uśmiechem, a Julia mówiła coraz szybciej, dopóki staruszka nie pociągnęła jej za rękaw.
- Chcesz zobaczyć mojego męża? – szepnęła tajemniczo. Julia zamrugała nerwowo.
- Co? Ach, oczywiście.
Joel nie czekał, co będzie dalej. Cofnął się, zostawiając żonę przy babci i cichcem wycofał się z salonu. Na szczęście siedzenie przy stole nie było obowiązkowe.
Szukał jednej twarzy. Piegowatej, bladej, o ostrych rysach, z wąskimi ustami skrzywionymi w lekkim grymasie. Twarzy z jedną brwią uniesioną zawsze wyżej niż druga. Twarzy z dużymi złoto - zielonymi oczyma, na które opadały cienkie rdzawe kosmyki włosów. Szukał jej.
- Cześć, brat.
Spojrzał w bok. Obserwowała go szczupła, prawie czterdziestoletnia kobieta, ubrana w dopasowaną szarą sukienkę.
- Cześć, Marta – uśmiechnął się.
- Uciekamy do kuchni? – jej jedna brew znowu powędrowała wyżej. Mężczyzna spojrzał na nią z wdzięcznością. Przeszli do niewielkiej, nowocześnie urządzonej kuchni. Białe płytki lśniły w świetle jarzeniówek, lodówka szumiała monotonnie.
- Ale się ich nazjeżdżało, prawda? – Marta usiadła na blacie, z wyraźną ulgą zsuwając ze stóp szpilki. Przyglądali się sobie w milczeniu, sprawdzając, jak bardzo się zmienili. Joel spostrzegł, że schudła, a nadgarstki oplotła cienka bransoletka żył. Zbladła nieco i poszarzała, tylko oczy lśniły wyjątkowo mocno, wręcz gorączkowo. Nie pamiętał, kiedy widzieli się po raz ostatni. Musiało być to przed Przeprowadzką Daniela, a więc praktycznie w innej epoce, której on zbyt dobrze nie pamiętał. W zakamarkach jego mózgu zachowały się jakieś strzępy wspomnień i chwile z dzieciństwa, a raczej obrazy podobne do wyblakłych zdjęć. Jako małe dzieci wymykali się z domu, biegnąc do ogrodu, aż pod rozwalony płot, pod rzędy modrzewi.
Marta ciągnęła go zawsze jak najdalej. Taka z niej chłopczyca, introwertyczka, z jedną brwią wyżej i rozbieganym spojrzeniem. Artystka, kwitowała kwaśno matka. Joelowi wydawało się jednak, że to słowo to za mało.
- I co tu jest niezwykłego? – pytał, zawsze sceptycznie, jako świadek wybryków Marty. Ta przytulała się do smukłych pni modrzewi, przykładając policzek do chropowatej kory. Ignorowała pytania i mówiła. Dla niej za modrzewiami był nowy świat, gdzie ludzie nie mają wstępu. Opowiadała o demonach, nimfach, o czym tylko jest w stanie opowiadać rozkochana w fantazji nastolatka. O aniołach, które spędzają tam wakacje, i o nimfach robiących lody waniliowe, i o lulkowcach i… Na ostatnie wspomnienie zdrętwiał.
- Anioły nie mają wakacji – mały chłopiec, którym kiedyś był, spojrzał na siostrę z wyższością. – I nie pływają w jeziorach z lulkowcami.
Marta uśmiechnęła się tajemniczo, mocniej objęła pień modrzewia.
- Bo ty głupi jesteś. To nie z tobą rozmawiają.
Nie ze mną, pomyślał teraz i miał wrażenie, że kuchenne płytki zaczęły się rozsuwać.
- Joel? – ochrypły głos Marty wyrwał go z zamyślenia. – Zawiesiłeś się? Masz nieprzytomne spojrzenie.
- Tylko… myślałem.
Marta wzruszyła ramionami, zeskoczyła z blatu, na którym siedziała i zaczęła przeglądać szafki.
- Myślałam, że nie przyjedziesz – powiedziała, otwierając i zamykając kolejne drzwiczki. – Nigdy specjalnie nie lubiłeś spotkań rodzinnych.
- Tak jak ty – wtrącił, ale go zignorowała.
- A ostatnie tygodnie chyba nie należały do najłatwiejszych.
Joel oblizał wargi i spojrzał ze zdziwieniem na siostrę. Odruchowo wypowiedział formułkę, której nauczyła go Julia.
- Mieliśmy ostatnio ciężki okres. Jesteśmy zmęczeni.
- Sratatata. Zmęczeni? – prychnęła. – Chyba nie sobą. Julia jest zimna jak lody wyjęte z zamrażarki. Miętówkę? – zaszeleściła paczką cukierków. Grzecznie odmówił. – Jeśli nie chcesz o tym rozmawiać, powiedz. Prosto z mostu, jestem twoją siostrą.
Zwlekał z odpowiedzią. Często przygotowywał się na taką rozmowę. W wyobraźni snuł nieskończenie wiele monologów, dosadnych lub wręcz poetyckich, byle tylko jak najlepiej – i najstraszniej – oddawały to, co się dzieje. I nagle otrzymał szansę wyrzucenia z siebie całego żalu, by przejść osobiste katharsis. Jednak w tej chwili tylko patrzył na siostrę grzebiącą w szafkach i ograniczył się do jakże bystrego otwierania i zamykania ust. Rozbijał się wciąż o niewidoczną barierę, co bardziej kaleczyło niż przynosiło ulgę. Jedynie, co mógł zrobić, to zapisywać wszystko w zeszycie. Zdziwił się. Zawsze uważał się za bardziej odważnego.
- Milczysz? – Marta odwróciła się w jego kierunku, otaksowała go spojrzeniem. – Dobrze, załapałam aluzję.
Podniósł głowę. Marta nie grzebała już w szafce. Siedziała po turecku na posadzce, palcem wyciągając brązową maź ze słoika.
- Masło orzechowe – odpowiedziała, widząc jego pytające spojrzenie.
- Jesteś jak duże dziecko.
- Bo jestem dużym dzieckiem – wzruszyła ramionami. – Nigdy nie dorosnę. Nie ustatkuję się, podejrzewam nawet, że nie będę mieć dzieci. Sądzę, że mój instynkt macierzyński zaspokoję, gdy kupię sobie psa. Jestem Panią Piotrusiową, co ty na to?
Joel usiadł obok niej. Z korytarza i głębi domu dobiegał hałas rozmów, szum telewizora. Dzieciaki z zawodzeniem biegały po korytarzach. Oni siedzieli w czystej kuchni, na zimnych, kremowych płytkach.
- Jak tam jest? – Marta przerwała w końcu ciszę. – W tym szpitalu, gdzie teraz mieszkasz.
Joel milczał. Długo. Nachylił się w stronę siostry i zanurzył palec w maśle orzechowym.
- Widuję czasem anioły i lulkowce.
Czekał, aż Pani Piotrusiowa parsknie śmiechem, spojrzy na niego ze strachem lub po prostu uda, że nie usłyszała. Każdy reaguje inaczej na to, czego nie rozumie. Zdarza się. Jednak spojrzenie Marty było poważne, graniczyło z obojętnością, jakby właśnie usłyszała, jakiego koloru są ściany pokoju Joela.

