DRUKUJ

 

Odchodząc

Publikacja:

 09-08-13

Autor:

 Czapla
ODCHODZĄC


I was alone, falling free,
Trying my best not to forget.

Placebo, “Meds”


Tego grudniowego dnia świat nigdy nie wydawał mi się tak wyraźny jak wtedy. Być może dlatego, że miałem mnóstwo czasu, aby mu się przyjrzeć naprawdę dokładnie. Dobra, właściwie nawet nie całemu światu, a jego malutkiej cząstce, która mnie otaczała.
Uważnie obserwowałem więc poskręcane, oszronione gałęzie na tle popielatego nieba. Zachwycałem się drobnymi odciskami lisich łap na śniegu, kształtem kamieni i idealną w każdym calu kałużą, która znajdowała się obok mnie. W wodzie koloru rtęci przeglądały się końce gałęzi i brudne obłoki. Jakoś nigdy wcześniej nie przywiązywałem do tego wagi – mijałem te okolice codziennie. Kamień, czy jakiś powalony pniak… Takie jakich wiele, niby czym tu się zachwycać? Jednak wtedy nie umiałem oderwać od nich oczu, sycąc się ich naturalnością. Zdarza Wam się tak czasem? Patrzycie na przedmioty znane, ale jakbyście widzieli je po raz pierwszy, wyjątkowo zdziwieni ich wyglądem. Wtedy, nie mogąc się ruszyć, byłem wręcz zmuszony do uczenia się tych drobnych rzeczy na nowo.
Tak naprawdę nigdy nie lubiłem zimy. A zima w tym zakątku trwa praktycznie siedem miesięcy, więc miałem chyba powód do narzekania. Biało, biało, zimno, biało, szlag człowieka chce trawić. Pamiętam, że zawsze wtedy się śmiałaś i uspokajałaś stwierdzeniem, że przecież zostaje nam pozostałe pięć. Dla ciebie moje utyskiwanie było zabawne. Kochałaś zimę.
I ja w tym jednym momencie ją kochałem. Zimno ogłuszało ból rozrywający mój bok, a mróz zmuszał moje ciało do działania na innych zasadach. Czułem, że prawa strona, od pachy do stopy zaczyna mi drętwieć. Nie chciałem nawet na to patrzeć. Po co psuć sobie widok. Leżałem. Miałem jeszcze trochę czasu.
Zaczął padać śnieg, a ja ucieszyłem się, mając szansę przyjrzeć się czemuś jeszcze. Każda śnieżka jest podobno jedyna w swoim rodzaju. Na Białego Ducha, wyobrażacie sobie, jak wiele okazji zmarnowaliśmy?
Tkwiłem gdzieś pośrodku lasu, pod baldachimem splecionym z gałęzi i powoli sobie umierałem. Wraz z krwią ze zmaltretowanego boku wyciekało ze mnie życie.
Prawo natury, nie da się zaprzeczyć.
Właściwie, nawet się nie bałem.
Może co najwyżej byłem nieco oburzony.
Tak nagle… Za szybko… Zawsze jest za szybko. Miałem na wiosnę nauczyć małego Taka jeździć konno. Miałem Cię poprosić o rękę. Wiesz, przyjść do Twojego domu z brzozową gałązką, jak to jest w tutejszym zwyczaju. Nie cierpiałem zimy, ale mimo to, byłem gotowy zostać.
Na mojej kurtce powoli tworzyła się cienka kołdra śnieżnego puchu. Zmusiłem się, by unieść głowę i spojrzeć w stronę rany. Ba, nawet nie rany, ale resztek mojego boku. Przestaję widzieć różnicę między moją osobistą skórą i mięśniami a poszarpaną kurtką. Obserwuję, jak ciepła krew wsiąka w śnieg, nadając mu malinowy odcień. Dość malownicze, gdyby nie to, że zabójcze. Moja głowa opadła z powrotem, obserwowałem wirujące płatki. To zabrzmi banalnie, ale były najzwyczajniej w świecie ładne.
Zaczynało się ściemniać. W oddali zawyły wilki, inicjując jedną ze swych dzikich pieśni. Przymknąłem oczy, czując, że czas rozpocząć modlitwę do Ducha. Moje usta poruszały się powoli, coraz słabiej, słowa zaczynały mi się mieszać. Wyraźnie słyszałem wilcze zawodzenie niosące się po lesie. I jestem pewien, że Ty także je słyszałaś. Być może uniosłaś głowę znad książki, podeszłaś do okna i postanowiłaś, że jutro odwiedzisz starego Taka, by mu zmienić opatrunek nogi. Źle się goi.
Umierałem, choć byłem człowiekiem, który tak naprawdę odchodzić nie chciał.
Miałem niedokończone sprawy. Trudno. Los sobie, ja sobie.
Przymknąłem oczy, czując śnieg powoli opadający na moje powieki.


