![]() |
|||||||||
Prolog |
|||||||||
![]() |
|||||||||
|
|||||||||
Nie pytajcie, czy wena mi powróciła. Sami najlepiej to ocenicie. ~~***~~ Nad Wielką Brytanią unosiły się ciężkie, jakby ołowiane, czarne chmury burzowe, a ich największe skupisko zebrało się nad stolicą. Londyn pogrążony był w całkowitych ciemnościach, pomimo tego ludzie nadal wędrowali ulicami w większym niż zazwyczaj pośpiechu, żeby tylko zdążyć załatwić wszystkie sprawy zanim na miasto spadnie wielka ulewa, na jaką zanosiło się już od ładnych paru dni. Rok 1796 nie różnił się od innych w sprawach politycznych, no może prezentował się nieco lepiej pod względem finansów. Za to pogodowo był nie do zniesienia. Rozpoczął się listopad i całe towarzystwo zaczęło wracać ze wsi do miasta. Tak samo robiła i Elizabeth Willson. Koła wielkiego, czarnego powozu z walizkami przywiązanymi z tyłu i na dachu, turkotały po brukowanej ulicy. Konie zaprzęgnięte do dyliżansu, słysząc zbliżające się grzmoty i błyski rżały niebezpiecznie, a zaledwie osiemnastoletni Stanley La’froid, który służył rodzinie Willson od kiedy ledwo ukończył dziesięć lat, próbował nad nimi zapanować i uspokoić je nieco. Świsnął batem nad nimi nakazując przyśpieszyć. Posłuszne zwierzęta spełniły natychmiastowo polecenie i pędzili pomiędzy rzędami kamienic, po opustoszałej drodze. Do domu mieszczącego się przy Farley Road pozostało tylko kilka przecznic. Gdzieś w dali uderzył piorun i głuche echo poniosło się między ulicami, odbijając od kamiennych ścian budynków. Wtedy z zasłanego chmurami nieba zaczęły spadać pierwsze krople deszczu. Dziewczyna będąca w środku powozu na wykładanych czerwonym aksamitem siedzeniach opierała się bladym policzkiem o framugę okna. Jej smutne szare oczy podążały za szybko spadającymi kropelkami deszczu, które rozbryzgiwały się po chodnikach. Witaj Londynie! Wtedy zawiał chłodny wiatr i blondynką wstrząsnął dreszcz. Zasłoniła kotarę na okno i usiadła na środku otulając się szczelniej miękkim kocem. Czuła jeszcze zapach świeżo skoszonej, polnej trawy. Tak bardzo nie chciała wracać do miasta. Ciągle musiała chodzić na bale ze sztucznym uśmiechem przyklejonym do twarzy, niczym kobieta z maską na balu przebierańców. Była jak teatralna marionetka prowadzona przez ludzi, których kochała i ufała im. Musiała wykonywać wszystkie ich polecenia, kłaniać się, być taktowna, mówić to, co im się podoba, a z czym kompletnie się nie zgadza. Westchnęła ciężko i te resztki pozytywnej energii, które starała się w sobie wykrzesać pouciekały gdzieś między coraz bardziej rzęsisty deszcz. Coś zatrzęsło powozem i za kilka metrów stanął. Elizabeth rozejrzała się po ciemnym wnętrzu. Wtedy drzwi dyliżansu otworzyły się. Machinalnie oparła swoją bladą, zimna dłoń na tej podanej przez woźnicę i zgrabnym, szybkim ruchem wyszła z powozu. Rozejrzała się naokoło. Nic się tu nie zmieniło, od kiedy wyjechała z pierwszym, cieplejszym podmuchem kwietniowego powietrza. Wzdłuż ulicy ciągnęły się sporej wielkości domy z niewielkimi ogrodami. Latarnie stojące przy chodnikach powoli zaczynały się rozpalać. Kolejny grzmot, zaraz po nim błysk. Ulewa rozpętała się bez końca, a młoda panna Willson była już prawie przemoknięta do suchej nitki, pomimo tego, że na niezamkniętej przestrzeni stała dopiero kilka sekund. -Panienko… - zaczął nieśmiało Stanley. Dziewczyna odwróciła się do niego i uśmiechnęła lekko. -Ależ oczywiście, już idę. Chwyciła za swoją sukienkę podciągając ją nieco do góry i ruszyła przodem w stronę drzwi wejściowych, a młody służący szedł za nią krok w krok, jak niemy cień, taszcząc jej bagaże, których było wyjątkowo dużo. Elizabeth powoli, jednak stanowczo zaczęła wspinać się po mokrych i śliskich schodkach do domu. Jedną ręką opuściła szatę i smukłym palcem pianistki nacisnęła na przycisk dzwonka, którego dźwięczna melodia rozbrzmiała po całym domostwie. Uśmiechnęła się lekko i czekała. Wielkie pozłacane drzwi otworzyły się, a w nich stanęła siwiejąca już sprzątaczka i służka Mary. Widząc przemoczoną panienkę przeżegnała się znakiem krzyża i natychmiast ustąpiła przejścia młodej damie. -Ah, panienko proszę zaraz…- zaczęła Mary, jednak dziewczyna przerwała jej jednym ruchem ręki. -Dziękuję za troskę, jednak wszystko jest w porządku. Zanieście moje bagaże do sypialni. Po tym zdaniu oddaliła się w stronę pokoju gościnnego. Ubranie jej przesiąknięte było wodą, jakby całą drogę z Derby przeszła na pieszo. Mokre, blond loki kleiły się do jej twarzy, jednak zdawała się tego nie widzieć. Przeszła przez