***

- Rozumiem – powiedziała wtedy. Myślałem, że się przesłyszałem. Naprawdę, kto by odważył się stwierdzić, że rozumie coś takiego? Nie wiedziałem, czy powinienem być na nią wściekły, czy odetchnąć z ulgą. Może uznała mnie za kompletnego świra i nie chciała brnąć dalej w rozmowę? Właściwie, chyba nie muszę się nad tym zastanawiać. Przecież to moja siostra. Tak jak ja, bywa normalna inaczej.
- Skąd ta mina? – spojrzała na mnie z ukosa, oblizując koniec palca.
- Marta, słyszałaś, co do ciebie powiedziałem?
- Słowo w słowo.
- Twój brat mieszka w klinice psychiatrycznej. Czubkolandia i te rzeczy – zamachałem rękami.
- Nie – odparła beztrosko. – Jesteś po prostu zmęczony. Sam to stwierdziłeś.
- Muszę przecież im coś mówić.
- Im? – jej brew znowu uniosła się do góry. Wyczułem w głosie urazę. – Doprawdy, dzięki za zaufanie.
- Nie chcę ci tego opowiadać. Nie zrozumiesz.
W tym momencie przypomniałem sobie wizję anioła, ślepię seremity i wszystkie te rzeczy, które mógłbym jej powiedzieć. Jednak tego nie zrobiłem. Nie narzekałem nawet na Brocksa. Szpital Św. Anioła był moim miejscem i moim problemem, do którego nie dopuszczałem innych. Nie nazwałbym tego poświęceniem, a jeśli już, to poświęceniem dosyć tanim. Mimo wszystko, Marta zdawała się być obrażona, że nie chciałem jej wprowadzić w swoje tajemnice. Może podświadomie spodziewała się, że zgasimy światło, wejdziemy pod stół i zapalimy latarki, zanim wyznam jej wszystko.
Nie pamiętam zbyt jasno reszty spotkania. Nie pamiętam nawet, jak wyszliśmy z kuchni, by wrócić do zatłoczonego salonu, w którym reszta rodziny wędziła się w oparach papierosowego dymu. Dość, że wróciłem z Martą do salonu, zająłem miejsce u rogu stołu i obojętnie przysłuchiwałem się rozmowie reszty rodziny. Co jakiś czas zerkałem na babcię skuloną w fotelu. By było zabawniej, wyglądała na szczerze zdziwioną, skąd w jej domu znalazło się tylu ludzi naraz. Machała z zakłopotaniem nogami, cienkimi jak patyczki palcami pocierając policzek.
Julia siedziała gdzieś z boku ze znaną nam już otyłą blondyną (wiem, że to rodzina, ale mimo chęci, nie potrafię sobie przypomnieć imienia czy nazwiska). Obracając w palcach parasolkę od drinka, Julia mówiła coś szybko i cicho, a tamta słuchała uważnie, co jakiś czas kiwając głową. Systematycznie co kilka minut jej małe oczy zerkały na mnie, a usmarowane szminką usta wykrzywiały się. Westchnąłem w duchu. Nawet nie muszę zgadywać, o kim mówią. Joel. Mąż Julii. Oferma. Nie, nawet nie oferma. Na pewno coś gorszego. Biedna Julia.
Patrząc na blond babsztyla, klepiącego moją Julię po ramieniu, poczułem, że chciałbym znowu zobaczyć anioła. Chciałbym znowu zobaczyć lulkowce i seremity, chcę, by tutry wyskoczyły na stół. Poczułem szalone pragnienie pokazania im wszystkiego, co widziałem, by potem powiedzieć coś w stylu „a nie mówiłem?”. Nie chcę litości. Naprawdę. Litość z reguły nie pomaga. Wolałbym, by zaczęli mnie traktować poważnie.
Ale znowu odchodzę od konkretnego tematu.
Siedziałem więc przy stole, z miną zbitego psa, obserwując twarze kolejnych gości. Próbowałem sobie przypomnieć, co wiem na ich temat na wypadek, gdybym musiał rozmawiać z nimi przy pożegnaniu. Nagle poczułem coś ciężkiego na ramieniu.
- Cześć, Joel! – ciężar okazał się dłonią opalonego mężczyzny o okrągłej jak talerz twarzy. Ciemna skóra kontrastowała z szerokim paskiem zębów, białych do nieprzyzwoitości. Pomyślałem, że to jeden z tych reklamujących biura podróży zostawił na chwilę plażę i wylazł z telewizora. Otworzyłem usta..
- Nie poznajesz mnie? Albert, twój kuzyn przecież. Przywitaj się, no ściśnij rękę. Przysiądę się, co?
Wyciągnąłem dłoń, chwycił ją pewnie i mocno potrząsnął. Ledwie mnie puścił, już przysunął swoje krzesło. Spanikowany, próbowałem sobie przypomnieć, kim właściwie mój kuzyn Albert jest.
- Moja dziewczyna – zaczął bez ceregieli, brodą wskazując niewysoką kobietę o żółtych, nienaturalnie prostych włosach. Oglądała telewizję, z przejęciem pogryzając oliwkę. Albert wyprostował się, przygładził ciemne włosy. – Ładna, prawda? Wspaniała kobieta. Polubiły się z Julią. Może wpadniecie do nas?
- Tak, możliwe – bąknąłem, chcąc wykrzesać resztki entuzjazmu. Uśmiech Alberta nareszcie zbladł. Mężczyzna zaczął mi się uważnie przyglądać.
- Jesteś jakiś zgaszony – stwierdził, cokolwiek to znaczyło. Dosyć tego, pomyślałem. Krótko i zwięźle.
- Czego właściwie chcesz?
- Nie lubisz długich wstępów, hm?
- Ostatnio nie lubię po prostu rozmawiać. Ograniczam to do niezbędnego minimum. A więc?
- Byłeś… to znaczy, jesteś rysownikiem, prawda? Szukam osoby, która zilustrowałaby książkę. Chcę ją wydać. To niebanalna historia, która potrzebuje niebanalnych ilustracji. Miałem znaleźć kogoś takiego, a dziś, gdy tu cię spotkałem… pomyślałem, że będziesz zainteresowany.
Miałem ochotę spytać, co w moim wyglądzie mówi, że mógłbym być zainteresowany, ale zrezygnowałem. Nie rysowałem od dawna. Prawda, kiedyś to uwielbiałem. Miałem to szczęście, że praca dawała mi satysfakcję. Potem, nagle, po prostu przestała mnie interesować. Kiedyś wydawało mi się to po prostu niemożliwe, jednak zobojętniałem. Spojrzałem na Alberta, szykując w miarę grzeczną odmowę.
- Dam ci notatki. Zastanów się, dobrze?
Zerwał się z krzesła, gdy otwierałem usta, a gdy je zamykałem, był już z powrotem z grubym brulionem w ręku. Zamachał zeszytem, a ja miałem wrażenie, że zaatakował mnie paraliż mięśni twarzy. Nie wydusiłem z siebie ani słowa, przyjąłem notatki. Dosyć dziwne. Nie spodziewałem się tego po sobie.
Niedługo potem kolacja nareszcie dobiegła końca. Powoli zbieraliśmy się do wyjścia, pozostało jeszcze pożegnać się z babcią. Ucałowałem staruszkę w skroń.
- Do zobaczenia, babciu – wymamrotałem i powoli się odsunąłem, gdy ona chwyciła mnie za nadgarstek. Patyczkowate palce drugiej ręki wczepiły się w moją kurtkę, zaskakująco silnie. Staruszka uniosła twarz i spojrzała mi w oczy. Zamiast mętnego wzroku, dostrzegłem twardy błysk źrenic, ostry i bezwzględny.
- Przyznaj się, i to zaraz – powiedziała surowo i tupnęła nogą. – Słyszysz?
Poczułem, jakby ktoś zimnym palcem przejechał mi po grzbiecie. Ugięty pod ponurym spojrzeniem starszej kobiety, skłoniłem się fotografii dziadka i pobiegłem za Julią.
Teraz jedziemy z powrotem do Szpitala. Przepustka obejmowała tylko jeden dzień. Samochód mknie po idealnie równej drodze, silnik szumi usypiająco. Od wyjścia z domu Julia nie odezwała się do mnie ani razu. Zeszyt mam pod płaszczem, jeszcze jej o nim nie mówiłem. Czuję się jak smarkacz, po raz pierwszy przemycający świerszczyki – nie wiem, czy mam być dumny czy przerażony. Przecież mogę odmówić. Przykro mi, nie daje się zleceń ludziom mieszkającym w klinice psychiatrycznej. Kwestia ryzyka. Mam zeszyt. Tylko przejrzę, a potem odniosę. W końcu mogę odmówić.


