DRUKUJ

 

Tęczowy Gryf

Publikacja:

 04-03-21

Autor:

 Ilona
TĘCZOWY GRYF


Kiedy ludzie upadli, a demony zalały ziemię cieniem i cierpieniem, nikt nie wierzył już w marzenia. Złe moce, próbujące pogrążyć na zawsze byt bogów, chciały zyskać kontrolę nad ludzkim światem. Wtedy ostatni, niezależny z bogów ujawnił się i stoczył Władców Mrocznej Pieczęci z powrotem do Podziemi. Po Pierwszej Inwazji, która zniszczyła większość ziemskiego królestwa, ukrył się i zapadł w sen. Zbudzi się, gdy ludzkość zawiedzie ponownie...



DROGA DEMONA



Nawet przypadkowe spotkanie może stać się początkiem wielkiej historii, w której stawką są losy całego świata.




- Znowu się nie udało!
Mirr Vhaterei właśnie opuszczał Skalne Wzgórze, niewielkie miasteczko położone na obrzeżach niskich gór. To nie był dla niego najlepszy dzień. Bardzo szybko pozbywał się pieniędzy, a nowa praca bądź zlecenie nie przychodziły łatwo. Jak zwykle nic nie wskórał. Nikt już nie potrzebował młodych, silnych i krzepkich wojowników. Od czasu, gdy ludzie i demony doszli do porozumienia i zawarli młody jeszcze sojusz, walki ucichły, a takie maszkary jak smoki zostały szybko zniewolone. Sam Mirr podchodził do tego zawieszenia broni ze znaczną rezerwą. Nie jedno już w swym krótkim życiu widział, nie raz miał okazję oglądać na własne oczy mordy demonów. Takich rzeczy się nie zapomina. Nienawidził ich całym swym sercem.
Chłopak westchnął ciężko. Poprawił swój długi miecz u pasa i ruszył ścieżką, łagodnie opadającą w stronę lasu. Wszyscy, gdziekolwiek się pojawił, podziwiali jego miecz. Bez niego wyglądał całkiem normalnie. Może i nawet nieco słabowito i niezbyt krzepko, ale gdy dobywał swego Igglesiola, każdemu oczy rosły ze zdumienia. Wiele siły krył chłopak swoim mało okazałym ciałku. Ciął skały i pnie drzew, posługując się i obracając broń w palcach, jakby była piórkiem. Odcinał łby smokom z niezwykłą precyzją. Był poza tym niezwykle szybki i wytrzymały. Niektórzy nawet porównywali go do samego demona w ludzkim ciele. Mirr znał również proste czary. Mimo, że nie był magiem, to doskonale opanował te podstawowe. W młodości ćwiczył także magię z ojcem. To właśnie on nauczył go zaklęć, choć większość z nich już dawno zapomniał. Wojownikowi nie były potrzebne czary, musiał oszczędzać drogocenną energię w razie nagłej walki, by móc bez problemu pokonać potwora.
Nie oddalił się zbytnio od Skalnego Wzgórza, kiedy usłyszał za sobą głośne nawoływanie. Ze zrezygnowaniem odwrócił głowę. Niezbyt wysoka, zwinna i szczupła istotka biegła w jego kierunku. Mirr westchnął ociężale, gdyż bystry wzrok podpowiadał mu, że nie będzie zachwycony obecnością tegoż stworzenia. A gdy nieproszony gość znalazł się tuż koło niego, spojrzał na Mirra z ironicznym uśmieszkiem.
- Dobry człowiek uciec Cliffowi chciał? - odezwało się stworzenie nie okazując nawet krzty zmęczenia. Ale Mirr wiedział - mały przybysz po prostu nie był zmęczony, a jego głos przypominał dziecięcy śmiech, chociaż z pewnością dzieckiem nie był.
Maluch dzierżył w pokrytej skórzaną rękawicą dłoni powykręcane berło ozdobione owijającym się wokół szmaragdowego szpikulca smokiem wężowatym. Całą jego sylwetkę spowijał brązowy płaszcz o niezliczonej ilości kieszeni i sakw, w większości wypełnionych magicznymi komponentami i przedmiotami. Spod fałd wyślizgiwały się solidne buty ze smoczej skóry. Na głowie sterczał triumfalnie ogromny kapelusz o szerokim rondzie. Tak duży, że zasłaniał mu niemal pół twarzy i zapewne niewiele przez to widział. W czapie roiło się jednak od dziur, które załatane zostały niedbale kawałkami kolorowych strzępów innego odzienia, z pewnością cyrkowego. Po obu stronach ronda wycięte były symetryczne otwory, z których wyrastała para kosmatych uszu, gdzie lewe było czarne, a prawe - białe. Mag był zwierzoludem, świadczył o tym również szeroki koci pyszczek pełen wąziutkich kłów, który stał się widoczny dopiero, gdy ten podniósł głowę wysoko w górę, by móc spojrzeć na Mirra. Był czarny w białe łaty. Jego duże, zielone jak kamień w berle, oczy badawczo zmierzyły chłopaka. Odbijały refleksy słońca stojącego ponad nimi, a jednocześnie ziały pustką i głębią. Mirra intrygowały te oczy, nie zawierające źrenic, jakby coś mrocznego przejmowało kontrolę nad ich posiadaczem.
Chłopak otrząsnął się i przykucnął, by móc zrównać się z kocio-podobnym stworzeniem. Maluch sięgał mu zaledwie do pasa.
- Cliff, przecież mówiłem…
- Że iść z tobą mi nie wolno - dokończył mag. - Tak, wiem - odparł z rezygnacją i wzruszył ramionami.
- Fakt, że uratowałem ci życie, nie oznacza, że możesz dotrzymywać mi towarzystwa - droczył się Mirr.
- Ale - wykrzyknął energicznie Cliff celując szmaragdowym czubem berła prosto w jego głowę - spłacić wszystkie długi kodeks magów nakazuje mi. Niech człowiek pozwoli Cliff’owi na służbę przystać wierną.
- I chcesz mi powiedzieć, że wszyscy stosujecie się do tego kodeksu, tak?
- Wszak kodeks wszystkie prawa i nakazy ważne zawiera, jednak do nich nie każdy stosować się musi. Magowie jedynie własnymi rozumami i sumieniem ograniczają się. Cliff w słowa kodeksu wierzy, bo przysięgę swą składał. Niech Mirr spojrzy tam. - Cliff odsunął berło od głowy młodzieńca i wskazał nim najpierw Skalne Wzgórze a potem bezkresne lasy i równiny rozpościerające się poniżej. - Cliff’a na Skalnym Wzgórzu nie trzyma już nic, czekał na odpowiedni moment i osobę jedynie, by w drogę i swą wielką podróż wyruszyć mógł.
W tym momencie udawany uśmiech i poczucie humoru Mirra prysły niczym bańka mydlana.
- Wykluczone! - zaprotestował oschle i wyprostował się.
- Człowiek się myli, postępuje pochopnie nazbyt. Sobie potrzebni jesteśmy. Mirr nie posiada magicznych mocy, a Cliff nie potrafi bronią posługiwać się. Mirr i Cliff uzupełniają się. Niech człowiek przyzna, że nie głupi to pomysł jest.
- Tutaj przynajmniej możesz wyżyć, a co zrobimy poza miastem? Niekiedy wędrówka zajmuje mi miesiące, a w tym czasie moja biedna sakwa świeci pustkami.
- A może dziurawa po prostu jest… - zachichotał Cliff i odwrócił się od niego plecami.
- Nie zmieniaj tematu! Uwierz, że trzeba umieć o siebie zadbać inaczej zginiesz na jakimś pustkowiu.
- Wojownicy zbyt dużo hałasu wokół siebie robią, aby mogli królika tłustego pochwycić…
Mirr skrzyżował ręce na piersi i zaczął się irytować. Wziął głęboki oddech, aż w końcu postanowił zaniechać dalszej kłótni.
- Dobra, więc, w czym możesz mi pomóc?
- Lepszy to teraz jest ton. Cliff iluzji szkołę ukończył.
- Iluzja? Nigdzie w pobliżu nie ma takiej szkoły. Jakim cudem znalazłeś się na Skalnym Wzgórzu?
- Długa i nudna historia to bardzo jest. Gdy Cliff’owi wyczerpią się wszystkie ciekawe opowieści już, opowie człowiekowi i przygodę tą.
- Niech ci będzie. Gdzie masz swój ekwipunek? - spytał znudzony Mirr, jednocześnie potrząsając swymi niezbyt ciężkimi sakwami i torbą przypiętą do pasów u boku.
- Człowiek niech o to nie martwi się. Wszystko, gdzie być powinno, tam i jest - odrzekł krótko przykładając małą pazurzastą dłoń do fałd swego tajemniczego płaszcza. Dopiero teraz chłopak dostrzegł, że rękawiczki Cliffa miały poobcinane palce, także każdy długi pazur prezentował się niezbyt zachęcająco.
- W porządku. Tylko potem nie mów, że cię nie ostrzegałem.
- Tak, przyjacielu. Cliff doskonale wie, co na myśli masz.