wielki holl, mijając marmurowe schody prowadzące na wyższe piętro i zastukała w lekko uchylone drzwi salonu, z którego padało jasne światło. Popchnęła lekko drzwi i stanęła w wielkiej oświetlonej sali. Na podłodze leżał włochaty, ciepły dywan, brązowe, wykonane z mahoniu meble ustawione wzdłuż ścian świetnie się prezentowały. Bogate w zdobienia wazony pełne kwiatów stały w każdym rogu pomieszczenia, na stole i w wielkich oknach, za którymi szalała rozpętana na zawsze ulewa. Przy niewielkim stoliku do kawy, zastawionym srebrną zastawą siedziała na skórzanej sofie w kolorze pianki z cappucino, pochylona nad pustą porcelanową filiżanką Lady, Kathrin Willson. Słysząc dźwięk otwieranych drzwi podniosła swoją głowę, otoczoną kaskadą czekoladowo brązowych loków i przybrała przymilny uśmiech, by powitać niezapowiedzianego gościa. Widząc córkę jednym kocim ruchem podniosła się i wygładziła swoją szafirowo granatową suknię w stylu francuskim i powolnym krokiem podeszła do córki lustrując ją wzrokiem. Po chwili jej krwiście czerwone usta wykrzywiły się w grymasie niezadowolenia. -Dziecko, coś ty z sobą zrobiła? – prawie krzyknęła kobieta dotykając jej przemoczonej sukni. – Jakim sposobem doprowadziłaś się do aż tak katastroficznego stanu?! Wszystkie te pytania pozostały bez odpowiedzi. W dziewczynie złość aż kipiała. Dlatego nie znosiła przebywać w domu. Matka zawsze obwiniała ją za to, że straciła swoja nieskazitelną talię osy po ciąży, a na udach, których i tak nie miał oglądać nikt prócz jej męża, Henry’ego pojawiły się rozstępy. Kathrin zawsze porównywała ją do córek swoich przyjaciółek, które uwodziły wszystkich bogatych mężczyzn zyskując na tym wiele korzyści i przywilejów. I teraz musiała jej coś dopowiedzieć pomimo tego, że wiedziała, jaka jest zmęczona po podróży. Pragnęła jednak nie dać tego po sobie poznać, więc uśmiechnęła się najmilej, jak tylko potrafiła. -Witaj matko – rzuciła jakby od niechcenia, jednak uśmiech nie schodził z jej twarzy. – Czy ojciec jest u siebie? Nie dostała słownej odpowiedzi, lecz przytaknięcie głową uznała za potwierdzenie swoich przypuszczeń. Nie czekając na nic więcej odwróciła się i dumnym krokiem wyszła z pokoju by udać się do gabinetu ojca. Henry Willson był generałem Królewskiej Armii, a co się z tym wiąże, mało czasu spędzał w domu. Dlatego prawdopodobnie nie widział zatargu, jaki panował pomiędzy dwoma kobietami, które najprawdopodobniej kochał najbardziej na świecie. Nie myślcie jednak, że był niekochającym ojcem, czy mężem. Wręcz przeciwnie. Wydawał fortunę na suknie w najnowszym kroju sprowadzane z Paryża i inne wygody, których potrzebowała któraś z dam mieszkających w gmachu na Farley Road 435. Gabinet generała mieścił się w tej mniejszej części domu, raczej przeznaczonej dla służby. Pomimo tego czterdziestopięcioletniemu jegomościowi takie towarzystwo nie przeszkadzało. Lubił wiedzieć, co się dzieje w jego domu, tak samo jak w obozie armii, a wiadomości i nowości wyrażane z perspektywy służących wydawały mu się bardzo zabawne. Siedemnastolatka przeszła po raz kolejny koło schodów, które swoim atrakcyjnym wyglądem zachęcały ją do wejście na nie i popędzenie ile sił w nogach do swojego pokoju, by wziąć gorącą kąpiel w łaźni, a następnie położyć się do ciepłego łóżka i odpocząć po kilkudniowej podróży. Zastukała w drzwi i słysząc głęboki głos ojca mówiący "proszę" weszła do środka, do najmniejszego pokoju, jaki znajdował się w domostwie. Niewielkie okienko prawie całkowicie zastawione było regałami z książkami o historii Wielkiej Brytanii i Francji, po podłodze walały się sterty papierów mniej i bardziej potrzebnych. Przy niewielkim biurku, paląc cygaro siedział ojciec. Elizabeth lekko dygnęła na powitanie. -Po co te ceremonie? - zapytał mężczyzna wypuszczając kłąb dymu pachnący tytoniem i cynamonem. - Tutaj nikt nas nie zobaczy, nie usłyszy i wszelkie ceregiele możemy sobie odpuścić. Pierwszy raz od kilku dni dziewczyna roześmiała się, podbiegła i rzuciła ojcu w ramiona. "Tylko dla niego warto tu wracać" - pomyślała i błogi uśmiech zadowolenia wykwitł na jej twarzy. Szerokie ramiona ojca obejmowały ją, a kiedy tych uścisków stało się zadość, spojrzał na nią z troską. -Lizzy, jesteś przemoczona. Powinnaś wziąć gorącą kąpiel i natychmiast iść do łóżka. Była tak zmęczona, że nie znalazła w sobie sił do protestu. Przytaknęła tylko i wyszła, by spełnić polecenie. |
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
Powyższy tekst został
opublikowany w serwisie opowiadania.pl. |