***

Jednak Joel nie odmówił.
Budził się z takim postanowieniem, które w ciągu dnia bladło i rozmywało się. Często zerkał z niecierpliwością na zeszyt, jakby zły, że ten wciąż znajduje się tam, gdzie go zostawił – na szafce nocnej. Mężczyzna kręcił się po pokoju, trąc kciukiem kącik oka. Oparł się o parapet. Wyprostował się, potem znowu oparł. Zeszyt ani się nie poruszył.
- No i co się gapisz? – warknął Joel. Potarł rozczochrane włosy, westchnął. Miał wrażenie, że pośrodku pokoju nagle wykwitła plątanina drutu kolczastego. To tylko zeszyt, a może to aż zeszyt. Umysł rozdarło mu wspomnienie. Mały chłopiec ciągnie go za koszulę. „Pomalujemy teraz farbami?”. Joel zagryzł wargi.
Postanowił, że nie weźmie notesu do ręki. Jednak zaraz potem podszedł do stolika, przekartkował strony. Jego spojrzenie ślizgało się po wyrazach. Nowa Alicja w Krainie Czarów i Dorotka z Krainy Oz w jednym. Nowatorska opowieść dla dzieci, niejednoznaczna, a przez to intrygująca także dla dorosłych. Że niby nowy Mały Książe? Joel wydął lekko usta, odłożył zeszyt. Śmieszne i tyle. Postanowił, że da sobie czas do namysłu. Nieco uspokojony, chwycił sweter i wyszedł z pokoju.
Był umówiony z Brocksem na dziesiątą, postanowił jednak, że trochę się spóźni. Nie zamierzał pokazywać lekarzowi, że w jakikolwiek sposób będzie mu posłuszny. Wiedział, że takie zachowanie jest po prostu dziecinne, jednak nie przyśpieszył kroku. Czerwony puchaty dywan idealnie wygłuszał kroki, wkoło panowała cisza. Joel bez pośpiechu szedł przed siebie, obserwując pokryte boazerią ściany, udając, że w życiu nie widział niczego ciekawszego. Po chwili doszedł do drzwi gabinetu. Piętnaście po dziesiątej. Może być. Zapukał i nie czekając na odpowiedź, wszedł do środka.
Brocks siedział jak zwykle w fotelu, pochylony nad plikiem dokumentów. Joel miał wrażenie, że lekarz nigdy nie wstaje z krzesła. Leczy nie za pomocą słów, ale wiecznego pióra, wypełniając karty pacjentów.
- Witaj, Joelu – Brocko uniósł na chwilę głowę. – Siadaj, proszę. Jak się dziś czujesz?
- Śniadanie było niedobre, poza tym, nawet znośnie.
- Cieszy mnie to – odparł grzecznie Brocks, szeleszcząc papierem. Po chwili wyprostował się, poprawił okulary. – Myślę, że tematem dominującym naszych rozważań będzie twoja wizyta w domu. Opowiesz mi, jak było?
Splótł dłonie, złożył je na kolanach i lekko pochylony, trwał w tej pozie aż do końca monologu Joela.
- Spotkałem też kuzyna, on… zaproponował mi…
Joel zastanowił się, jak to określić.
- Zlecenie? Pracę? – zasugerował lekarz.
- To za duże słowa.
- Projekt?
- Lepiej. Ilustracje do książki, którą chce wydać Albert.
- Brzmi intrygująco – ton głosu Brocksa nieco się ocieplił. – Masz już jakieś pomysły?
- Pomysły? Nie, chcę odmówić. To już nie dla mnie.
Po ścianie wędrowały promienie słońca, z kolejnymi minutami przesuwające się coraz bliżej biurka doktora. Niedługo pozłocą blat. Brocks obserwował je przez chwilę.
- Joelu, chcesz stąd wyjść w miarę szybko? – zapytał cicho. Joel drgnął lekko, ale milczał. Było to jedno z tych pytań, na które doktor odpowiadał sobie sam. – Szpital Św. Anioła jest jak hotel, w którym zatrzymujecie się na chwilę, by potem zostawić klucz w recepcji i ruszyć w dalszą trasę. Mam wrażenie, Joelu, że ty jednak wolałbyś tu zostać. Bawić się dalej w wariata, trochę czasem się pobuntować, ale jednak zostać. Żadna terapia czy rozmowy nie dadzą nic, słyszysz? Nic, jeśli sam się nie wykażesz inicjatywy. Działanie cię określa, stwarza, działanie porządkuje chaos. Jeśli nie zainteresujesz się projektem, to jaki inny masz pomysł na wyjście stąd? Naprawdę chcesz mnie widywać prawie codziennie do końca życia?
- Narysowanie kilku rysunków to mój bilet do wolności? – zapytał Joel, siląc się na obojętny ton, chociaż czuł, jak z irytacji zasycha mu w gardle. Usta Brocka uśmiechnęły się, ale reszta twarzy była jakby wyciosana z marmuru.
- Sądzisz, że odstawiamy tutaj nowy „Lot nad kukułczym gniazdem”? Lub „Przerwaną lekcję muzyki”? Daruj sobie. Jesteśmy nudniejsi. Terapia przez rysowanie może pomóc. Stwierdziłem, że to po prostu dobry sposób na ciebie.
„Dobry sposób na ciebie.” Czy psychoterapeuta nie powinien uważniej dobierać słów?
Joel nie był zaskoczony, gdy zorientował się, że nie siedzi już przy biurku, ale właśnie szybkim krokiem idzie w kierunku swojego pokoju. Brocks nie wybiegł za nim, zapewne nawet nie ruszył się z fotela. Joel czuł złość i ulgę jednocześnie. Po raz pierwszy od przybycia do Szpitala Św. Anioła, usłyszał od Brocksa coś, co zmusiło go do reakcji. Mniejsza o złość, która gniotła go od środka. Nareszcie coś poczuł.

***

Od tamtej rozmowy z Brocksem, zacząłem rysować. Opornie, bo nawet pisanie tego cholernego pamiętnika jest łatwiejsze. Ale nie o niego tu chodzi. Rysuję. Trudno mi określić, czy sprawia mi to przyjemność. Sunę ołówkiem po kartce. Zostawiam rysikiem ślady, linie, tworzące kontury, szkice. Zarysy. Postacie. Pomysły. Tworzę. Dopiero sobie przypominam, że to bywa fascynujące. Przeglądam notatki do książki, ale jak na razie nie mam konkretnych pomysłów. Szkicuję kubki, widelce, to mi jak na razie najlepiej wychodzi. Ale od czegoś muszę zacząć, prawda? Myślę, że niedługo będę mógł na serio przejrzeć notatki z fabuły i zacząć rysować ilustracje.
Właściwie taki przypływ pewności powinien być podejrzany. Od kilku miesięcy mam wrażenie, jakbym spacerował po linie, więc dlaczego teraz nagle zacząłem cokolwiek planować?
Och, właśnie, miałem jeszcze wspomnieć – nachodzą mnie dziwne sny (tak, wiem, jak to brzmi). To nawet nie sny, a obrazy, gdzie postacie zastygają w pozach, jakby czekając, aż ktoś je naszkicuje. Nie pamiętam ich dokładnie, jednak liczę, że z czasem się wyostrzą.
Napisałem o snach nie bez powodu. Od paru dni nie nawiedzają mnie lulkowce i reszta tych szczurów. Zapadam w błogosławiony stan uśpienia i mogę nareszcie odpocząć. Cieszy mnie to, jednak i tak nie wiem, co o tym myśleć.