***

Po niespełna dwóch godzinach marszu wąska dróżka poprowadziła ich wprost do rozwidlenia. Na środku stał ogromny głaz, zimny i ciężki. Sprawiał wrażenie, jakby był tu obecny od samego stworzenia tej krainy. Zapewne był świadkiem wielu historycznych bitew sprzed setek lat. Obrastał mchem i trawą, gdzieniegdzie nakrapiany drobnymi, niebieskimi kwiatuszkami. Milczał, a jednak zdawać by się mogło, że opowiada swą historię każdemu przejezdnemu.
- Zatrzymamy się tu.
Mirr, całkiem wykończony, usiadł na nim. Otarł spocone czoło. Słońce świeciło mocno, był początek lata. W powietrzu unosił się kojący zapach lasu, świeżego strumyka szemrzącego nieopodal i kwiatów kwitnących przy drodze. Okolica ta była piękna, jakby nigdy nie widziała wojen i walk. Nic dziwnego, że chłopak nie znalazł tu pracy, w końcu każdy smok czyni szkody. Cliff nawet nie przykucnął. Mirr zastanawiał się, jakim cudem nie odczuwa ukropu. Nawet nie widać było po nim zmęczenia, a cóż dopiero mówić o zrezygnowaniu i chęci powrotu do miasteczka. Chyba jednak mały mag doskonale wiedział, w co się pakuje, w przeciwieństwie do Mirra, który zawsze wolał podróżować samotnie.
Mirr znalazł nieznaczne ukojenie w lekkim podmuchu ciepławego wiatru. Przeczesał palcami krótkie, jasno-brązowe włosy, aby powiew otulił także skórę jego głowy. Zza jednego ucha dało się zauważyć spływający, spleciony warkoczyk sięgający za ramię. Przyozdobiony był koralikami, związany na końcu rzemieniem z przypiętym małym, czerwonym piórkiem. Silnie kontrastowało ono z parą bystrych, lazurowych oczu.
Chcąc nieco ochłonąć zdjął płaszcz, który zwykle chronił go przed deszczem, a kaptur przed natarczywym wzrokiem ciekawskich ludzi. Odpiął Igglesiola od szerokiego pasa luźnych spodni. Oparł go o kamień. Postanowił, że schłodzi stopy w pobliskim strumyku. Zdjął skórzane buty, duże i, wydawać by się mogło, niezwykle ciężkie. Rozwiązał paski, które spinały mu spodnie na kostkach. Zdjął także koszulkę z krótkimi rękawami i zdobione klejnotami pasy przeciągające się mozolnie przez ramiona. Zostawił swoje rzeczy na głazie, przeszedł boso przez ścieżkę i odnalazł cichutki, nie rzucający się w oczy strumyczek. Miał bardzo dobry słuch, ale nie przypuszczał, że potok płynie tak blisko niego. Z tego miejsca dobrze widział rozwidlenie, a co za tym idzie, Cliffa. Wolał mieć go na oku, tym bardziej, że zostawił z nim swoje ubrania i broń. Doświadczenie nauczyło go, by nie ufał nazbyt nawet najlepiej zapowiadającemu się przyjacielowi. Przejrzał się w nieskazitelnie czystej, figlarnej i niespokojnej tafli wody. Posłał uśmiech do swego odbicia, a ono odpowiedziało tym samym.
- Spłukany, ale wesoły, co? - spytaj samego siebie.
Usiadł na trawie i włożył do zimnego strumyka stopy. Poczuł ogromną ulgę. Przetarł wodą twarz i ręce. Niezwykle rześki i zrelaksowany przeciągnął się leniwie.
Wtem usłyszał cichy i słaby tętent kopyt. Pochodził z daleka. Chłopak przyłożył ucho do ziemi. Wyczuwając niebezpieczeństwo rzucił się w kierunku głazu. Jednym susem chwycił wszystkie swe rzeczy i wylądował miękko w krzakach po drugiej stronie. W całym zamieszaniu nie zdążył zauważyć jednego najbardziej nie pasującego do jego położenia szczegółu - małego maga nigdzie nie było. Mirr zaklął siarczyście. Chociaż może lepiej, że dał nogę teraz, a nie podczas jakiegoś ważnego boju. Dziękował mu jedynie za to, że oszczędził jego broń i skromną zawartość sakw.
Z napięciem wyczekiwał jeźdźców, w ukryciu obserwował drogę. Był przekonany, że zgubił pościć, ale jak widać, tajemniczy jeźdźcy nie mieli zamiaru spuścić go z oczu. Od kilku dni podążali za nim, chociaż nie widział ich jeszcze, podejrzewał, że nie byli oni zwykłymi złodziejaszkami. Łupieżcy nie byliby na tyle chciwi, by śledzić go przez cały ten czas, gdy podróżował po Ziemi Rantha, tym bardziej, że nic wartościowego przy sobie nie miał. Serce zabiło mu mocniej, gdy usłyszał pogwizdywanie, dzikie rżenie koni, a hałas przemienił się znienacka w głuchą ciszę. Odczekał jeszcze chwilę, po czym ubrał się, a płaszcz ukrył w torbie, stwierdzając, że w tych okolicznościach, raczej nie będzie mu potrzebny. Nie wychodząc na drogę ruszył spokojnym krokiem przez krzaki, rosnące przy ścieżce, z której pochodziły dziwne odgłosy. Przykucnął i starał się być cichszy od kota. Klinga Igglesiola trzeszczała niespokojnie, toteż położył na niej rękę, starając się ją uciszyć. Przeszedł nieznaczny kawałek drogi a ujrzał zdenerwowane rumaki, dłubiące w ziemi ogromnymi kopytami. Przywiązane były do drzew, a oczy ich, bez źrenic, były całkowicie czerwone. Upiorne, czarne grzywy, opadały martwo po ich umięśnionych karkach. Długie ogony ciągnęły się po ziemi. Były niespokojne, jakby nie znosiły światła słonecznego. Nie były to zwykłe zwierzęta, które hodowano w ludzkich osadach. Chłopak miał silne podejrzenia, że śledzi go grupa demonów, tylko, jaki mieliby ku temu powód, by opuszczać Podziemie. Demony, bowiem nie znosiły przebywać na ziemi, chociaż ostatnio zjawiały się na niej osobiście, były raczej podstępne i często wykorzystywały niczego nieświadomych, chciwych na złoto i moc ludzi, by za nich wykonywali swe niecne plany.
Jak się okazało, ścieżka ta prowadziła na niezbyt dużą polanę, na samym szczycie wzgórza, a dalej schodziła w dół. Mirr rozejrzał się chaotycznie. W pobliżu nie było nikogo. Przeszedł jeszcze kawałek, chcąc niezauważalnie ominąć polanę i zejść z góry. Wtem na swym ramieniu poczuł silny uścisk i nieznaczne ukłucia. Już miał krzyczeć, gdy mała łapka zakryła mu usta. Mirr odwrócił głowę, a jego oczom ukazał się Cliff przykładający palec do pyszczka.
- Człowiek ciszej niech będzie!
- Co ty wyprawiasz? Gdzie byłeś?
- Cliff na rozpoznaniu był.
- Co tu się dzieje?
- Mirr patrzy.
Mirr zwrócił uwagę na miejsce, które wskazywał mu Cliff. Dostrzegł jakąś istotę przywiązaną do drzewa tuż obok upiornych koni. Zatoczyli razem koło, zbliżyli się do tajemniczej osoby. Na ziemi leżała młoda dziewczyna, miała długie jasne włosy. Była nieprzytomna, twarz miała ukrytą w trawie. Umęczone dłonie, skrępowane grubym sznurem przyparte były do wielkiego drzewa.
- Tego nam jeszcze brakowało…!
- Demony… Ranka wczorajszego, nim człowiek na Skalnym Wzgórzu zjawił się, jeźdźcy owi w miasteczku się zatrzymali. Zamieszania narobili, albowiem dziewczęcia szukali jakiegoś, a nie przywykli jeszcze do Sojuszu praw ludzie tutejsi.
- Szukali i znaleźli.
Cliff kiwnął głową na potwierdzenie.
- Dziewczę w chacie opuszczonej mieszkało na półce skalnej obruszonej. Mówili ludzie, że nienormalna - mieszkało to w miejscu takim i towarzystwa nazbyt unikało. Straciła podobnież mowę swą, choć głoszą plotki, że po prostu do nikogo nie otwierać ust raczy. Niezbyt lubiana i obca zupełnie osoba ludziom to, a więc wydali ją.
- Czyżby miała z demonami na pieńku?
- Możliwe to całkiem jest. Mieszkać na Skalnym Wzgórzu nie zawsze dane było jej, może ukryć pragnęła się. Zapuszczona mieścina to nieco jest. Gdy Cliff w miejsce to dotarł, tam była od dawna już. Słyszał również, że wiedźma to i magicznymi, zakazanymi wywarami przedłuża życie sobie.
- Ludzie lubią strzępić języki.
- Cliff przyzna, że z plotek tych dużo do układanki pasuje. Mirr uwolnić ją musi - wypalił po chwili zastanowienia.
- Zwariowałeś!? - wrzasnął chłopak, po chwili jednak zakrył sobie usta dłońmi. Cliff skrzywił się lekko.
- Cliffa od początku opowieści te zastanawiały. Skrywa coś ona, co magów bardzo pociąga.
- To ratuj ją sobie sam. Na mnie nie licz.
- Cliff’owi bardzo przykro jest. Za mały jest Cliff, by konia dosiąść mógł.
- Jakiego znowu konia? Przecież nie mamy… Nie, nie! Wykluczone! - zaprotestował, gdy domyślił się, co mag ma na myśli. - Jesteś szalony!
- Na nią niech Mirr spojrzy.
- Nie!
- No dalej, czy nie pociąga magia ta Mirra również? - Cliff niemal szeptał.
W jego głowie mieszały się myśli. Chciał ponownie odmówić, nie mając z tą sprawą nic wspólnego, ale tajemnicza dziewczyna przyciągała go niczym magnes. Nie widział jej twarzy, a jednak czuł niesamowitą więź, która nie pozwalała mu odejść. A może była ona jakąś młodą księżniczką, za której uratowanie król zapłaci mu niemałą sumkę? Zawahał się jeszcze krótką chwilę, ale ta myśl nawoływała go do działania. Ruszył zdecydowanie ku zniewolonej nieznajomej, a mały mag uśmiechnął się triumfalnie.
Konie popatrzyły na niego swymi zimnymi oczyma, w których ktoś zatrzymał śmierć. Natarczywie próbowały zwrócić na siebie uwagę wojownika. Ten czując na sobie te spojrzenia zaczął się coraz bardziej bać. Co jeśli mnie złapią?, pomyślał i zerknął w stronę, gdzie jeszcze przed chwilą stał Cliff. Znowu zniknął. Tchórz śmierdzący, a ja od brudnej roboty. Szybko jednak znalazł się u nóg straszliwych rumaków. Zobaczył przed swą twarzą czarne kopyta obryzgane i nasączone zaschniętą krwią. Mirra przeszył dreszcz. Jeszcze nigdy nie zdarzyło mu się widzieć takich zwierząt... Ale czy były to zwierzęta? Teraz do uwięzionej dziewczyny została mu krótka droga. Przeszedł zaledwie parę kroków.
Dziewczyna miała bladą cerę, wiele świeżych ran na ciele. Była zgrabna i delikatna. Miała na sobie poszarpane u dołu spodnie do kolan i zwykłą, długą koszulkę, czerwoną od krwi. Bose stópki, całe poharatane, wołały o pomoc. Mirr zbliżył się niepewnie. Nie mogła być starsza od niego, wyglądała na siedemnaście, osiemnaście lat, ale bynajmniej nie na księżniczkę. Chłopak wyjął schowany za pasem mały nożyk. Przeciął grube więzy. Drobne, smukłe dłonie dziewczyny opadły, wdzięczne za oswobodzenie. Serce jej wciąż biło, choć delikatnie i niespokojnie. Mirr obrócił ją i dostrzegł jej twarz. Miała delikatne rysy, na małych, sinych ustach malowało się niesamowite zmęczenie, ale i anielski spokój, opanowanie. Złote, długie do pasa włosy, mimo ogólnego nieładu, lśniły i układały się miękko po smukłej szyi. Okalały drobną główkę i spływały po ramionach. Gdzieniegdzie naznaczone były czerwienią. Z zamyślenia wydarł go bezczelnie jakiś nagły szelest. Kilka osób przedzierało się przez las, deptało gałęzie i ściółkę. Z każdymi ich krokami hałas nabierał na sile. Mirr miotał się z dziewczyną na rękach. Na piechotę nie ucieknie daleko, a nawet Igglesiol nie poradzi sobie z wieloma przeciwnikami naraz, w szczególności, gdy nie wiedział nawet, z kim ma do czynienia. Z kilkoma demonami nie miał nawet najmniejszej szansy.
- Niech Mirr na konia wsiada! - usłyszał lekki szept za plecami.
Bez dyskusji wykonał polecenie przyjaciela, wskoczył na jednego z upiornych koni, przeciął więzy i próbował sprowokować go do dzikiego galopu. Dziewczynę usadził przed sobą, a rumak kręcił się jeszcze przed chwilę dookoła. Powyżej dostrzegł czyjś ruch, a po chwili z koron drzew wyłonił się Cliff. Spadł on niezgrabnie prosto na kark zwierzęcia i chwycił się w ostatniej chwili jego czarnej grzywy.
- Tam człowieku jedź!
- Ale…
- Z magiem nie dyskutuj przenigdy!
Chłopak zmusił konia do galopu w stronę najgłębszego lasu. Drzewa wyrastały tuż przed nimi, coraz gęściej zapełniając wolną przestrzeń. Korony zakryły ostatnie skrawki nieba, zrobiło się ciemno. Wtedy Cliff uniósł swe berło nad głowę, a z kamienia wychynęło zielone światło. Po chwili spowiła ich atramentowa ciemność i zimno, a wszelkie dźwięki zaczęły odbijać się echem. Znaleźli się zupełnie w innym miejscu, nie było tu drzew, jedynie ich nieznaczne cienie, przez które przenikali niczym duchy. Mirrowi zrobiło się niedobrze. Nie czuł niczego, pędu powietrza, strachu. Istne szaleństwo przepełniło jego serce, jedynym celem była teraz szalona jazda przed siebie. Stracił czucie w całym ciele, które przeszyły drgawki. Całkowita wola poruszania się i myślenia została mu odebrana, poczuł się jak w koszmarnym śnie. Koń nadal galopował dziko, nie zważając na miejsce, w którym przed chwilą się znalazł. Mirra przeszył kolejny dreszcz, tak silny, że osłabł. Zamknął oczy, puścił się grzywy rumaka i stracił przytomność.

***

Poruszył się niespokojnie. Poczuł pod plecami miękkie podłoże. Otworzył leniwie oczy, szybko stwierdził, że słońce świeci bardzo jasno. Przez chwilę widział tylko zamglony obraz. Kiedy oczy przywykły do światła zobaczył lazurowe, piękne i bezchmurne niebo. Nie pamiętał nic z poprzedniego dnia, a może był nieprzytomny dłużej? Podniósł się i ze zdziwieniem stwierdził, że bolą go wszystkie kości. Przed nim rozciągał się piękny widok. Leżał na niskim wzgórzu, na miękkiej trawie, u jego stóp rozlewało się błękitne jezioro. W oddali piętrzyły się góry i zielony las. Mirr spojrzał za siebie. Zobaczył niedaleko mały las brzozowy. Przed nim spostrzegł wystające z ziemi gładkie skały. Siedział na nich Cliff, który gaworzył wesoło z nieznajomą dziewczyną. Dopiero teraz przypomniał sobie, że to ją przecież uratował, pamiętał również wszystko to, co mówił o niej mag.
Zawahał się, ale postanowił do nich podejść. Nie rozumiał z tego nic. Kiedy poczynił jeden krok poczuł piekący ból w prawym kolanie. Upadł, dopiero teraz zauważył, że nogawka spodni jest strasznie poszarpana, a kolano ma obwinięte zakrwawioną chustką. Te nagłe ruchy obudziły czujność Cliffa, który z zadowoleniem stwierdził, że jego przyjaciel wreszcie odzyskał przytomność.
- Śpiącego królewicza z powrotem witamy! - zagadnął z rozbawieniem.
- Żarty zachowaj sobie na później. Mógłbyś mi, co nieco wyjaśnić?
- Cóż to za wychowania brak w damy obecności? - przekomarzał się mag.
Mirr przeniósł swój wściekły wzrok na dziewczynę i nieco złagodniał. Była bardzo ładna. Uśmiechała się lekko, opuściła swoje miejsce, usiadła obok niego i znakiem dłoni dała do zrozumienia, żeby nie wstawał. Odwinęła opatrunek i odkryła silnie krwawiącą ranę. Kolano było całkiem zmasakrowane, głęboki ból wyrwał chłopaka z zamyślenia. Dziewczyna poszła nad brzeg strumienia, schyliła się nad taflą i zanurzyła chustkę w wodzie. Kiedy wróciła i zawinęła ją z powrotem Mirr poczuł ulgę. Zimna woda koiła silne pieczenie. Zauważył również, że nieznajoma miała opatrzone rany, a czerwone plamy na koszulce były wyblakłe. Z pewnością ją wyprała. Rany jej już nie krwawiły, choć ich liczba na tak delikatnym ciele była zastraszająca.
- Boli cię? - spytał niepewnie chłopak, przyglądając się ruchom jej dłoni, kiedy próbowały uporać się z węzłem na chustce.
Dziewczyna jednak nic nie odpowiedziała. Jedynie kiwnęła przecząco głową. Skończyła w tym momencie i spojrzała tęczowymi oczyma na Mirra. Ten myśląc, że zaraz go nimi zamrozi, odwrócił głowę i zarumienił się.
- Leliel na imię jej jest - rzekł Cliff idąc w ich stronę.
- Mirr Vhaterei, miło mi cię poznać.
Dziewczyna w odpowiedzi uśmiechnęła się.
- Cliff, pozwól na słówko.
Mirr z trudnością wstał i odciągnął maga nad brzeg jeziora. Nie krył złości. Cliff patrzył na niego z rozbawieniem.
- No i co teraz, panie mądralo? Wielka magiczna moc, tak? Przyznaj się, jakiego zaklęcia na mnie użyłeś?
- Niskopoziomowym urokiem Cliff posłużył się, jeśli bardzo tak Mirra to interesuje.
- Co chciałeś zyskać, poprzez jej osobę? I skąd wiesz, jak ma na imię, skoro jest niema?
- Ze zwierzętami potrafi kontaktować się, a jak domyślić się nietrudno, Cliff jest w połowie nim. Telepatyczna to rozmowa jest.
- A demony?
- Przejmować nimi Mirr nie musi się. Leliel zdaniem szukali jej za nisko-klasowego demona zabicie.
- Zabiła… demona!? - Mirr z niedowierzaniem spojrzał na drobną sylwetkę dziewczyny, która zdawała się być zadowolona z takiego obrotu sprawy.
- Wypadek to był pomniejszy. Przybył razu pewnego do miasteczka demon ranny i umierający, który nakazał pod śmierci groźbą któremuś z mieszkańców życie odratować swe. Na dziewczę to padło, nie żałowałby nikt jej w końcu. Chciał los jednak, że ziół niewłaściwych użyła, a przyspieszyło to demona śmierć. Śmierć z jeźdźców rąk teraz czeka ją.
- Cholerna demonia sprawiedliwość - zamyślił się Mirr, a Cliff odszedł. - Hej! Jeszcze nie skończyłem!
Jednak mag nie zwrócił na niego uwagi. Oburzony chłopak podbiegł do niego.
- Jak uciekliśmy?
- Cliff myślał już, że Mirr nie spyta go o to. Cliff cieniste przeniesienie opanował znakomicie. Na krawędź Planu Materialnego i Planu Cieni wkroczyliśmy. W tym do naszego Planie równoległym poruszać się pięć i pół dala na minut dziesięć można. Jednakże aż tutaj podróż nam godziny trzy zajęła. Cliff zużył mocy bardzo dużo, nie starczyło jej mu, by do końca dziewczę uleczyć.
- Niezła sztuczka. A ja myślałem, że będziesz całkowicie bezużyteczny…
- Cliff uradowany jest, gdy cieszy się i człowiek.
- Ale nie zapominaj, że to przez ciebie mamy na karku patrol jeźdźców. Zwróciliśmy na siebie uwagę Podziemia. Nie mam pojęcia, w jaki sposób, chcesz wyciągnąć nas z tego bagna. A na przyszłość radzę ci nie używać czarów na mojej osobie.
- Wtenczas dziewczę z nami ruszyć musi.
- No, teraz to już raczej nie mamy wyjścia - warknął.
- Cliff nie zostawi tutaj jej. Nam się przydać jeszcze może. Co prawda magiem Cliff jest, ale jeśli czary ma potężne rzucać, energii marnować na leczenia magię nie może.
- Jest kapłanką?
- Relhallny kapłanką dziewczę jest, a i na ziołach zna się wyśmienicie.
- Relhallna jest obok Świetlistego Smoka najważniejszym bóstwem elfów. Skąd u niej status kapłanki? Wygląda na człowieka.
- Cliffa dziwi i to, ale rozmawiać o gustach nie będzie.
Mirr zszedł do jeziora. Zdecydował się zakończyć to, co zaczął przy strumyku na wzgórzu, a że jezioro było znacznie większe chciał z niego zrobić równie większy użytek. Gdzie jezioro, tam i pełno ryb, a to oznacza dość łatwe do zdobycia jedzenie. Kiedy skończył toaletę, skonstruował prostą wędkę z gałązki brzozowej. Znalazł stary sznurek w kieszeni, przywiązał do niego haczyk z kawałka zgiętego drutu. Nadział na niego znalezionego robaka i zarzucił w nadziei, że jakaś ryba da się nabrać na tą starą jak świat sztuczkę.
Złapała się i to nie jedna. Było to całkiem dziwne. Jeszcze nigdy nie udało się Mirrowi złapać ryby w ten sposób. Amatorska wędka nie miała wręcz prawa zdać takiego egzaminu. Można by nawet stwierdzić, że to absolutnie niemożliwe, a zarzucił ją tylko po to, by zabić czymś czas. Nigdzie mu się przecież nie spieszyło. Pomyślał nawet, że to ta tajemnicza dziewczyna tak dziwnie działa na przyrodę. W końcu Relhallna słynęła ze swego wysokiego statusu i potęgi.
Słońce miało się ku zachodowi. Czerwona tarcza poczęła zanurzać swą gładź w widnokręgu. Wieczór był tu jeszcze piękniejszy. Gwieździste niebo odbijało się w wodzie jeziora. Spokój brzozowych gałązek nie przerywał nawet najsłabszy powiew wiatru. Mirr rozpalił ognisko i zbudował mały ruszt, na którym obracał ryby. Dziewczyna siedziała obok i przypatrywała się pracy chłopca. Cliff, całkiem znudzony, odgadywał konstelacje na nocnym niebie. Mirr podejrzliwie spoglądał na Leliel. Teraz przyjdzie mu się męczyć z dwójką nieporadnych towarzyszy. Mały pyskaty zwierzolud i zagubiona dziewczynka, która chyba niezbyt zdaje sobie sprawę z tego, co się dookoła niej dzieje. Cliff przynajmniej użył już swej mocy, czym znacznie zaimponował chłopakowi, ale ona… Czy nie ma zbyt wielu spraw na głowie? Bardzo chciał, żeby ich wędrówka zakończyła się równie szybko, jak się rozpoczęła.