Śnieg padał wtedy przez całą noc i dwa następne dni. Ciężką płachtą przykrył cały nasz światek. Wiem, że z początku byłaś wściekła. Trochę na pogodę. Trochę na mnie. Nie byłaś pewna, ale miałaś złe przeczucia. Snułaś się z kąta w kąt, blada i ponura. Czekałaś. Sama nie wiedziałaś, na co. Aż śnieg przestał padać. Przyszedł do Ciebie ktoś, pewnie jeden z moich kumpli, w sumie bez potrzeby, bo wszystko zdawało się być wiadome.
Przykro mi, on nie żyje. Nie, nie, mało prawdopodobne, aby przeżył taką pogodę w lesie. Nie, nie miał wiele zapasów. Jeśli coś go dopadło… sama wiesz, przecież jesteś stąd.
Tak, jesteś stąd. Jesteś twardą dziewczyną, więc tylko mocno zacisnęłaś zęby, kiwnęłaś głową, a przez resztę dnia szorowałaś podłogę. To brzmi głupio, jasne, że tak. Ale tak naprawdę nigdy nie widziałem kogoś tak przestraszonego, jak Ty wtedy, tak rozpaczliwie i niezdarnie próbującego ukryć ból. To były najgorsze dni w Twoim życiu. Znowu brzmi patetycznie? Cholera, nic nie poradzę, wiem, że tak to wyglądało. Było paskudnie.
Potem śnieg już nie padał, ale za to mróz skuł cały świat, jakby go ścieśnił i zatrzymał. A potem Ty… tak, wpadłaś na ten szalony pomysł, by wyprawić mi pogrzeb. Dziewczyno, postradałaś rozum?! Chciałaś pożegnać moje ciało? Leżało gdzieś w lesie, niech mi śnieg lekkim będzie. Kochałaś moje ciało i duszę. Nie miałaś ani jednego, ani drugiego. Ale musiałaś postawić na swoim, inaczej nie byłabyś sobą.
Pamiętam, jak nerwowo obgryzałaś paznokcie, gdy reszta wioski z powątpieniem kręciła głowa. Było tak zimno, że oddychanie sprawiało ból, a Ty chciałaś taskać trumnę. Drogi są zasypane, mówili. Kto niby wbije łopatę w tą zmarzniętą skorupę? Tylko potakiwałaś. Owszem, mieli rację, ale nie słuchałaś. Kochany upór, doprowadzający do słodkiej pasji. Esencja Twojego charakteru.
Nie było ciała, więc poradziłaś sobie inaczej. Tak szybko chciałaś się ze mną rozstać, zostawić przeszłość za sobą. Byłaś praktyczną osóbką, nie lubiłaś bawić się w celebrowanie rozpaczy. Było, minęło. Bolało, boli, może będzie boleć, ale trudno. Taka natura. Powtarzałaś to, pakując moje drobiazgi, które znalazłaś u siebie lub w moim domu. Stary scyzoryk. Wełniane rękawiczki, choć w nich i tak odmroziłem sobie prawy kciuk. Pomięte zdjęcia. Koszulę, której nie zdążyłem wyprać. Pachniała mną i z nią mocowałaś się najdłużej. Gdybym mógł, uśmiechnąłbym się chytrze. Byłaś wtedy piękna, pełna wahania, to odciągając to tuląc materiał. Jednak w końcu wyrzuciłaś z innymi. Zapakowałaś do skrzynki i zabiłaś gwoździami. Mróz rysował na szybkie srebrne ornamenty, a Ty leżałaś na podłodze w świetle trzaskającego ognia. Obok Ciebie - skrzynia, moja osobista trumna. Leżałaś i chyba nie zdawałaś sobie do końca sprawy, że chowasz też kawałek siebie. Nasze dusze są częściowo spojone. Żaden nawiedzony frazes, teraz to widzę. Szczupłymi palcami odgarniałaś ciemne włosy, ścierałaś pot z czoła.