***

Dni przelatywały cicho i szybko, z czasem zlewając się w jeden monotonny pas czasu. Szpital Św. Anioła nie uznawał kalendarzy. Nikt nie patrzył na terminy, na długość terapii. „Wyjdą, gdy będą gotowi”, mówiono. I czekali. Czas ciekł powoli, a mieszkający tu pacjenci poddawali się jego rytmowi.
Joel także poddał się tej monotonii. Nie interesowały go ani pory roku, ani dnia. Chodził na terapie, tak jak człowiek, który musi wypełnić mało ciekawy obowiązek. Czas wolny spędzał na szwendaniu się po ogrodzie, rysowaniu i pisaniu notatek. W papierze zaklinał wszystkie troski i myśli, przy okazji oczyszczając umysł. Gdy odkładał ołówek, nareszcie mógł stwierdzić, że był względnie spokojny.
O Julii myślał rzadko. O synu czasami. Zastanawiał się czy Warsztaty Na Które Pojechał kiedyś się skończą.
Brocks był coraz bardziej zadowolony z wyników Joela. Chrząkał z zadowoleniem, przeglądając testy i zapisując kolejne karty drobnym pismem.
- Wciąż miewasz koszmary? – zapytał kiedyś od niechcenia.
Joel uśmiechnął się krzywo.
- Boboki zostały pod łóżkiem.
Brocks tylko kiwał głową. Małe demony zniknęły, Joel mógł zasypiać i miał wrażenie, że przed przyjazdem do Szpitala, nie miał życia. Próbował sobie przypomnieć, co przedtem podobno przeżył, ale widział tylko szare, zamazane plamy. Właściwie, dlaczego się tutaj znalazł? Załamanie? Może. Było mu całkiem nieźle tutaj, teraz, rysując i bez celu spędzając całe dnie. W nocy nachodziły go wizje. Garściami czerpał z nich inspiracje. Bohaterem książki był chłopiec, który dzięki magicznej kredzie rysuje na ścianie drzwi i nimi przedostaje się do innego świata. Tam wyrusza na poszukiwanie niejakiego Pana Zegarmistrza. Joel nie był pewny, czy ta historia jest choć krztynę oryginalna, ale nie dbał o to. Rysował. Chłopca kucającego przy odrapanej ścianie. Wręcz czuł chropowatość tynku, zapach stęchlizny, niemal słyszał szybszy oddech dziecka. Malec miał sześć palców zamiast pięciu.
Nie wiedział, skąd te pomysły. Nie rozumiał, dlaczego dorysował okno, a za nim zamazaną sylwetkę, czy ptaki walczące między sobą. Znowu nie dbał. Rysował. Tylko to się tak naprawdę liczyło. Z czasem artystyczne wizje zaczęły wymykać się spod kontroli, zyskując samodzielność. Dzieci - pomysły zdawały się dorastać, domagały się niezależności. Nie pamiętał, kiedy zorientował się, że to, co rysuje, nie ma nic wspólnego z fabułą książki. Pewnego dnia, przeglądając szkice, po prostu nagle to odkrył. Dom, w którym mieszkał chłopiec, z czasem stał się ruiną, a kraina, przez którą malec miał podróżować była zimna, brudna i do bólu realna. Rysował szkielety samochodów i sterczące wśród betonowej pustyni kikuty drzew. Rysował bezwładne ciała z oczyma wpatrzonymi w niebo i miasta bezlitośnie atakowane przez burze piaskowe. Nie tak wyglądała kraina Pana Zegarmistrza. Joel czuł, że świat z jego szkiców nie ma nic wspólnego z książką. Były samotne sylwetki na wzgórzach, siedmioskrzydłe smoki i wysoka postać, zawsze czająca się gdzieś w głębi. Rysunki stawały się niepokojące, choć pod względem artystycznym wyglądały nieźle. Mężczyzna nie przejął się zbytnio. Dodawał kolejne szkice, ukazując coraz to nowsze sceny.

***

Wczoraj narysowałem lulkowca. Najdokładniej jak mogłem, naszkicowałem te bezmyślne, puste oczka podobne do matowych guzików i zapadnięte boki. Pił wodę z kałuży, a wzrok miał utkwiony we mnie, w tobie, w każdym, kto spojrzy na rysunek. Znowu użyłem węgla i miękkich ołówków. Czerń i szarość. Może mnie naprawdę nie powinni stąd wypuszczać.

***

- Myślę, że niedługo cię stąd wypuścimy.
Joel był pewien, że się przesłyszał. Zamrugał nerwowo oczyma, przyjrzał się Brocksowi, ale lekarz nie dodał nic więcej. Bez celu szeleścił kartkami, jakby w tej chwili było to jedyne zajęcie godne uwagi.
- Wy… wypuścimy?
Szkła okularów lekarza błysnęły, gdy podnosił głowę.
- Skąd ta niepewność?
- Raczej zdziwienie. Ot tak, jestem zdrowy? – Joel pstryknął palcami.
- Nigdy nie będziesz zdrowy. Żaden psychiatra czy psychoterapeuta nie powie „Jesteś zdrowy”. Wolimy raczej stwierdzenie „Ognisko choroby wygasło” lub „Choroby nie stwierdzono.” Jesteś po prostu zmęczonym, rozbitym człowiekiem, uwierz w to wreszcie. To znaczy, byłeś – poprawił. – A teraz masz szansę wyjść światu naprzeciw.
Joela znowu zamurowało. Lekceważąco – ironiczny ton był do Brocksa niepodobny. Właściwie Joel nie myślał, jak będzie wyglądać koniec pobytu w klinice. Wiedział tylko, że kiedyś nastąpi, jeśli w ogóle. Jednak teraz, zamiast się cieszyć, był przede wszystkim zdziwiony.
- Czy wciąż widujesz anioła w swoich snach? – Brocks zetknął końce palców i nachylił się w kierunku pacjenta. – Czy wydarza się coś… osobliwego?
Osobliwego, powtórzył w myślach Joel. Boże, skąd on bierze takie słowa?!
- Nie, nic – odparł gładko i pewnie. Oparł ręce na kolanach i dzielnie wytrzymał wzrok lekarza. Jego zielone źrenice pozostały bez wyrazu. Milczeli przez chwilę, mierząc się spojrzeniem, jakby jeden drugiego chciał odepchnąć za pomocą wzroku. Po chwili Brocks wrócił do kreślenia po dokumentach.
- Możesz odejść, Joelu. Niedługo uzgodnimy wszystkie szczegóły.