* Dal – wspólna jednostka długości, równa 2 kilometry.

***

Mirra dręczyły straszliwe koszmary. Miotał się we śnie, w gorączce walczył z nieistniejącym przeciwnikiem. Był zlany potem, raniony strasznie cierpiał. Ból był bardzo realny. Leliel, wrażliwa na cierpienie, zbudziła się i natychmiast przysunęła do chłopaka. Widząc jego strach pobiegła szybko nad jezioro. Oderwała kawałek materiału od zniszczonej nogawki spodni, zwilżyła go w zimnej wodzie i z troską położyła na czole wojownika. Uspokoił się nieco, choć nie na tyle, by zniechęcić dziewczynę. Ta zamknęła oczy i ze skupieniem starała się coś powiedzieć. Ruszała ustami, ale nie wydobył się z nich najmniejszy dźwięk. Złożyła ręce, jakby do modlitwy, a kiedy skończyła nakreśliła znak w powietrzu. Na jego czole pojawiło się znamię. Mirr natychmiast się uspokoił, zły koszmar opuścił jego głowę i wreszcie pozwolił odpocząć. Zadowolona dziewczyna, widząc nadchodzący świt, ponownie ułożyła się do snu.
Gdy słońce poczęło wschodzić, Mirr zbudził się. Oparł na rękach i przetarł oczy. Ze zdziwieniem stwierdził, że z jego czoła zsunęła się lekko wilgotna, czarna szmatka.
- Ależ miałem dziwny sen...
Wstał ociężale, zdjął buty i podszedł do jeziora. Trawa była słabo zroszona, dawała bosym stopom niezwykłą uciechę. Chłopak, jak to miał w zwyczaju, przejrzał się najpierw w spokojnej tafli wody. Nagle rozdarł się wrzask cedzący każdy wypowiadany wyraz:
- Co to jest?!
Mirr potarł czerwony znak na czole, niestety ani myślał zniknąć. Kiedy przyjrzał mu się dokładniej, przypomniał sobie o Leliel.
- Nie... Klątwa?
Zaczął się chaotycznie rozglądać. Wszyscy jeszcze spali. Ponownie pochylił się nad wodą i ze zdumieniem stwierdził, że tajemniczy znak zniknął. Założył skórzane buty i wszedł na wzgórze.
- Chyba mam zwidy. Może to przez te ryby… Cliff, wstawaj! - krzyknął magowi prosto do ucha, na co ten zerwał się z wrzaskiem.
- Co znowu?
- Bądź tak miły i znajdź coś do jedzenia.
Mag westchnął i z rezygnacją wstał z ziemi. Pogramolił się w stronę lasu.
- Mógłbyś iść szybciej!? Ruszamy zaraz po śniadaniu!
- Dobra, dobra.
Nie minęło zbyt dużo czasu, a Cliff pojawił się z powrotem taszcząc piątkę pokaźnych, tłustych królików.
- A nie mówiłem, że przydasz się na polowaniach? - zachichotał Mirr.
- Nie dość, że Cliff’owi pobudkę urządzasz, to nabijasz się jeszcze z tego później, jakby to takie śmieszne naprawdę było…
- Ostrzegałem, że tak będzie.
- Mirr nie gada tyle, tylko ognisko rozpala.
- Oni nas ścigają, prawda?- zapytał Mirr niespokojnie, kiedy dziewczyna podeszła, by im pomóc.
Leliel pokiwała głową. Chłopak wstał i rozejrzał się, jakby nagle poczuł wokół niebezpieczeństwo. Westchnął na myśl o kolejnej męczącej ucieczce.
- Demony potrafią być szybsze, jeśli zechcą... Zróbmy to, co mamy zrobić i ruszajmy dalej.

***

Wędrowali już długo. Mirr kuśtykał lekko. Kolano, mimo, że przestało krwawić, bolało go bardzo. Z niemałym trudem mógł się poruszać, jednak życie wojownika nauczyło go nie zwracać uwagi na ból.
Słońce, stojąc w zenicie, mocno dawało o sobie znać. Było niezwykle gorąco, a mimo tego nie mogli się zatrzymać. Mirra nieustannie zastanawiało, cóż takiego kryje Cliff za fałdami swojego płaszcza, że nie chce zdjąć go nawet do snu czy w ukropie. Musiał przyznać, że nie spodziewał się po nim tak wytrwałej postawy. Zwierzoludy z natury bywają niezwykle uparte, ale i czasami gadatliwe, nieznośne i pyskate. Zapewne te cechy wypływają z ich dwojakiej natury - humanoidalnej, niemalże do złudzenia przypominającej ludzką, oraz bardziej nieokrzesanej, zwierzęcej. Cliff właśnie taki był, choć potrafił zachować dystans, mówił dużo, ale tylko to, na co ma ochotę, nie unosił się dumą czy pychą. Pociągała go, co prawda ogromna ciekawość i chęć uzyskania większej mocy, ale utrzymywał te żądze na wodzy. Otoczony był grubą skorupą tajemniczości, czasami ta myśl napawała Mirra strachem. Nigdy nie wiedział, czego może się po nim spodziewać. Zachowywał się nieraz aż nazbyt dziwnie, jak na jego ludzkie oko.
Rozciągała się tu przepiękna kraina zwana Zielonymi Równinami. Wszystkie pagórki, niskie wzgórza i niziny porastała soczysta, zielona trawa. Szli wąską dróżką przed siebie, aby wieczorem znaleźć się w wiosce. Mirr doskonale wiedział, że nie znajdzie tu zajęcia, chciał, więc jak najszybciej opuścić to miejsce.
Przez całą drogę nawiedzały go dziwne myśli. Ich źródłem była ta podejrzana dziewczyna. Nie chciał się do tego przyznać, a jednak bał się jej. Jej kolorowych oczu, które za każdym razem zmieniały kolor, bił z nich inny blask. Cliff miał zapewne swój osobisty cel w tym, że nakłonił go do tak desperackiego kroku, jak sprzeciwienie się woli demonów. Skoro one zadecydowały, iż musi zginąć, to żaden człowiek nie ma prawa podważać ich decyzji, szczególnie teraz, w czasach Sojuszu, gdy sprawy winy i kary między Piekłem, a światem ludzi są załatwiane wspólnie i w miarę sprawiedliwie. Czy faktycznie kryje w sobie jakąś tajemnicę i moc? Cliff na pewno potrafił to wyczuć, ale nie on - wojownik, który nie ma pojęcia o skomplikowanej, złożonej magii.
- Leliel? - zapytał. - Co zrobimy, gdy dojdziemy do wioski?
Dziewczyna spojrzał na Cliffa, Mirr domyślił się, że posyła mu odpowiedź. Ona jedyna nie posiadała własnego ekwipunku, zabrano ją z domu bez niczego, bo i po co pieniądze czy zioła komuś, kto już wkrótce miał umrzeć?
- Do miejsca, z którego pochodzi chce wrócić. Na zachód. Przez tereny Płaskowyżu droga do jej domu biegnie.
- Przecież tam nie ma ludzi. Całe zastępy bestii. Rozszarpią cię, gdy tylko wejdziesz na ich terytoria, a demony i tak cię znajdą.
Dziewczyna jednak uśmiechnęła się i pokręciła przecząco głową.
Mirr nie za bardzo to rozumiał, więc powrócił do rozglądania się po okolicy. W oddali zobaczył majaczące lekko zarysy drzew i dachów domów. Ucieszył się na ten widok. Od razu pomyślał o przepysznym jedzeniu w karczmie i odpoczynku po długiej podróży. Problemy opuściły jego umysł. Nie liczyło się teraz nic, byleby najeść się i wypocząć w miękkim łóżku.
Kiedy z pola widzenia znikły pagórki i wzniesienia, a przed ich oczami rozpostarły się pola i łąki, Mirr poczuł silny, przyjemny zapach. Ludzie hodowali w tych stronach przeróżne gatunki kwiatów. Przepiękny widok kolorowych dywanów wprawił wędrowców w dobry humor i ożywienie. Przyspieszyli trochę kroku, wiedząc dobrze, że niedługo wypoczną i nabiorą sił w najbliższej wiosce.