Następnego ranka położyłaś skrzynię na sanki i grzęznąc po kolana w śniegu, szłaś przez pola. Oczywiście, wybrałaś trudniejszą drogę, cała Ty. Płozy nie chciały jechać, zapadały się pod ciężarem skrzyni, drętwiały ci łydki, marzły dłonie. Klnąc (pamiętasz, jak uczyłem Cię przeklinać w obcych językach?) wlekłaś sanki za sobą, ze złością szarpiąc sznurek. Nie takiego pogrzebu się spodziewałem. W sumie nigdy sobie tego nie wyobrażałem, ale ten przeszedłby moje najśmielsze fantazje. Co chciałaś przez to zyskać? Sądzę, że wolność. Pochować wspomnienia, ciążące jak kamień, moje marzenia, plany… Nie, czekaj, nasze marzenia i plany. Byłaś w żałobie tylko parę dni, ale… wiedziałaś. Chciałaś uciec od samej siebie i ode mnie jak najszybciej.
Wybaczyłem Ci. To była Twoja naturalna reakcja obronna. Wiedziałem, że ten fragment duszy wydrapiesz sobie pazurami, jeśli będzie trzeba.
Sanki sunęły zygzakiem, Ty prawie pełzłaś aż dotarłaś na skraj lasu. Specjalnie szłaś przez pola w stronę miejsc rzadziej odwiedzanych przez myśliwych. Zatrzymałaś się na skraju wzgórza, skąd widać poszarpane szczyty gór, cienką wstążkę rzeki i dzikie pola stromo schodzące w dół.
Teraz sobie myślę, że nie mogłaś wybrać piękniejszego miejsca.
I tu mnie zostawiłaś. Zdjęłaś pudło z sanek i ułożyłaś pod sosną, jak pod baldachimem – tak samo, jak leżało moje ciało, choć o tym nie wiedziałaś. Nie byłaś pewna, czy lepiej nie strącić skrzyni w przepaść, nie spalić jej, czy nie zagrzebać. Pozwoliłaś naturze utworzyć śnieżny kurhan, i dobrze, dziękuję Ci za to.
Na zawsze zapamiętam ostatnie chwile. Klęczałaś przy skrzyni, głaszcząc szorstkie deski i szeptałaś słowa modlitwy. Nie było kapłana, rodziny, ani przyjaciół. Nikt nie poświęcił ziemi, nie odśpiewał hymnu. Byłem i odszedłem, tak jak się zjawiłem. Cicho, jak to włóczęga. Świat zatoczył koło.
Długo tak siedziałaś. A potem odeszłaś, chwiejnie, ale spokojnie. Chociaż czułem, że przez jedną chwilę chciałaś zostać.
Poszłaś sobie, zmęczona, nieco potargana i dziwnie obolała. Twój jakże chytry plan schowania się, niestety się nie udał. Uporczywe wspomnienia powrócą, rana się nie zagoi, ale to nic. W końcu jesteś dzielna. Ja to wiem.
A kiedyś Ci opowiem, jak wyglądała Twoja twarz, gdy mnie żegnałaś. Opowiem Ci o Twoim spojrzeniu, jedynym w swoim rodzaju, o nerwowych ruchach dłoni. O zmarszczkach na czole, o walce paniki z rozsądkiem. Nie przejmiesz się, jakby to było stłuczone kolano, które już dawno się zagoiło. Bo wtedy będziemy razem, zespoleni, tak jak nam zezwala na to prawo natury. Starzy przyjaciele – kochankowie. Gdziekolwiek Cię zagna, w czyjekolwiek ramiona padniesz, kogokolwiek jeszcze pogrzebiesz, należysz do mnie. Wiesz o tym. Ja zaczekam. Nigdy mnie nie straciłaś.


Koniec

Data:

 czerwiec albo i lipiec...?

Podpis:

 Czapla

http://www.opowiadania.pl/main.php?id=showitem&item=56090

 

Powyższy tekst został opublikowany w serwisie opowiadania.pl.
Prawa autorskie do treści należą do ich twórcy. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Szczegóły na stronie opowiadania.pl