***

- Wiesz, coś ci powiem…
Marta zawiesiła głos i zaciągnęła się papierosem. Przez moment delektowała się napięciem, jakie wywołała u Joela. W końcu zdusiła peta w popielniczce, nie odrywając wzroku od szkiców.
- To jest całkiem niezłe. Może być.
Joel wypuścił z sykiem powietrze. Właśnie usłyszał komplement.
- Ale do ksiązki dla dzieci to się nie nadaje, wiesz chyba o tym.
- Trochę mnie poniosło.
- Trochę – zaśmiała się ironicznie. – Trochę to się można spóźnić. Stworzyłeś udane szkice pełne symbolizmu, niedomówień. Są abstrakcyjne i… takie niepokojące. Dlaczego wszędzie są gruzy? I co robi ten… ta postać, cokolwiek to jest…
- Nie wiem, siostro – Joel uśmiechnął się krzywo. – Ja tylko trzymałem ołówek.
Kobieta prychnęła cicho, nie odrywając wzroku od rysunków. Analizowała szczegóły, raz po raz mocniej marszcząc brwi.
- Zadzwoń do Alberta i powiedz, że nie przyniesiesz rysunków, bo są chore. Zresztą, co za kretyn z niego. Pomyśl, chcesz kupić książeczkę dla swojego synka, więc szukasz jakichś ciekawych propozycji. Znajdujesz tą – wskazała ręką na brulion z notatkami do książki – i nagle dowiadujesz się, że ilustracje rysował facet z psychiatryka. Ktoś się ucieszy? Nie sądzę. Ludzie nie są aż tak życzliwi, jeśli chodzi o rzeczy dla dzieci.
Joel nie odpowiedział. Nagle poczuł gorycz w ustach i niejasne poczucie smutku. Jakby zapomniał o czymś czy o kimś bardzo ważnym. Marta zapaliła kolejnego papierosa, wstała.
- Wiesz co, może uda się to podpiąć pod jakąś wystawę? Naprawdę warto się tym zainteresować. To, że miałeś urlop w klinice, przekulibyśmy w twój atut. Przy dzieciach się to nie sprzeda, ale wśród dorosłych… Postapokaliptyczne wizje mają wzięcie.
- Sis, a gdzie twoje uroczo naiwne spojrzenie na świat? – Joel spojrzał na nią z mieszaniną drwiny i rozbawienia.
- Zostało w kostiumie Dzwoneczka – odcięła się.
- Wiesz, ty też powinnaś się leczyć.
Marta roześmiała się głośno. Chwyciła płaszcz, zaczęła się ubierać. Joel, skulony w fotelu, przyglądał się jej w milczeniu. Popołudniowe światło tworzyło wokół niej ognistą aureolę, a rdzawym włosom dodawało krwawego blasku. Na krótką chwilę Joel nie był pewien, czy ma przed sobą siostrę, czy harpię wciśniętą w oliwkowy kostium i szpilki. Być może była jednym i drugim.
- Muszę lecieć. Dam ci znać o szczegółach, ale lepiej zacznij dorabiać filozofię do swoich obrazów. Nikt nie uwierzy, że „tak ci się narysowało”.
Joel wstał, pocałował ją w policzek i odprowadził do drzwi. Potem patrzył, jak długimi krokami przemierza korytarz. W przypływach tkliwej złośliwości nazywał ją kobietą – czołgiem, która nigdy nie ustępuję z drogi, nawet gdy idzie pod prąd.
Gdy zniknęła, wrócił do pokoju i jeszcze raz spojrzał na prace. Tylko na moment, zaraz potem wsunął je do teczki. Niedługo zacznie ich mieć dość, a jeśli wszystko się ułoży, jeszcze nieraz przyjdzie mu je przeglądać.
Chwycił telefon i z pewną ulgą wykręcił numer Julii.