***

Nastał wieczór. Wędrowcy minęli już pierwsze domy. W oknach paliły się jasne światła lamp. Mirr nie chcąc wzbudzać podejrzeń, rozglądał się spokojnie. Bezchmurne niebo oblane było piękną drogą mleczną, rozpościerającą się od gór do pól kwiatowych. Było ciepło, duży, niemalże okrągły księżyc rozświetlał im drogę. Niektórzy ludzie, którzy wracali do domów lub szli na miejscowe hulanki i picie, obserwowali niespokojnie przybyłych gości. Od czasu do czasu wymieniali zdania między sobą, zasłaniając przy tym usta. Widok wojownika uzbrojonego w tak potężny miecz przy boku w towarzystwie rannej dziewczyny i dziwnie wyglądającego zwierzoluda nie był w tych stronach codziennością. Mirr mijał ich w ciszy, wiedział doskonale, że nikt nie będzie ich obecnością zachwycony.
- Serrval - odrzekł Cliff przypatrując się drewnianej tabliczce ozdobionej obwolutą namalowanych kwiatów. - Znaleźć karczmę jakąś musimy. W oczy się nie rzucać byleby - dodał szeptem.
Chłopak zatrzymał się, a Leliel w duchu potwierdziła.
- Więc, którędy?
Cliff wskazał niepozorną uliczkę, wijącą się niedbale tuż za ogromną i luksusową karczmą. Droga była tu zarośnięta chwastami i mchem, a budynki były spróchniałe, poczerniałe i pognite.
- Tam. Rudery zapuszczone. Uwagi zwracać nie będziemy.
Ulica była kompletnie zaniedbana i opuszczona. Stan budynków wskazywał na wystąpienie w tych stronach ogromnego pożaru. Atmosfera przepełniona była tu grozą i dziwnym złym przeczuciem. Mirr dostał drgawek i dreszczy.
- Może jednak to nie był dobry pomysł…
Przez przepełnioną ciemnościami uliczkę przetoczył się wał chłodu i dziki powiew wiatru, który niemal porwał Cliff’owi kapelusz z kociego łba. Nad ich głowami przeleciał mały nietoperz głośno piszcząc i skrzecząc. Furkot jego czarnych skrzydeł przykuł uwagę chłopaka. Zatrzymali się, a kiedy w ciemnościach rozpoznali czyjś ruch, mag wycelował w to miejsce swym berłem. Po chwili jednak je opuścił, gdy zza drewnianej beczki wychynęło nieduże, czarne i wychudzone zwierzę.
- To tylko pies - uspokoił się Mirr.
- Ale pomysł toż to chyba dobry nie był naprawdę…
Cliff przyłożył palec do pyska, gdy chłopak miał już zasypać go gradem pytań. Spostrzegli, że odgłosy miasteczka zamarły, a wieczorny gwar i śpiewy ludzi zastąpiły dzikie krzyki i wyczuwalny nawet na kilka dali strach. Mirr zamarł w miejscu, na ziemię wrócił dopiero, gdy poczuł szarpnięcie za nogawkę spodni.
- Mirr zostać tu może, jeśli chce, ale nie obiecuje Cliff, że żywego zastanie go, gdy wróci po ciebie!
Mirr tylko kiwnął powoli głową, a po chwili zerwali się do biegu. Malutki Cliff okazał się niezwykle szybką i zwinną istotą, wysuwał się zdecydowanie naprzód. Czuli ogromne zło panoszące się po uliczkach. To zło przyszło nagle i niespodziewanie, jakby podążało tuż za nimi. Mogli jedynie biec przed siebie, a przez ciemność i tańczące cienie nie umieli nawet określić kierunku, w jakim podążają. Zniszczona dzielnica krzyżowała się z całkiem odnowioną. Nawet tutaj nie zauważyli ludzi, coś lub ktoś wystraszył ich na tyle, że wszyscy zaszyli się w zakamarkach swych mieszkań i ciepłych karczm.
Zbliżali się do zakrętu i tu niespodziewanie serca podeszły im do gardeł. Tuż przed nimi wyrósł czarny, upiorny rumak, którego rżenie przypominało skrzek tysiąca nietoperzy zbudzonych w środku dnia. Stanął on dęba, o mało nie masakrując głowy Mirra zaropiałymi kopytami. Cliff przewrócił się do tyłu, a siła uderzenia wyrwała mu magiczny artefakt z dłoni. Chłopak poczuł się jak w koszmarnym śnie, ale nie zdołał poruszyć się ani odezwać słowem. Widział wszystko w zwolnionym tempie. Koń pewnie stanął na ziemi, ale jego jeździec był jeszcze mroczniejszy i bardziej tajemniczy. Był wielkości normalnego człowieka, okrycie jego stanowiły czarne chusty. Jedna z nich spływała z głowy stapiając się w jedno w kruczymi, martwymi, długimi do pasa włosami. Jego twarz pozostawała niewidoczna, jedyną oznaką tego, że w ogóle ją miał, była para jarzących się w ciemności czerwonych jak krew, zwężonych ślepi. Demon powoli uniósł swój miecz o długim zakrzywionym ostrzu i przytknął ją go gardła Mirra. Ten poczuł zimne żelazo na skórze i dreszcze na całym ciele. Kątem oka spostrzegł, że gładź miecza naznaczona była strugami zakrzepłej krwi i plamami rdzy.
Otrząsnął się w porę. Zdążył jednak poczuć ciepłą, cienką strużkę krwi spływającą po szyi. Zacisnął zęby, a z jego gardła wydarł się nagły krzyk:
- Flarevolt!
Ku jego dłoniom pognały ogniki i języki ognia. Przez chwilę wiły się dookoła w dziwnym tańcu, aż w końcu połączyły się w jedną, niedużą ognistą kulę. Odrzuciła ona daleko w tył jeźdźca, nim zdążył się zorientować. Wszystko to trwało nie dłużej niż sekundę. Demon jednak nie wydał z siebie żadnego dźwięku, jedynie jego koń pisnął, niczym spłoszony nietoperz. Jego sylwetkę przysłonił kurz. Zwierzę jednak podniosło się szybko, a jego pan stanął obok. Jego oczy zdawały się płonąć jeszcze mocniejszym blaskiem. Mirr chwycił Igglesiola, wymierzył nim w demona i czekał cierpliwie. Z niezwykłym zdziwieniem stwierdził, że jego przeciwnik chichocze. Najpierw cicho, niczym szept, potem śmiech zaczął nabierać na sile. Czarna sylwetka nie poruszała się wcale. Chłopaka przeszedł zimny dreszcz i zakłopotanie.
Demon uniósł siną dłoń wyposażoną w bardzo długo nie przycinane paznokcie. Chwycił za czarną chustę okalającą jego głowę i jednym pewnym ruchem zdarł ją z siebie. Na jego niemal fioletowej twarzy zalęgł się cień. Rysy miał zaskakująco idealnie proporcjonalne, jedynie jego piekielne czerwone tęczówki były niezwykle odpychające. Przywodziły na myśl lejącą się strumieniami krew wytłoczoną ze świeżo zabitego i rozprutego ciała. Mirra zemdliło na tą myśl. Demon wyszczerzył się zawistnie ukazując dwa ostre kły. Chusta, którą jeszcze trzymał w zaciśniętej dłoni drgnęła lekko i owinęła się wokół ramienia swego właściciela niczym żywy wąż. Dopiero teraz demon uniósł miecz, a jego czarna szata zaszeleściła niczym suche gałęzie drzew umierających po miesięcznej suszy.
- Czego chcesz demonie? - zagrzmiał Mirr cedząc każde słowo przez zęby.
Wokół rozległ się posępny śmiech i syczący jadowity głos, od którego wszystko ziębło:
- Dziewczyna… Oddaj dziewczynę!
Mirr zerknął ostrożnie za siebie. Cliff zgrabnymi ruchami chwycił swe berło i gotował się do ewentualnego ataku. Leliel natomiast stała w bezruchu. Oczy miała zamknięte, a twarz nieobecną, właściwie bez wyrazu. Nie minęła chwila, a ostrożnymi, powolnymi krokami zbliżyła się do demona i stanęła przed Mirrem.
- Oszalałaś! Na litość, zejdź mi z oczu… - syknął, jednak uciął w połowie, gdyż przez jego głowę przeszły dźwięki i słowa, których nie potrafił nazwać.
Wzmógł się wiatr, a chłopak zdołał łapać jedynie strzępki dziwnych inkantacji wydobywających się z ust kapłanki. Jednakże dobrze wiedział, że nie należały do niej. Głos grzmiał pewnie i basowo i odbijał się potężnie echem, choć z pewnością był tylko szeptem.
Powietrze wpadło w szał. Z całą siłą uderzyło w delikatną sylwetkę dziewczyny. Mirr mógłby przysiąc, że pomimo niewyobrażalnego huku słyszał jej wrzask, a ciało załamało się pod dziwnym kątem. Poczuł jak ta niebywała moc przenika i przez niego, a gdy już przywykł do jej ogromu mógł bez przeszkód zobaczyć, co dzieje się tuż pod jego nosem.
Leliel wyciągnęła ręce ku demonowi, który stał niewzruszenie jak kamień. Pasma jej jasnych włosów falowały na wietrze. Mirr nie widział twarzy dziewczyny, stała do niego tyłem, a energia, którą emanowała z pewnością nie pozwoliłaby się mu zbliżyć. Silny głos nadal obijał się wkoło, a wraz z nim tańczył kurz.
Wtem z jej otwartych dłoni wychynęła niewidzialna fala potężnego wiatru. Czoło wichury uderzyło w demona i oplotło się wokół niego. Twarz jeźdźca ściągnęła się w grymasie gniewu. Przeźroczyste sznury zacisnęły się boleśnie i zabłysły gdzieniegdzie niebieskimi wyładowaniami. Leliel zbliżyła do siebie otwarte dłonie, a demon zawył, niczym wilk, z którego zdzierano skórę. Prąd wdarł się do jego ciała, a wyładowania na moment rozświetliły czarną sylwetkę. Postać Leliel rozjarzyła się, aż wreszcie moc, którą emanowała wybuchła potężnie. Mirr przysłonił oczy, gdyż jasność kłuła jego tęczówki. W białym całunie ledwo spostrzegł, jak dziewczyna zgina się wpół i upada głucho na ziemię. Chłopak wykrzyknął jej imię z wyraźną dozą goryczy i zmartwienia, ale wtopiło się ono w ogrom hałasu. Jej ciało nie wytrzymało, pomyślał. Drgnął i wtedy zdał sobie sprawę z tego, że przez ten cały czas nie poruszał się, tkwił w miejscu. Światło zaczęło opadać, więc przeczołgał się do miejsca, gdzie leżała Leliel. Dziewczyna dźwignęła się na ręce i zacisnęła zęby ze złością. Teraz i Mirr dobrze widział demona jak i również to, że nadal trzymał się na nogach. Z jego płaszcza sączył się dym, a usmolona twarz wyglądała jeszcze bardziej przerażająco. Emanowała z niego jeszcze większa wściekłość i złość. Chłopak dobrze wiedział, że ciężko będzie mu sprostać.
Demon warknął. Wymamrotał coś pod nosem. Mirr przysłonił Leliel, gdy ta zachwiała się i z powrotem wylądowała na ziemi. Ku nim rzuciły się nagle strugi płomieni. Odbiły się one jednak tuż przed ich twarzami. Cliff opuścił berło. W tym całym zamieszaniu Mirr zupełnie o nim zapomniał i pogratulował sobie w duchu, że jednak wziął go ze sobą. Ponownie ich ocalił. Magiczna bariera była na tyle mocna, by wytrzymać napór piekielnego ognia. Zwierzolud podbiegł bliżej i stanął obok Mirra. Ten rzucił mu dziękczynne spojrzenie. Cliff jednakże wcale nie był zadowolony.
Demon powoli schylił się, by podnieść swe ostrze. Jego oczy płonęły rządzą krwi i zemsty na tych pachołkach, którzy ośmielili się podnieść na niego rękę. Zapłacą życiem za sprzeciwianie się rozkazom Władcy Piekieł. Zardzewiałe żelazo chrobotało o piasek, gdy jeździec przez chwilę taszczył je za sobą, a potem uniósł nad głowę, by zadać pionowe cięcie. Mirr mechanicznym ruchem zarzucił rękę za pas. Ogarnęło go przerażenie. Igglesiola nie było tam, gdzie zawsze powinien być. Leżał gdzieś na polu bitwy, a nawet gdyby chciał, w ciemnościach nie mógł go dostrzec.
Wtem, jakby w odpowiedzi na podświadome modlitwy całej trójki, coś huknęło w bok demona. Potężne białe światło promieniowało w tym miejscu, a jeździec nie mógł go znieść. Paliło go żywym ogniem. Mirr wypuścił z ulgą powietrze, zdawało mu się, że nie oddychał przez jakieś ostatnie pięć minut. Demon, niczym spłoszony zając wskoczył pośpiesznie na konia, który równie przerażony, stanął niebezpiecznie dęba i pogalopował w ciemności. Jeszcze przez chwilę słychać było unoszący się w powietrzu dźwięk tętentu kopyt i dzikiego pisku zwierzęcia mroku.
Mirr podniósł się z ziemi. Zdał sobie sprawę, że wszystko go boli, a ręce odmawiają mu posłuszeństwa. Bynajmniej nie z wysiłku, a panicznego strachu, który trzymał go długi czas w swych ramionach. Pomógł Leliel wstać. Nie wyglądała najlepiej. Ubrania miała jeszcze bardziej poszarpane, a dłonie jej pachniały spalenizną. Musiał jednak przyznać, że to, co zrobiła wywarło na nim duże wrażenie. Cliff uderzył go w bok czubkiem berła. Chłopakowi wtedy dopiero wróciła czujność i próbował przebić wzrokiem ciemność. W tumanach kurzu majaczyła czyjaś postać. Osoba, która bez wątpienia uratowała im życie. Ich oczom ukazała się niewysoka sylwetka starca. Mirr zdziwił się nieco, chciał cofnąć, ale przez szyję przewieszone miał ramię wycieńczonej dziewczyny. Napotkał jednak ciepłe, badawcze spojrzenie i pomarszczoną, zmęczoną twarz, siwobrodego czarodzieja. Odziany był w szarą tunikę, przewiązaną sznurem, na głowie zaciągnięty miał kaptur. Opierał swe stare dłonie na magicznej lasce z wbitym czerwonym szmaragdem na czubku. Nieznajomy przewiercał go wzrokiem, niebieskie, małe ogniki zatopił w jego ciele.
- Chodźcie za mną, przybysze.