***

Brocks musiał wyczuć, że na coś się zanosi, bo wypisał mnie jakieś trzy dni po ostatnim spotkaniu z Martą. Nie rozmawialiśmy za dużo, co oboje przyjęliśmy z zadowoleniem. Nie byłem jego ulubionym wariatem.
Julia oczywiście się poryczała. Gdy rozmawiałem z nią przez telefon, przez głowę przemknęła mi szalona myśl: zostawić ją. Zostawić i mieć siebie na własność, bez jej płaczliwego wyrazu twarzy i skamlących pytań. Gdy psu bardzo zależy, odgryzie sobie łapę, byleby wyswobodzić się z pęt. Nigdy tego nie widziałem, ale wydaje mi się to prawdopodobne.
Niemniej, teraz siedzę w samochodzie Julii i jadę do naszego wspólnego domu. Myśl o rozstaniu porzuciłem szybko, ponieważ po euforii nadeszły wątpliwości. „Brawo, Joel, a co byłoby dalej? Wyżyłbyś z rysowania portretów turystom?”, myślałem. Z czystego wyrachowania zostałbym więc z Julią.
Zresztą, to teraz jest całkowicie nieważne. Powinienem skreślić wszystko napisane wyżej, ponieważ nie ma to żadnego sensu. Właściwie, gdy to piszę, mam ochotę skulić się na tylnym siedzeniu naszego pięknego porsche i wyć z bólu. Chciałbym wrócić do Szpitala Św. Anioła. Jakby jego mury mogłyby mnie ochronić.
Jadę i wciąż piszę. Mkniemy po pustej drodze.
Cicho. Wszędzie tak okropnie cicho.
Noc przed wyjazdem, gdy wszystko było już ustalone, gdy połknąłem lekarstwa, które połknąć powinienem, chciałem zasnąć. Tak, jak spokojnie zasypiałem przez ostatnie noce. Chodziłem w kółko po pokoju szczotkując zęby, co jakiś czas wyglądając przez okno w kierunku granatowego nieba.
A wtedy… Nie rozumiem jak, ale wszystko wróciło. Pomiędzy jednym mrugnięciem powiek a drugim, pojawił się znowu on.
Anioł siedział na skraju kanapy. Długimi patykowatymi ramionami oplótł swoje kolana. Wyglądał lepiej niż wtedy, gdy widziałem go ostatni raz. Uśmiechał się, a jego małe oczka lśniły ciepłym blaskiem. Miałem wrażenie, że pokój jakby zaczął się chwiać i zatracać perspektywę.
Istota wbiła we mnie pytające spojrzenie i jeszcze mocniej objęła własne nogi. Zamrugałem oczyma, ale on nie zniknął. Więcej, pokój coraz bardziej drgał, a anioł tkwił spokojnie i nieruchomo.
Stałem pośrodku z ustami pełnymi piany i szczoteczką wepchniętą w usta. Mogły minąć lata świetlne, a ja bym tego nie zauważył. Nie próbowałem nawet zaprzeczać, że go widzę. Nagle jakby ktoś odciął mi zasilanie. Przestałem działać.
Anioł poruszył się. Powoli, z chrzęstem wyprostował ramiona i wstał. Głową niemal dotykał sufitu. Przełknąłem miętową ślinę. Czekałem. Boże, gdybym wtedy stamtąd wyszedł, gdybym się obudził, gdybym…
Podszedł do mnie, stawiając niezgrabne kroki. Zgiął się tak, że miałem jego twarz na wysokości mojej. Dokładnie widziałem sine żyłki prześwitujące przez cienką jak papier skórę. Na anielskich policzkach kwitły plamy różu, usta posmarowane były szminką, krwiste smugi ciągnęły się aż do kości policzkowych, ukazując parodię uśmiechu. Okrągłe jak guziki oczy nagle posmutniały. Mignęło w nich… Nie potrafię tego określić… Udręczenie?
Usta istoty poruszyły się, ale nic nie usłyszałem. Pokoju już nie widziałem. Miałem wrażenie, że znajduję się na karuzeli, gdy cały świat tworzy rozmazaną smugę. Kręciłem się, a anioł bawił się wraz ze mną. Gapiłem się wciąż i wciąż, nie czując zimnych palców delikatnie chwytających mnie za skronie. Czarne ślepia zbliżyły się, poczułem zimne czoło dotykające mojego.
Cyk, byłem małym chłopcem biegnącym za starszą dziewczynką. „Ty za głupi jesteś, by widzieć lulkowce!”, wydęła pogardliwie wargi i odeszła. Moja Marta. Zostałem sam.
Cyk, jestem w pracowni. Słyszę skrobanie ołówka. Zmęczenie popijam zimną herbatą. Jest pierwsza w nocy, ale to nic. Muszę rysować. Mam światu coś do powiedzenia.
Cyk, stoję na jakimś cmentarzu, deszcz ostro zacina. Krople bębnią o białą trumnę. Stoję po kostki w błocie, słyszę głosy, ale nie widzę ludzi. Stoję i czekam na kogoś, ale ten ktoś chyba się spóźnia.