***

Doszli do starej karczmy. Nie wyglądała najlepiej, był to budynek drewniany, dość wysoki. Przy drzwiach wisiał szyld z podobizną wielkiego, skrzydlatego smoka. Weszli przez spróchniałe drzwi i ujrzeli wnętrze sali. Nie było tu nikogo, martwa cisza zdawała się być straszniejsza od niejednego wycia wilkołaka nocą. Stało tu kilka okrągłych stolików, przy nich stare krzesła. Lada, czarna, pełna dziur rozciągała się po szerokości pokoju. Budynek był istną opuszczoną ruiną.
Mirr czuł się nieswojo. Przez całą drogę nikt się nie odzywał. Nie ujrzeli również żadnego wieśniaka. Nieczęsto spotyka się czarodziei osobiście, a już na pewno z nimi nie rozmawia. Kiedyś ojciec powiedział mu, że czarodzieje są mędrcami wysłanymi na ziemię przez bogów, by sprawowali pieczę nad ludźmi za pomocą olbrzymiej magii.
Zatrzymali się pośrodku sali. Starzec odwrócił się do nich i po raz pierwszy uśmiechnął lekko. Zdjął kaptur, odsłaniając swe białe, związane na karku włosy i podrapał się po głowie. Podszedł do wędrowców i położył dłoń na czole na wpół przytomnej dziewczyny.
- Mieliście szczęście. Nieczęsto wychodzi się żywym z takiego spotkania. Musieliście chyba wdepnąć mu na odcisk… Nie wygląda to najlepiej - stwierdził oglądając przypalone dłonie Leliel. - Chodźcie za mną. Znajdzie się na to rada.
Mirr jąkał się przez moment, ale w końcu podążyli za czarodziejem. Weszli przez boczne drzwi. Ukazały im się schody, po których wspięli się na piętro. W niedługim czasie dotarli do niedużego pomieszczenia.
Nie było tu dużo światła. Jedynie kilka świec dopalało się w półmroku. Stare okno, całe zakurzone i brudne, nie pozwalało dostrzec ulicy miasteczka. Powietrze było duszne, oddychało się bardzo ciężko. Przy jednej ze ścian stało niskie łóżko, posłane starymi, dziurawymi szmatami. Czarodziej zbliżył się do niego powolnym krokiem i odwrócił do nich.
- Usiądźcie.
Niepewnie uczynili to. Zmęczone ciało Leliel zdawało się odetchnąć z ulgą. Starzec oparł swą laskę o ścianę, przeszedł na drugą stronę pokoju i wrócił niosąc ze sobą krzesło. Postawił je przed Mirrem i usiadł na nim. Cliff bacznie obserwował pokój, wodził bystrym wzrokiem po półkach z dziwnymi słojami i misami. Czarodziej wpatrywał się w nich swymi błyszczącymi, niebieskimi oczyma.
- No cóż, więc skąd pochodzicie?
- Jestem Mirr Vhaterei, wojownik ze Straghil.
- Ach, tak. Straghil… Gościłem tam kiedyś… Kraina pogrążona w ciemnościach… A twój towarzysz?
- Cliff magiem jest - powiedział ochoczo malec.
- Mag… Zapewne interesują cię przedmioty zgromadzone w tym miejscu. Nie należą do mnie. Są własnością człowieka, który niegdyś tu mieszkał. Oceniam, że nikt nie zaglądał tu od wielu lat. Ale, ale, waszej przyjaciółce nic nie będzie. Przestała panować nad zaklęciem, którego użyła. Zdarza się.
Leliel wpatrywała się w swoje dłonie. Czarodziej podstawił jej pod nos mały słoiczek z podejrzanie wyglądającą zieloną maścią.
- To lek na poparzenia mojej roboty. Powinno starczyć. Może na początku szczypać, ale do jutra się zagoi.
- To pana karczma? - zagadnął Mirr, którego ogarnęło dziwne poczucie bezpieczeństwa.
- Och, mówcie mi Raidill. Po to mamy imiona, żebyśmy ich używali. Nie, to nie moja posiadłość. Gdy tu przybyłem była zupełnie opuszczona. Nikt nie chciał jej kupić, bo ludzie mówią, że jest nawiedzona. Ta część miasta uległa kiedyś olbrzymiemu pożarowi, a teraz jest domem jedynie dla żebraków i szczurów. Jestem tu przejazdem, ale potrzebowałem jakiegoś odludnego miejsca, by rzucić parę zaklęć. Mieszkam tu kilka dni, ale żadnego ducha jeszcze nie spotkałem - Czarodziej zaśmiał się. - Wkrótce jednak wyruszam w dalszą podróż.
- Czarodzieje nie żyją zbyt dostatnio, co?
- A bo i po co? Ubóstwo sprawia, że stajemy się silniejsi duchowo, a to się przydaje. Poza tym ludzie są tak pazerni, że nie warto kupować niczego wartościowego. Tylko cisza i spokój… W końcu do życia potrzebne są tylko sen, posiłek i woda.
- Nie martw się. Gdy tylko wstanie słońce opuścimy to miejsce.
- Pozwólcie, że przez jakiś czas potowarzyszę wam w podróży. Wątpię, by demony wróciły, ale za bardzo rzucam się w oczy. Poza tym zmierzamy chyba w tę samą stronę.
Chłopak spojrzał porozumiewawczo na Cliffa. Czy mieli jakiś cel podróży? Leliel podąża na północ, więc czy i oni również powinni się tam udać. Mirr podrapał się po głowie.
- Szukamy… Jakiegoś bezpiecznego przejścia przez… Płaskowyż…
Dziewczyna ze zdziwieniem odwróciła do niego głowę. Obdarzyła go spojrzeniem pełnym nowej nadziei i wdzięczności. Mirr starał się nie zwracać na to uwagi, w szczególności, że równie dziwacznie spojrzeli na niego Cliff i sam Raidill. Czarodziej pogładził swą niezbyt długą brodę.
- Płaskowyż? A czego tam szukacie?
- Mirr, to niebezpieczne bardzo miejsce jest, pewien jesteś, że podążać chcemy tam? - wtrącił się mag, który nie bardzo chyba wierzył w to, co przed chwilą usłyszał.
- Za terenami Płaskowyżu leży dom Leliel. Nie pozwolę jej udać się tam samej. Po tym, co nas dzisiaj spotkało… Poza tym mam porachunki z tym demonem, który o mało nas nie pozabijał. Następnym razem nie dam się zaskoczyć.
- Taak… A więc zjawili się tu z waszego powodu.
- Nie chcieliśmy sprawiać kłopotów. Próbujemy tylko uciec.
- Pomagając wam trochę się naraziłem. Nie szkodzi. Już od dawna chciałem utrzeć nosa jakiemuś demonowi.
Mirr spojrzał głupawo na Cliffa. Jeszcze nigdy nie spotkał kogoś tak beztroskiego.
- Znam pewną drogę. Prowadzi za Płaskowyż. Co prawda to bardzo okrężna droga, ale powinniśmy spotkać na niej więcej przyjaznych istot. Zaprowadzę was tam, ale nie za darmo.
Chłopak zasępił się, ale był bardzo zdziwiony tym faktem. Mógł przewidzieć, że w dzisiejszych czasach płaci się za wszystko i wszystkim.
- Ile?
- Nie chcę od was pieniędzy. Powiedzmy, że dowiecie się na miejscu. To, co prawda pewne ryzyko, ale oceńcie swoje szanse na Płaskowyżu…
Mirr poczuł dotyk na ramieniu. Cliff szturchnął go i szepnął:
- Czarodziej rację ma…
- Dam wam czas do zastanowienia. Przykro mi, ale to jedyny pokój, który doprowadziłem do jako takiego stanu używalności i jest tu tylko jedno łóżko. Opuszczę was teraz. Zapukam o świcie. Dobrej nocy.
Raidill podniósł się z krzesła, chwycił swą różdżkę i wyszedł z pokoju. Drzwi zaskrzypiały w nawiasach, a szata czarodzieja lekko zafurkotała. Znikła w ciemnościach.
Mirr jeszcze przez jakiś czas siedział w bezruchu z brodą podpartą o zaciśniętą pięść. Cliff krążył po pokoju, deski w podłodze odzywały się od czasu do czasu.
- Co Mirr zrobić zamierza? - odezwał się wreszcie.
- Ja? A wy?
- Cliff czarodzieja posłuchałby. Cliff nie zamierza na Płaskowyżu życia stracić.
Chłopak spojrzał na Leliel. Ta z uśmiechem skinęła głową, wyraźnie zachęcając do współpracy z Raidillem.
- Doświadczony czarodziej w drużynie to prawdziwy skarb. Wie o wielu rzeczach, przepędził demona. Intryguje mnie tylko kwestia zapłaty.
Mirr spojrzał przez okno, a raczej próbował. Było ono szare od kurzu i brudu. Jeszcze przez chwilę panowała cisza.
- Wyśpijcie się. Wyruszamy jutro o świcie.

***

Z samego rana rozległo się głuche pukanie. Mirr już nie spał, obudził szturchnięciem Cliffa i Leliel. Przez drzwi wszedł czarodziej.
- Zdecydowaliśmy się - rzekł chłopak widząc pytające spojrzenie Raidilla. - Przystajemy na twoją propozycję.
- Niezmiernie się z tego cieszę. Nie powinniśmy tu dłużej zostawać. Nie mam również nic do jedzenia. Za lasem leży Otharog, tam się udamy. Pośpieszcie się, w nocy otrzymałem wiadomość, że demony wracają do miasteczka.
- A więc jednak. Uciekniemy im?
- Nie mam pojęcia. Ich gniew czuć nawet tutaj. Ciężko będzie teraz uciec. Musimy ruszać.
Wyszli z pokoju i zbiegli po schodach. Gdy dotarli do głównej sali, czarodziej skręcił w inne drzwi, jakich wcześniej nie zauważyli. Trójka wyszła na zewnątrz. Słońce jeszcze nie wzeszło, ale nie było ciemno. Wtem pojawił się i Raidill. Wyszedł zza budynku wraz ze swym pięknym, czarnym koniem, obok niego szedł drugi, brązowej maści.
- Bez koni daleko nie ujedziemy.
Czarodziej przypiął do siodła tobołki i torby. Wsiadł na czarnego wierzchowca.
- Weź dziewczynę, Mirr. Cliff pojedzie ze mną.
Chłopak wykonał polecenie czarodzieja. Wkrótce byli gotowi do drogi. Minęli zniszczone budynki i pogalopowali w las główną uliczką Serrval.

***

Kiedy domy i inne zabudowania znikły z pola widzenia, wjechali w ciemny las. Jechali galopem i długo jeszcze nie zamierzali się zatrzymać.
- Mam nadzieję, że nie zapomniałeś zabrać jakiejś broni? - zawołał Raidill, galopując koło nich.
- Nie śmiałbym nawet. Jest aż tak źle?
- Tak. Pokazać?
W tym samym momencie Mirr usłyszał szczęk klingi miecza. Raidill obrócił go między palcami i zatopił połyskujące ostrze w ciemnych liściach drzewa, którego gałęzie splatały się nad ich głowami. Coś wrzasnęło i zasyczało. Chłopak wzdrygnął się, kiedy za nimi rozległ się głuchy odgłos spadającego i uderzającego o ziemię martwego ciała. Odwrócił się i zobaczył zakrwawioną plamę, w której rozpoznał szyderczą postać ghula.
- Jak widzisz, ten las nie należy do najbezpieczniejszych. Szczególnie o tej porze roku.
- Pięknie! Za nami demony, przed nami ghule!
- Nie tylko. Bywają tu też trolle, golemy, wilkołaki, czasami trafi się jakaś strzyga…
- To mi wystarczy! - przerwał mu chłopak.
- Teraz nie możemy zwolnić, ani się zatrzymać. Jeszcze by tego brakowało, żeby jakieś szyderstwo wzięło nas za śniadanie. Musimy jak najszybciej zejść z pola widzenia Mrocznego Oka.
- Czym właściwie jest to Mroczne Oko?
- To niematerialny stwór, za pomocą, którego Władcy Mrocznej Pieczęci obserwują to, co dzieje się na ziemi. Demony wcale nie muszą cię szpiegować i szukać, tak naprawdę zawsze jesteś w zasięgu działania ich zła. - Mirr w skupieniu słuchał każdego słowa czarodzieja. - Jeszcze jakaś godzinka jazdy w tym tempie i zawitamy do kolejnej wioski. Nie powinniśmy rzucać się w oczy, ale ostrzegam, to nie jest odpowiednie miejsce dla kogoś, kto nie umie się bronić.
Mirr nic z tych słów nie rozumiał. Nie był jeszcze w tych stronach, dlatego jednak podziękował losowi, że dał mu spotkać Raidilla. Lepszy jeden czarodziej przy boku, niż cała gwardia obcych najemników - jak mawiał jego ojciec. Teraz zdawał sobie z tych słów sprawę bardziej niż kiedykolwiek. Czuł się znacznie pewniej. Nie myślał już o tym, co przyjdzie mu ofiarować w zamian za jego usługi.

***

Galopowali już bardzo długo. Mirra ogarnęło straszne zmęczenie. Nie wiedział, czy jeszcze utrzyma się w siodle. Pragnął jedynie ciepłego posiłku i wygodnego łóżka. Jego rozmyślenia nagle przerwał czarodziej.
- Przed nami Otharog. Widać już pierwsze domy.
- Nareszcie…
Wtem Leliel zaczęła się dziko wiercić. Mirr o mało nie spadł z galopującego konia. Dziewczyna nie dawała za wygraną, starała się zawrócić rumaka z drogi. Ten obracał się wkoło i rżał niespokojnie.
- Leliel, uspokój się! - krzyczał chłopak, jednak nie otrzymał żadnej odpowiedzi.
Dziewczyna miotała się, jakby ogarnął ją szał. Mirr nie mógł jej powstrzymać. Nie chciał zrobić jej krzywdy. Po chwili ze zdziwieniem stwierdził, że się uspokoiła. Zemdlała.
- Co się stało?
- Cliff też wyczuł to. Wibracje dziwne… W Otharog dzieje się coś.
- I ja to czuję… Musiałem użyć zaklęcia. Pośpi parę minut. Nie pobędziemy tu długo, coś jest nie w porządku. Zjemy i ruszamy dalej.
Po czym ponownie sprowokowali konie do jazdy. W niedługim czasie znaleźli się we wiosce - Otharog. Dopiero teraz Mirr zrozumiał słowa czarodzieja. Faktycznie, nie było to miejsce przyjemne. W ciemnych zakamarkach ulicy przemykały złowrogie cienie ukryte w czarnych płaszczach. Wokół panowała dziwna ciemność, mimo, że słońce właśnie wzbijało się w górę, a dziwny swąd starości i spalenizny nie dawał nozdrzom spokoju. Mirr miał wrażenie, jakby jakaś para wstrętnych ślepi, należących do bliżej nieokreślonego krwiożerczego stwora, przylgnęła do niego i nie chciała puścić. Jechali teraz powoli, co trochę rozglądając się za w miarę spokojnym miejscem, by móc w nim odpocząć. Wiedzieli dobrze, że nie będą mogli bawić tu zbyt długo.
- Spójrzcie, tu możemy się zatrzymać - rzekł Raidill wskazując różdżką na stary budynek, który rzekomo nazywany był karczmą.
Zsiedli z koni, przewiązali lejce przez drewniane słupki. Mirr wziął śpiącą jeszcze Leliel na ręce i razem weszli do ciemnego lokalu.
Było tu buro, szaro i nieprzyjemnie. Podłoga skrzypiała nieubłaganie, przy stolikach, na których jarzyły się lampy, siedzieli zakapturzeni mężczyźni. Niektórzy popijali piwo, było gwarno od rozmów, śpiewów pijanych gości, a także sprzeczek i kłótni, zapewne o pieniądze wygrane w karty. Mirr poczuł na sobie kilka badawczych, przenikliwych spojrzeń. Podeszli do lady, gdzie stał, opierając się o blat, karczmarz. Stary mężczyzna, o zniszczonej twarzy, dobrze zbudowany, spojrzał na nich oschle. Z przenikliwością gapił się na Cliffa. Nie wszyscy ludzie tolerowali zwierzoludzi. Nie miał lewego oka. Długa blizna wdzierała się do pustego oczodołu i wiła aż do czoła. Raidill oparł jedną rękę o czarną ladę i zagadnął, starając się nie rzucać nikomu w oczy:
- Chcielibyśmy zjeść coś przyzwoitego.
- Macie pieniądze? - odezwał się ochrypły, ciężki głos.
Czarodziej w odpowiedzi potrząsnął grubą sakwą. Szczęk monet wprawił karczmarza w zdecydowanie lepszy nastrój. Niespodziewanie rozpromieniał, wyszedł zza lady i poklepał przyjacielsko Raidilla po ramieniu.
- Trzeba było tak od razu! Zapraszam!
Mężczyzna, odziany w biały fartuch, wskazał gościom jeden ze stolików, który stał na uboczu i nie cieszył się dużym zainteresowaniem innych gości. Miejsce to było ciemne, odosobnione. Leliel przebudziła się, Mirr postawił ją na ziemi. Zachwiała się lekko, była zziębnięta.
- Jeszcze jedno - szepnął czarodziej i zwrócił się do właściciela. - Znalazłoby się jakieś ciepłe ubranie? Dla dziewczyny. Dobrze zapłacę.
- I to da się zrobić.
Usiedli na spróchniałych krzesłach. W milczeniu wpatrywali się w chropowaty blat stolika. Leliel obojętnie spoglądała na nikły płomyk dopalającej się świeczki. Mirra gnębił jej stan, w jej oczach było mnóstwo wyrzutu. Spostrzegł, że Cliff zawiesił na niej wzrok. W tym momencie mogli rozmawiać, nie używając nawet słów.
Wkrótce potem gospodarz wrócił, niosąc na tacy kilka talerzy z chlebem i aromatyczną zupą. Mirr zjadł wszystko z apetytem. Właściciel przyniósł również niezbyt schludnie złożone ubrania w kolorze czerni i szarości.
- Mam córkę w jej wieku. Wygrzebała coś z szafy, powinny pasować.
Leliel przyjęła odzienie z lekkim uśmiechem. Powoli przeżuwała prawie już czerstwy chleb.
- Tam możesz się przebrać. - Gospodarz wskazał jej drzwi za ladą.
Dziewczyna wstała natychmiast i znikła w wejściu.
- Niepokoi mnie to, co zdarzyło się wtedy na drodze - zagadnął chłopak korzystając z nieobecności Leliel.
- Prawdę mówiąc… Chyba chciała nas zawrócić z drogi. Nie wiem, co to mogło oznaczać, ale mieliśmy w końcu za sobą pościg jeźdźców.
- Oby to nie było coś gorszego od pościgu jeźdźców…
- Niedługo stąd wyjedziemy. W Otharog ma początek pewien mało uczęszczany szlak zwany Cichą Ścieżką. Prowadzi na północny zachód, przez Pasmo Rubieży aż do Tygrysiej Puszczy. Potem udamy się na zachód.
- Nigdy jeszcze nie byłem w tamtych stronach. Pasmo Rubieży na północy, Wilcze Góry na zachodzie, a lasy i Morze Wewnętrzne na wschodzie odcinają drogę podróżnym i zniechęcają do dalszego marszu.
- Zgadza się, mało, kto udaje się na północ. Dlatego też mało wiadomo o tamtych stronach.
- Cliff tam był.
- Ty? - zdziwił się Mirr. - Dlaczego nie mówiłeś wcześniej?
- Jest za Spadającą Rzeką jezioro duże Nakmid zwane. Jeziora tegoż pośrodku potężna góra stoi, a nad nią latający pałac się unosi.
- Latający pałac?
- Faktycznie, Cliff mówi prawdę - przytaknął Raidill. - Zamek wznosi się na obłoku, który lewituje nad Górą Nakmid.
- Latająca Twierdza miejsce to się zwie. Tam największa magów szkoła znajduje się. Cliff szkołę iluzji ukończył tam.
- Nie miałem o tym pojęcia.
- Do Latającej Twierdzy dostają się jedynie najlepsi z danych szkół. Zwykli ludzie nie wiedzą o tym miejscu. Będziesz miał okazję je zobaczyć. Będzie po drodze.
Wtem z drzwi za ladą wyszła Leliel. Miała na sobie czarne obcisłe spodnie, szarą koszulę o długich rękawach z nielicznymi zdobieniami oraz ciemną pelerynę z kapturem. Strój ten był o wiele cieplejszy, a dziewczyna wyglądała w nim o wiele atrakcyjniej niż w podartych i brudnych łachmanach. Przeszła przez salę i obojętnie spojrzała na towarzyszy, usiadła na krześle obok Mirra.
- Najedzmy się dobrze. Kupię od gospodarza trochę prowiantu.
- Poczekaj, weź trochę moich pieniędzy. Odkąd cię poznaliśmy, bez przerwy za nas płacisz.
- To nic, zachowaj to dla siebie.
- Nalegam.
Mirr wyjął z kieszeni kilka złotych monet. Nie było to zbyt wiele. Niemal wcisnął je czarodziejowi w dłoń. Ten odszedł, by porozmawiać z mężczyzną w fartuchu. Gdy wrócił z czterema tobołkami pełnymi jedzenia, talerze były już puste. Najedzeni i pełni nowych sił mogli ruszać dalej. Raidill zapłacił gospodarzowi i podziękował za życzliwość.
Wtem niewyobrażalny huk wyrwał wszystkich z wesołych rozmów. Po chwili ziemia zadrżała i hałas się powtórzył. Tym razem rozległ się także przenikliwy ryk i wrzask setek ludzi. Raidill zerwał się z miejsca, w biegu chwycił Mirra za ramię i pociągnął za sobą. Za nimi wybiegli Cliff i Leliel. Znaleźli się na ulicy, jeszcze niedawno pełnej dziwnych typów spod ciemnej gwiazdy. Ludzie w wiosce zaczęli przeraźliwie krzyczeć, przeklinać i chaotycznie uciekać. Niedaleko widniał ogromny smok, który zabrał się już za niszczenie pierwszych domów od strony lasu, przez który w nocy przejeżdżali. Chłopak osłupiał i nie śmiał wykrztusić z siebie słowa. Tak wielkiego potwora jeszcze nigdy nie widział. I nic dziwnego, gdyż ten gatunek występował jedynie w podręcznikach szkolnych, a tym bardziej nie w tych stronach.
- Asidanther! To niemożliwe absolutnie! - zagrzmiał zwierzolud.
- Więc lepiej uwierzcie, bo bynajmniej to nie sen - rzekł czarodziej już całkiem poważnie. - Zastanawia mnie tylko, co ten smok tu robi…
- Zastanowisz się później.
- To demonów sprawka. Smokiem bojowym asidanther jest.
- Wysłali smoka, bo jeden demon przestraszył się czarodzieja? Tchórze!
- Trzeba wybierać, albo ucieczka, albo walka.
- Moglibyśmy uciec - stwierdził Mirr przypinając miecz. - Ale wtedy smok zniszczy całą wioskę. I to z naszego powodu.
- Chyba masz rację. Poza tym odciął nam drogę do Cichej Ścieżki.
- Cliff myśli, że Leliel smoka właśnie w lesie wyczuła.
Dziewczyna kiwnęła na to głową.
- No tak…
- Teraz musimy go zabić.
- Albo on zabije nas.
- Ale optymista z ciebie - oburzył się Mirr kierując kroki w głąb ulicy.
Kiedy przecisnęli się przez tłum przerażonych ludzi i wyszli na otwarty teren ich oczom ukazał się ogromny potwór w pełnej krasie. Smok miał czarne cielsko, obłożone szczelnie rogowymi łuskami. Głowa najeżona rogami i kolcami, które, przeźroczyste, przypominały sople lodu, umieszczona była na długiej szyi. Wiła się w rytm głośnych i przeszywających uszy ryków, na które trzeba było je zatykać. Błoniaste skrzydła, przymocowane do umięśnionych ramion, zakończonych łapami o czterech palcach, trzepotały, od czasu do czasu tworząc silne podmuchy wiatru. Asidanther miał poza tym okrągły brzuch i grzbiet porośnięty czerwonym futrem, które obrastało także długi ogon. Mirr jeszcze nigdy nie miał okazji zmierzyć się z tak olbrzymią bestią. Widok ten był przerażający, ale zarazem niezwykły. Dreszcz go przeszywał, gdy patrzył na pysk smoka, z którego wystawało kilka olbrzymich, zakrzywionych kłów. Ostre jak żyletki zębiska pobłyskiwały na widok kolejnych ofiar. Żółte, okrągłe oczy, przedzielone wąską źrenicą napawały strachem. Strachem, jakiego nie wywołuje nawet spojrzenie natarczywego, okropnego ghula, czy głodnego trolla. W stworzeniu tym było coś dziwnego, co napawało Mirra niepokojem i lękiem.
Mirr szybko otrząsnął się i odpędził od pesymistycznych myśli. Teraz egzystencja tego miejsca zależała od niego. Szybko wziął się w garść, nieco drżącym ruchem chwycił na rękojeść Igglesiola. Klinga zatrzeszczała znajomo i to dodało wojownikowi odwagi. Tym razem zdecydowanie wysunął miecz z pochwy. Obrócił go parę razy w dłoniach, na co Raidill zareagował niemałym zdziwieniem. Ogromna, połyskująca klinga świsnęła radośnie na wietrze, które rozdarł kolejny ryk smoka. Znajdował się od niego w niezbyt dużej odległości, a był tak ogromny, iż wątpił, że jego zwykła siła mięśni wystarczy. Postanowił, więc dopomóc sobie magią, mając jednocześnie nadzieję, że zgromadzona w jego ciele energia pozwoli mu na używanie dość silnych zaklęć.
Wymamrotał coś pod nosem, po czym oderwał się od ziemi, wzniecając na drodze nieduże tumany kurzu. Był już całkowicie gotowy. Ostatni wieśniacy mijali go w popłochu. Odwrócił jeszcze głowę i zwrócił się do Raidilla:
- Osłaniajcie mnie.
- Znam dobre zaklęcia, nie martw się. Razem powinno się udać.
- Zapamiętam to sobie - Mirr starał się uśmiechnąć, ale dziwne myśli nie pozwalały mu na to.
- Cliff też pomoże. Mirr jest Cliffa przyjacielem wszakże.
Jedynie Leliel była smutna. Jak zwykle nie mogła nic powiedzieć, pocieszyć, zapewnić, że towarzysze mogą na nią liczyć. Nie chciała być dłużej piątym kołem u wozu. Dziewczyna oderwała wzrok od szalejącego asidanthera i z troską spojrzała na Mirra. W jej oczach krył się smutek, jakby nie mogła sobie wybaczyć, że nie zdołała zawrócić ich z drogi.
Mirr nie odpowiedział na to spojrzenie, z szybkością błyskawicy wzbił się w górę, ku rozwartej paszczy smoka.
Jeszcze nigdy nie czuł się tak niepewnie. Nie wiedział, dlaczego. Przecież zabił już wiele smoków… A może po prostu żaden poprzedni nie był tak olbrzymi i potężny jak ten. Nigdy do tej pory aż tak nie bał się walki z potworem. Zdążył się już do tego przyzwyczaić, jako że w ten sposób zarabiał na życie. A może za bardzo się tym przejmował? Przecież równie dobrze mógł dać nogę i zostawić to wszystko. Mimo tego, widok asidanthera był tak dziwny i nierealny, rozmazany, że napawał przeszywającym lękiem.
Demonia aura… Wypełniająca powietrze dookoła. Demonia, brudna, spaczona aura…
Vhaterei - ten, który zabija smoki. To właśnie oznaczało jego nazwisko i był z tego dumny. Nie miał zamiaru przegrać tego starcia. Jak przed każdą walką poczuł silną moc adrenaliny, która momentalnie zapłonęła w jego żyłach.
Przyspieszył, obrócił Igglesiola, który niepewnie czekał na zadanie śmiertelnego ciosu. Spojrzał na zakrzywione zębiska potwora, które mogły już wkrótce stać się jego przepustką do drugiego świata. Wiedział o tym doskonale, jak zawsze, gdy widział te wszystkie inne rozwarte na niego paszcze najeżone zębiskami. Na jego wargach pojawił się szyderczy uśmiech. Wrzasnął i z mieczem uniesionym nad głową rzucił się z impetem prosto na ciężki od rogów łeb asidanthera.
- Zabiję cię!