Cyk, jestem gniewem. Zniszczeniem. Destrukcją. Bezlitosnym przypadkiem losu czy konsekwencją. Reakcją następującą po akcji. Nie myślę, tylko działam. A dokładniej niszczę. Jestem końcem.
Cyk, stoję w długim korytarzu wyłożonym szarymi płytkami. Otaczają mnie szare ściany. Pojęcia nie mam, dlaczego tu jest jasno, skoro nie widzę żadnych lamp lub okien. Czuję, że przede mną długa droga. Dokąd? Kto tam wie. Z zamyślenia wyrywa mnie odgłos kroków. Odwracam się i czuję, że z radości nie mogę oddychać. Przede mną stoi Daniel z wielkim kartonowym pudłem w rękach. Kładzie mi je pod nogi. Nie pytam o nic. Chłopiec uśmiecha się lekko i wyjmuje z pudła pierwszy z brzegu szkic. Poznaję jeden z moich makabrycznych rysuneczków. Jak mówiła Marta? Postapokaliptyczne? Nigdy nie lubiłem dużych słów.
- Musimy je zawiesić – stwierdza Daniel, wskazując na puste ściany. – Cały rząd, o, w tamtą stronę.
Kiwam głową, czując, że sam nie wymyśliłbym lepiej.
- Bierzmy się do pracy.
Cyk, jestem z powrotem w pokoju. Czuję przeraźliwe zimno. Dygoczący i zasmarkany próbuję się wyrwać, bez skutku. Anioł trzyma mnie uparcie, wyciągając długie ramiona i przyciągając do siebie, tuląc, jak rodzic tuli małe, zapłakane dziecko.
- Ciebie nie ma – wybełkotałem nieprzytomnie. – Nie ma, niee maa…
W odpowiedzi tylko przycisnął mnie mocniej.
„Jestem tak prawdziwy jak twoje rysunki. Częściowo jestem nimi.”
Dziś zastanawiam się, jakim cudem byłem w stanie z nim dyskutować. Będąc w szoku, powinienem tylko klęczeć, z głową na jego ramieniu, bezwolny jak kukła.
„Nie martw się wizjami”, zaszemrał. „Musiałem je z ciebie wydobyć. A twoje rysunki – cieszą mnie. Pokaż je innym. Chwal się nimi. Niech patrzą. Niech słuchają. Wiele się dowiedzą.”
- O kim?
„O mnie. Nie udawaj, że mnie nie ma. Już raz widziałeś. Wiesz, jak to będzie wyglądać. Jak się skończycie. Rysuj dalej. Niech tamci też zobaczą. Niech będą gotowi. Już nie płacz.”
- Jestem chory.
„Jesteś tylko zmęczony.”
Nagle pomyślałem, że ma rację. Jakbym dopiero teraz poczuł straszliwe znużenie osiadające na barkach i przygniatające do ziemi. Poczułem, jak cały strach, szok i zagubienie powoli spływają. Pozostało tylko okropne zmęczenie.
„Masz jeszcze trochę czasu”, szemrał dalej, a ja musiałem słuchać „ Nie obwiniaj się za nic. Rysuj. Nie pytaj o pomysły. One będą. Będziesz rysował fakty.”
- Jak je poznam? Nikt mi nie uwierzy.
„To nie twoja rzecz. Już nie martw się. Bądź cierpliwy.”
Ostatnie słowa dobiegały jakby z oddali lub zza ściany. Nie miałem siły odpowiedzieć.
- Chcę spać – wymamrotałem. Właściwie, chciałem tylko nie myśleć. Nie czuć. Chciałem nie pamiętać. Delikatnie mnie odsunął, przyjrzał mi się raz jeszcze.
„Nie odganiaj ich”, powiedział z powagą.
- Kogo? Lulkowców i… Dobrze, nie będę.
Musiał się ucieszyć, bo oczy zwęziły się, tak jak zwężają się u uśmiechającego się szeroko człowieka. Puścił mnie, a ja bezwładnie padłem na puchaty dywan, nie będąc w stanie wstać. Potem musiałem stracić przytomność.
Czy jest coś jeszcze, co mogę napisać? Nie sądzę. Nie ma tu nic do dodawania, bo – mi przynajmniej – wszystko wydaje się jasne. Przed wyjazdem jeszcze raz przejrzałem szkice i zdziwiłem się, jak wiele podtekstów na nie naniosłem i jak wiele mógłbym jeszcze nanieść. Gdzieś pod czaszką lęgną się nowe pomysły, zarysy, które wkrótce utrwalę na papierze. Każdy z nich będzie niepowtarzalny. Tak niepowtarzalny, jak niepowtarzalna może być zagłada, którą nam anioł obiecał.
Nie, nie czuję się smutny. Nie cieszę się, bo nie mam z czego. Jednak nie uważam też, aby spotkał mnie pech. Żałuję tylko jednej rzeczy. Nie zapytałem, czy spotkam Daniela. Dokładnie pamiętam korytarz, gdzie wraz z nim rozwieszałem obrazy, i to, co czułem. Wierzcie, oddałbym wszystko, by jeszcze raz tam wrócić.