***

Smok przeraźliwie zaryczał, chcąc już w połowie drogi zadać wojownikowi ból. Mimo, że jego uszy przeszywał wściekły dźwięk, nie mógł ich nawet dotknąć, mając ręce obciążone ciężkim Igglesiolem. Z każdą sekundą zbliżał się do rogatego łba, z każdą chwilą nienawidząc go jeszcze bardziej. Z tym gniewem łatwiej przyjdzie mu poćwiartowanie krwiożerczego potwora. Asidanther widząc potężną klingę miecza, która chwytając promienie wschodzącego słońca, odbijała je trafiając prosto w oczy, załomotał wielkimi skrzydłami. Ich rozpiętość była niewiarygodna, mierzyły ponad dwie długości samego smoka. Czarne były jak smoła, każdy ruch wprawiał powietrze w szał. Ogromny podmuch wiatru nie zniechęcił jednak Mirra, który nadal szarżował wściekle na bestię. Słońce, pod postacią krwistej kuli wzeszło nad horyzont, tworząc wokół siebie czerwono - pomarańczową, kłębiastą pierzynę. Czarne łuski asidanthera i ciało wojownika pokryły czerwone znamiona słonecznego światła.
W oddali, przez walające się po uliczkach gruzy, przedzierali się Raidill, Leliel oraz Cliff. Dziewczyna, zamiast patrzeć pod nogi, wciąż szła ze wzrokiem utkwionym w lecącego jeszcze chłopca. Kiedy oślepił ją blask ze wschodu, przysłoniła oczy dłonią i zwróciła uwagę na oblane czerwienią, poranne niebo.
- Słońce wschodzi we krwi… Zła wróżba… Chodźmy, musimy podejść bliżej - rzekł z zadumą czarodziej.
Leliel przełknęła coś, jakby tkwiło jej w gardle i niemrawo odwróciła od smoka głowę. Ruszyli dalej, odpychając na boki coraz większe głazy.

***

Rozpoczęło się głuche odliczanie. Myśli plątały się wraz z narastającym lękiem, który protestował na opuszczenie umysłu młodego wojownika. Ale w tej chwili nawet nie zdołał o tym myśleć, skupił się tylko i wyłącznie na zadaniu celnego i potężnego ciosu. Mierzył prosto w głowę. Nozdrza, zwężone oczy - konkretne miejsce było mu obojętne. Byleby odwrócić baczną uwagę smoka i zatopić Igglesiola w jego sercu.
Był już tuż, tuż. Jeszcze parę sekund… Kilka ostatnich chwil… Trzy sekundy… Dwie… Wojownik wrzasnął, napiął, jak dotąd niezbyt okazałe mięśnie, wykrzywił ciało do tyłu i potężnie zamachnął mieczem… Jedna…
- Teraz! - zawył tak głośno, że głos rozległ się po uliczkach opustoszałego miasteczka.
Zero… Cyfra przemknęła Mirrowi przez pustkę umysłu. W powietrzu rozległ się świst, a klinga miecza zalśniła odbitymi promieniami wschodzącego właśnie słońca. Odgłos głuchego rozcięcia i okraszającej skórę krwi. Łuski, pomiędzy dwoma szerokimi nozdrzami, pękły, odsłaniając czerwoną ranę. Igglesiol wbił się w cielsko niczym w masło, bardzo głęboko, z niezwykłą łatwością. Przez chwilę zarówno wojownik, jak i liczni obserwatorzy walki czekali w napięciu na dalszy przebieg wydarzeń. Ludzie ukryci w lesie zaciskali ze zgrozą pięści i zęby.
Mirr z przerażeniem stwierdził, że jego serce przestało bić, coś zatrzymało jego nieregularną pracę. Nie znał jeszcze tego uczucia, a to napełniało go przerażeniem, nie wiedział, co za chwilę się stanie. Nie…!, myślał odruchowo, ale niestety, czuł, że nie uda mu się tego zatrzymać.
Na widok smug krwi, które pasami oblały jego ubranie, przestał być sobą, zawył, gdy poczuł piekący ból w okolicach kłów. Nie wiedział do końca, jakie mogą być skutki tego dziwnego odkrycia. Zadarł do tyłu głowę, w której kotłowało się i coś szalenie pulsowało. Zamknął oczy, kiedy zobaczył przed sobą rozmyty obraz - objaw zwężania źrenic i czerwienienia tęczówek. Coś doprowadzało jego umysł i ciało do szału.
Dopiero teraz smok zdołał wydać z siebie zduszony wcześniej ryk, który zlał się w jedno wraz z wrzaskiem chłopaka. Żółte ślepia wywracały się i wirowały z szaleńczą prędkością. Czarne źrenice w postaci pionowych kreseczek teraz stały się małymi kropkami. Rana na pysku usilnie krwawiła nie chcąc zatrzymać czerwonych strug. Mirr z trudnością wyrwał miecz z bordowej posoki. Ostatkiem sił i woli odbił się stopą od czarnego łba. Poczuł za sobą duszny, gorący oddech, kątem oka dostrzegł rozmyte kontury błyszczących, olbrzymich kłów, które także naznaczyła krew. Wyczuwał, że za chwilę kontrolę nad jego ciałem przejmie coś obcego, co upominało się o oswobodzenie, bezwładnie rzucił się, więc ku ziemi. Z olbrzymiej wysokości spadał z rozpostartymi ramionami, starając się utrzymać Igglesiola z zaciśniętej pięści. Ryk smoka umęczył jego uszy i słuch, który o mało nie został upośledzony. Zamknął oczy i mimowolnie poddał się przeraźliwej sile, drzemiącej głęboko w jego sercu. Czuł tylko powiew dzikiego powietrza, napierającego od dołu na kręgosłup.

***

- Co, do diabła!? - wrzasnął z przerażeniem czarodziej, obserwując całe zdarzenie.
Miotał się na boki, szedł, chcąc obejść smoka i nie zostać przez niego zauważonym. Leliel bezradnie stała w miejscu i z zapłakaną twarzą śledziła tor lotu bezwładnego ciała.
- Chyba o czymś zapomniałem…! Mam straszne przeczucie… Że o czymś mu nie powiedziałem…
Dziewczyna zlękła się jeszcze bardziej na te słowa i z zamyśleniem spojrzała na czarodzieja. Chciała, by jak najszybciej przypomniał sobie o tej „bardzo ważnej sprawie”. Odwróciła wzrok ponownie, mając nadzieję, że Mirr za chwilę poderwie się do lotu. Było jednak inaczej. Wojownik spadał z impetem w dół, był już bardzo blisko ziemi, a za nim miotał się wściekły smok, trzymając umięśnione łapy na krwawiącej i bolesnej ranie. Z przerażeniem stwierdziła, że chłopak spadnie, zginie roztrzaskując się o ziemię. Nie zostanie po nim nic, oprócz czerwonej plamy.
- Teraz, Cliff!
Mały mag, wykorzystując nieuwagę smoka wskoczył kilkoma susami na zdruzgotany dach jednego z niedużych domków. Uniósł berło nad głowę. Zaklęcie, którego chciał użyć jest za słabe, jak na tak dużego przeciwnika, ale magiczny artefakt zwiększy moc czaru i przeniesie go w odpowiednie miejsce.
- Divarlo! - Jednocześnie, Cliff uniósł otwartą dłoń, wewnętrzną stroną ku górze.
Ziemia pod jedną z łap szamoczącego się potwora zaiskrzyła fioletową poświatą. Miejsce to naznaczył pentagram wpisany w okrąg, a chwilę później grunt znajdujący się w obrębie wyznaczonego koła eksplodował z niewiarygodnym hukiem. Podłoże wystrzelone zostało na wszystkie strony, choć odłamy nie uszkodziły łusek potwora. Zachwiał się niebezpiecznie, aż w końcu przewrócił do tyłu, niszcząc i miażdżąc wszystko dookoła. Nieruchome ciało smoka spowiły tumany kurzu.

***

- Gdzie jestem…?
Mirra ogarniała kompletna pustka. Stał na czarnej, szklistej powierzchni, jednak nie dostrzegł w niej swego odbicia, a jedynie pusty cień, kontury, które wydawały mu się nie mieć żadnych uczuć. Zmrużył lekko oczy i dotknął z zaciekawieniem dziąseł. Nie bolały, niczego nie poczuł. Rozejrzał się spokojnie, nie bardzo zdając sobie sprawę z własnego położenia. Obrócił w lewo, w prawo, ale jego wzrok objął jedynie czarną nicość.
- A więc jednak jesteś… - rozległ się echem cichy, stonowany, męski głos.
Mirra przeszył dreszcz, z niepokojem zaczął się wiercić na wszystkie strony, chcąc zlokalizować źródło tajemniczego głosu.
- Ech… Widzę, że tym razem wkurzyłeś się na tyle, by się tu dostać… - parsknął z nutą pogardy.
- A… Gdzie… Jestem…?
Nieznajomy roześmiał się.
- Jesteśmy w jedynym miejscu, gdzie możemy się spotkać.
- Jesteśmy…? A… K… Kim ty… Jesteś…?
- Hm, dobre pytanie… Ale wkrótce poznasz odpowiedź.
Chłopak poczuł jak traci nagle grunt pod stopami. Spojrzał w dół i zobaczył czarną ziemię. Znajdował się na bardzo dużej wysokości, wisiał w powietrzu, a jego ciało zdawało się być przeźroczyste. Kolejne głuche pytanie rozległo się w jego głowie, Czy ja umarłem…?. Nagle spostrzegł dziki zamęt, ogniki i usłyszał zimne wrzaski dochodzące z dołu. Trwała tam walka. Masa czarnych upiorów o smolistych skrzydłach przedzierała się przez malutką wioskę. Wrzały pochodnie, później także i słomiane dachy chat. Wybuchł pożar, potwory nie oszczędzały nikogo. Ludzie krzyczeli i uciekali, ale na próżno. Mirr wzdrygnął się, przez jego umysł, niczym błyskawica, przemknęło coś znajomego. To przecież jego rodzinna wioska. Jak to możliwe? Czyżby cofnął się w czasie?
Nagle spostrzegł malutkiego, dziesięcioletniego chłopca, siejącego niemały zamęt wśród hordy upiorów. Miał krótkie brązowe włosy, był jakiś znajomy. Najbardziej jednak zdziwiło go to, że tak małe dziecko wymachiwało olbrzymim mieczem, większym od niego aż cztery razy. Chłopczyk płakał i wrzeszczał, był wściekły.
- Igglesiol…? Przecież… To… Ja!
- Oczywiście, że ty, a kogo się spodziewałeś?
Mirr obrócił się energicznie w stronę, z którego dochodził go dziwny głos. Z jego prawej strony wisiał w powietrzu młody chłopak. Nie był starszy od niego, ale posturę miał nieco bardziej okazalszą. Był przystojny, miał włosy brązowe, krótkie i rozwichrzone, ale pasma grzywki sięgały mu do ramion. Zasłaniały one twarz, sprawiał wrażenie zamyślonego. Ręce trzymał w jednej z wielu kieszeni obszernych spodni. Przez czarną, luźną koszulkę bez rękawów przewijały się skórzane paski, na ramionach widniały bransolety z licznymi, srebrnymi kolcami.
Mirr nagle oburzył się.
- Dlaczego pokazujesz mi te przeklęte demony?!
Nieznajomy chłopak odwrócił do niego głowę. Pasma grzywki zaczesał palcami do tyłu. Mirr zobaczył jego twarz, przepełnioną szaleństwem i tajemniczą wrogością. Oczy miał czerwone, a źrenice, wąskie, były praktycznie niewidoczne. Z pogardliwego uśmieszku dało się wychwycić dwa długie, ostre kły.
- Demony najniższej klasy… To nic w porównaniu z mocą demona iście czystej krwi…
Mirr nie wiedział, co o tym wszystkim sądzić. Spojrzał jeszcze na małego chłopca, walczącego z upiorami. Chaos, jaki panował tam, na dole, był nie do opisania. Jednak wojownik nie musiał zbyt długo oglądać tego nieszczęsnego widoku. Szybko znalazł się z powrotem w tajemniczej pustce, poczuł pod stopami zimną powierzchnię, a ciało nabrało koloru.
Tuż nad nim wisiał w powietrzu tajemniczy młodzieniec. Lewitował, zakładając nogę na nogę, jakby siedział na niewidzialnym krześle. Ręce skrzyżował na piersi. Uśmiechał się nadal, miał zamknięte oczy. Wreszcie Mirr zdobył się na odwagę. Zdenerwował się zaistniałą sytuacją, chcąc jak najszybciej wrócić do normalnego świata.
- Czego ode mnie chcesz? - warknął.
Chłopak otworzył jedno oko i zniżył lot. Uśmiech nie znikał z jego twarzy.
- Chcę tylko grzecznie cię poprosić o pożyczenie ciała.
- Chyba żartujesz! - oburzył się. - To ciało jest tylko i wyłącznie moim ciałem!
- Nie był bym tego taki pewien… - Młodzieniec otworzył drugie oko i znacząco spojrzał na Mirra. - Jesteśmy jednością, dwoma umysłami zamkniętymi w jednym więzieniu. Mam prawo go używać tak samo jak ty.
- Jesteś szurnięty… O, co ci właściwie chodzi?
- Jestem twoją drugą połową, Mirr. Jestem dzieckiem, które nigdy się nie narodziło.
- Co takiego…?
- Widzę, że niczego nie pamiętasz… Ale nie szkodzi, opowiem ci, gdy wrócę.
- Jak to? Chwileczkę, gdzie ja w ogóle jestem? Chcesz mnie tu zostawić?
- Spokojnie, masz za mało energii, by dokończyć walkę. Jeśli nie przejmę twego ciała, za chwilę roztrzaska się o ziemię i zginiemy obydwaj… Poczekaj tu grzecznie.
- Ale… Jak ci na imię…!? - krzyknął za szybującym ku górze chłopakiem.
- Zephir… - padła cicha odpowiedź, która rozległa się głuchym echem za znikającym z oczu wojownikiem.
- Zephir… - Mirr powtórzył i zmarszczył brwi. - To brzmi jak zimny lód i mroźny wiatr wiejący z północy…
Potem poczuł tylko dziwne szarpnięcia w całym ciele, które było dowodem na to, że coś przejmuje kontrolę nad jego ciałem, a raczej pustą powłoką, którą przed chwilą opuścił. Tym, czym był teraz, to sama dusza - bez życia.

***

Leliel otworzyła szeroko oczy ze zdumienia, kiedy ciało Mirra nagle drgnęło. Tym bardziej, że chłopak zupełnie się zmienił. Jego sylwetka, ubiór i fryzura były całkiem inne. Widziała to dobrze, mimo odległości, która ich dzieliła. Jedynie znajomy Igglesiol z łatwością poruszał się w jego dłoni.
- Aura Mirra uległa zmianie - zasępił się Raidill. - Leliel, idź po konie. Wypróbuję pewną sztuczkę. Cliff, przytrzymaj go jeszcze trochę.
Smok drgnął, syknął ze złością. Podciągnął się z ziemi. Cliff po raz kolejny użył czaru Divarlo, ale tym razem potwór stał pewnie na nogach.