***

- Wciąż coś piszesz – zawołała Julia. Jednak tym razem w jej głosie nie było zniecierpliwienia, raczej przekora. – Tak wiele masz do powiedzenia?
Joel uniósł głowę i spojrzał w lusterko, w którym odbijały się jasne oczy Julii. Z rozbawieniem stwierdził, że nawet swoją żonę lubił.
- Papier przyjmie wszystko.
- Masz rację, więcej niż człowiek. Co za cisza, straszny zastój wszędzie. Co powiesz na radio? – włączyła odbiornik. – Nawet niezłe piosenki puszczają. O, ta, co teraz idzie, podoba mi się.
- Pogłośnisz?
Wokalista akurat kończył zwrotkę i z głośników popłynął energiczny refren:

But I believe the world is burning to the ground
Oh well, I guess we're gonna find out
Let's see how far we've come
Let's see how far we've come
Well I, believe, it all, is coming to an end
Oh well, I guess, we're gonna pretend.
*

- Melodia wydaje się być taka… beztroska - Julia wykonała nieokreślony ruch ręką. – Prawda? Na samym początku śpiewa “I'm waking up at the start of the end of the world, but its feeling just like every other morning before.” Jakby był totalnym ignorantem. Zresztą – roześmiała się, potrząsnęła głową. – Może za bardzo to roztrząsam. W końcu to tylko tekst, pewnie napisany na kolanie.
Joel nie odpowiedział. Położył głowę na oparciu i zaczął obserwować migające za szybą drzewa, znaki drogowe, reklamy. Gdy będą na miejscu, musi zadzwonić do Marty, omówić szczegóły, przygotować się na wernisaż.
W nocy będzie rysował. Nie może zmarnować ani minuty. Westchnął i przymknął powieki, mimowolnie wsłuchując się w tekst piosenki. Będzie miał tyle spraw do załatwienia. Ale to potem. Na wszystko znajdę czas, przeleciało przez głowę. Nagle ta myśl go rozbawiała.
Mam czas. Dobre sobie.
- Oh well, I guess, we’re gonna find out – zanuciła Julia, stukając palcami w kierownicę w rytm piosenki. Joel musiał przyznać, melodia wpadała w ucho.


Koniec


* fragment piosenki "How far we've come", Matchbox 20

Data:

 listopad '08 - czerwiec '09

Podpis:

 Czapla

http://www.opowiadania.pl/main.php?id=showitem&item=55334

 

Powyższy tekst został opublikowany w serwisie opowiadania.pl.
Prawa autorskie do treści należą do ich twórcy. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Szczegóły na stronie opowiadania.pl