***

Zephir wreszcie zyskał ciało, nad którym jeszcze nigdy nie udało się zapanować. Czekał na to długie osiemnaście lat. Poczuł się wspaniale i lekko. Poruszył palcami u ręki, odwrócił głowę, stwierdzając, że niewiele brakowało mu do śmierci. Uśmiechnął się w duchu, po czym wygiął niczym zwinny kot. Wykonał salto i wytworzył pod stopami masę powietrza, która pozwoliła mu na miękkie i bezpieczne lądowanie. Gdy odbił się od ziemi usłyszał potężny ryk smoka. Obrócił Igglesiola w dłoni, do tej chwili zastanawiał się jak to jest, trzymać go własną ręką. Jednakże był przyzwyczajony do jego rozmiaru i wagi.
Poszybował w stronę zakrwawionego łba. Smok miotał się na boki, machał łapami i trzepotał skrzydłami. Wydobywał z siebie ogromne pokłady ryków, miażdżył wszystko, co znalazło się pod jego tylnimi kończynami, pomagając sobie w dodatku ogromnym ogonem. Zephir zgrabnie ominął szarżujące na niego szpony i przyspieszył, chcąc jak najszybciej zadać nowy cios. Asidanther nie mógł powstrzymać przeciwnika, który znalazł się po chwili przed jego głową.
Znajdował się trzy metry od rogatego łba. Smok zastygł w miejscu, ze wzrokiem utkwionym w chłopaka. Czekał na kolejny ruch. Zephir nie ruszał się przez jakiś czas, po czym wybuchł głośnym, ironicznym śmiechem. Dwa kły błysły w blasku wczesnego słońca. Wojownik dotknął dłonią czerwonej od krwi klingi miecza, mruknął coś niezrozumiale pod nosem i z rozmachem zadał poziomy cios prosto w oczy. Igglesiol nawet nie dotknął czarnych łusek, wypuścił jedynie ogniste pasmo energii, które, równie ostre, rozcięło twardą skórę asidanthera. Smok zagrzmiał jeszcze potężniej, a fala ostrego dźwięku przeszła przez Zephira. Ten nawet nie drgnął, jedynie brązowe, aksamitne włosy zatrzepotały na powstałym podmuchu wiatru. Potwór zacisnął czerwone od krwi powieki, długa, pozioma szrama upośledziła jego wzrok. Zephir patrzył na niego niewzruszenie, zastanawiając się, czy dalej zadawać mu ból, czy też od razu uśmiercić.
Uniósł Igglesiola, chcąc zadać kolejny cios, tym razem pionowy. Smok miotał się przed nim, nie mogąc odzyskać wzroku. Sam zamknął oczy, chcąc jak najlepiej skumulować energię i wysłać ją do klingi. Potwór jednak nie chciał dać za wygraną. Ryknął potężnie i na oślep grzmotnął w wojownika pazurzastą łapą. Zephir bezwładnie runął w dół, niczym pocisk wystrzelony z procy. W porę się zrehabilitował, jednakże nie zdążył do końca wyhamować i zderzył się z gruzami, pozostałymi po jakiejś starej szopie. Raidill niemal natychmiast zjawił się przy nim. Demon z wściekłości zacisnął zęby i tarł obolałą głowę.
Czarodziej spostrzegł zmianę, jakiej poddało się ciało Mirra. Lazur w oczach przemienił się w krwistą czerwień, a dwa demonie kły pobłyskiwały i obnażały się ze zgrozą. Gdyby nie te szczegóły, nikt by się nie poznał.
- Kim jesteś? - spytał czarodziej z niezwykłym anielskim spokojem.
- Zephir, do cholery… Zephir.
- Gdzie jest Mirr?
- Czeka grzecznie na swoją kolej.
Zephir wstał i niemal natychmiast wzbił się w powietrze. Smok był jeszcze groźniejszy, niż przed paroma minutami. Zupełnie na oślep miotał łapami i ogonem. Skrzydła furkotały wściekle. Demon z trudem omijał ciosy. Szybko znalazł się jednak tam, gdzie był poprzednio. Z frustracją zmierzył łeb asidanthera, który ucichł niespodziewanie i przestał atakować. Zephira zadziwił ten spokój. Korzystając z tego, odwrócił się, by ocenić szkody, jakie wyrządził. Zobaczył Raidilla, Cliffa, gotowego rzucić następne zaklęcie, a w oddali Leliel, prowadzącą dwa konie.
- Uważaj! - usłyszał nagle grzmiący głos czarodzieja. Uświadomiło go to o popełnieniu poważnego błędu.
Nie zdążył już nic powiedzieć, gdyż potężny ból przeszył jego prawe ramię. Przeszył w dosłownym tego słowa znaczeniu. Odwrócił niemrawo głowę, nie bardzo panując nad własnymi ruchami. Smok rzucał łbem na boki, ciągnąc bezwładne ciało Zephira za sobą i zadając mu pokłady nowego bólu. Chłopak spostrzegł czerwony od krwi, połyskujący kieł wyrastający z jego ramienia. Wrzasnął i zacisnął powieki. Przechylił się lekko, choć z trudem, złapał lewą ręką za kieł u zaślinionego dziąsła. Szarpnął, poczuł kolejny przeszywający ból, oddech smoka był ciężki i gorący. Ciało posłusznie osunęło się do przodu, a kieł opuścił umęczone ramię. Krew spłynęła po całej ręce, a kiedy strugi dotarły do czubków palców, poczęły spadać w dół w postaci kropelek i cienkich strużek. Zephira opuściły wszystkie siły, bezwładnie puścił się zęba i zaczął spadać ku ziemi. Smok, wchłaniając nozdrzami zapach obcej krwi, poczuł satysfakcję, zaryczał wściekle. Czarodziej w porę się opamiętał i szybko znalazł u podnóża cielska asidanthera.
Zza szarego płaszcza wyciągnął szybkim ruchem swą laskę z czerwonym rubinem. Różdżka rozbłysła, jakby cieszyła się z ujrzenia światła dziennego i odbicia jego promieni w drogocennym, ale jednocześnie magicznym klejnocie.
Zamknął oczy i uniósł różdżkę nad głowę. Skumulował energię w magicznym kamieniu, tkwiącym na jej czubku, a kiedy stwierdził, że jest jej wystarczająco dużo, wykrzyknął zaklęcie:
- Wiatr Lewitacji!
Z kamienia wychynęła biała smuga, która otoczyła ciało spadającego wojownika i spowolniła jego prędkość. Magiczne, małe tornado opuszczało się powoli w dół. Wkrótce potem zaczerwieniło się od krwi tryskającej z ramienia Zephira.
- Teraz kolej na ciebie - powiedział z satysfakcją w oku i głośno zagwizdał. - Liatris!
Dźwięk rozległ się echem po okolicy. Odpowiedzią było znajome rżenie konia. Nieopodal z gruzów wybił się w powietrze rumak Raidilla. Leliel puściła lejce. Jego czarna, smolista sierść kontrastowała ze śnieżnobiałymi, majestatycznymi, olbrzymimi skrzydłami. Na twarzy dziewczyny pojawiła się nuta zachwytu i podziwu. Pegaz znalazł się przed swym panem, złożył skrzydła, które nawet w tej postaci wydawały się ogromne.
- Czarodzieje bynajmniej nie jeżdżą na zwykłych koniach - Raidill uśmiechnął się - Cliff, zabierz Leliel i jedźcie do lasu na wschód. Znajdziecie tam zarośnięty trakt. To Cicha Ścieżka.
Cliff kiwnął jedynie głową, zeskoczył z gruzów i podreptał za dziewczyną. Wsiedli na rumaka kasztanowej maści i puścili się pędem, okrążając smoka.
Czarodziej natomiast szybko znalazł się na grzbiecie pegaza, wkrótce nakazał stworzeniu wzbić się w powietrze. Liatris zamachał białymi skrzydłami, wzniecając tumany kurzu i gubiąc śniegowe piórka.
Koń odbił się od podłoża i ruszył ku magicznemu tornadu. Kiedy znalazł się tuż pod nim Raidill zdjął zaklęcie, a ciało wojownika bezwładnie poczęło spadać. Czarodziej złapał je i przewiesił przez grzbiet pegaza. Odlecieli dalej, a gdy ryczący asidanther znalazł się od nich w bezpiecznej odległości, staruszek zaczął rzucać kolejne zaklęcie, tym razem wiedząc, gdzie dokładnie trafić. Serce - było najwrażliwszym punktem u smoków, dlatego łuski na ich piersi były nadzwyczaj twarde i grube. Jeśli bestia była ślepa, w dodatku dziko się miotała, to z pewnością nie zauważy i nie odbije ciosu.
Wzniósł ręce ku niebu, mamrocząc zaklęcie:
- Are Meras De Liade Eroz, Vadia Remu, Remu Urke…! Remu Volt!
Raidill wyciągnął wyprostowane lewe ramię przed siebie, drugą ręką złapał błyskawicę, która wydarła się z nieba lecąc ku ziemi. Usadowił ją pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym traktując je jak łuk. Napiął niewidzialną cięciwę, zmrużył jedno oko i wycelował w pierś smoka. Puścił, a błyskawica ze świstem poszybowała ku bestii. Trafiła idealnie, w samo serce, napotykając z początku lekki opór twardej skóry. Smok zawył, całe jego cielsko przeszyły drgawki. Energia elektryczna poraziła jego wnętrzności. Serce przestało bić, dodatkowo wypuszczając strugi krwi. Asidanther zwalił się głucho na ziemię, nadal rycząc i wijąc długą szyję. W tym czasie czarodziej zdążył ponaglić pegaza, który wzbił się jeszcze wyżej w górę i znalazł daleko od potwora. Kiedy szybowali już nad lasem, po drugiej stronie miasteczka, Raidill nie usłyszał ryku smoka, na co zareagował lekkim uśmiechem.
Czarodziej wreszcie zwrócił uwagę na nieprzytomnego chłopaka. Widząc silnie krwawiącą ranę i sączącą się z niej ciemno-bordowy jad, nakazał Liatrisowi wylądować na małej polanie. Asidanther był bowiem smokiem jadowitym i to właśnie o tym zapomniał czarodziej. Zapomniał uprzedzić o tym Mirra.
Kiedy znaleźli się na ziemi, Raidill zsadził wojownika z konia i oparł o drzewo. Pegaz schował białe skrzydła, a w oddali pojawił się rumak, na którym jechali Cliff i Leliel. Czarodziej dokładnie przyjrzał się chłopcu.
- To demon, do cholery - westchnął, stwierdzając, że dziś nic już go nie zdziwi.
Raidill zmarszczył brwi i podrapał się po głowie. Uniósł powiekę chłopca, zobaczył krwistoczerwone oko z wąską, pionową źrenicą. Z warg wystawał jeden z ostrych kłów.
- Jak to możliwe, by demon w jednej chwili zastąpił człowieka?
Po chwili jednak otrząsnął się i stwierdził, że nic nie wskóra, jeśli najpierw chłopaka nie uratuje. Zajął się opatrywaniem rany, a zabliźnianie i usuwanie jadu trwało bardzo długo.

***

Mirr wreszcie poczuł jak jego rzekome ciało staje się bezwładne. Rozejrzał się wokoło, chcąc znaleźć wyjście z tajemniczego i nieznanego miejsca.
- Już jestem… - odezwał się głos Zephira.
Wkrótce potem pojawił się w górze, w tej samej pozycji, co poprzednio.
- Naprawdę, świetna robota… - żachnął się Mirr.
- Bolało? - spytał ze spokojem, dotykając własnego ramienia, które jeszcze lekko krwawiło.
Górna część ubrania zarówno Mirra jak i Zephira była w całości oblana czerwoną posoką.
- Jak cholera! Mogłem się tego spodziewać… Jak mogłem ci na to pozwolić…?
- Nie miałeś przecież wyboru. A i nie wytrzymałbyś tyle, co ja…
Mirr naburmuszył się, jego twarz naznaczał grymas wściekłości.
- Mogę już wrócić?
- Oczywiście, to zależy tylko od ciebie.
- Nie zgrywaj cwaniaka. Wiem, kim jesteś i wiem, że potrafisz więcej ode mnie.
- Czyżby…
- Jesteś demonem - syknął. - Tylko nie rozumiem, co robisz w mojej podświadomości...
- Och, dowiesz się w swoim czasie Mirrusiu. Nie martw się, z pewnością nic cię nie ominie - zachichotał.
Mirr niemal ugotował się ze złości.
- Odpowiedz - cedził przez zęby - na moje pytanie!
- No i po co tyle nerwów? - parsknął. - Jestem wynikiem potężnej klątwy, Mirrusiu, a dziś przyszedłem upomnieć się o swoje.
- Tu nic nie jest twoje.
- Wręcz przeciwnie. Zawsze byłem obok ciebie. Gdy twoje serce wypełniał gniew, granica między nami stawała się coraz cieńsza. Chociaż muszę przyznać, że jeszcze nigdy nie udało mi się nad tobą zapanować… Aż do dzisiaj.
Mirr drgnął.
- Wszystko przez twoich nierozważnych rodziców. Nie wiem, co takiego udało im się zmajstrować, ale Piekło pałało do nich olbrzymią nienawiścią… A tu proszę, Władcy Otchłani udało się zemścić, dokonał rzeczy niemożliwej. W jednym ciele narodził się człowiek i demon. I to ja mam cię zniszczyć. Masz zapłacić za wszystkie błędy, nieważne, czy należały do ciebie, czy do twoich bliskich.
Twarz Mirra ściągnęła się, od długiego czasu podejrzewał, że coś jest nie tak, ale żeby do tego stopnia? Cóż za ohydztwo, być nosicielem takiego pasożyta!
- A teraz uważaj. Twój ojciec wezwał doskonałego maga, który połowiczo przerwał działanie klątwy. Zanim dopuściłeś mnie do głosu minęło osiemnaście lat. No cóż, trochę to trwało, ale czarodziej był tak potężny, że nawet twoja zła natura, czyli ja, złagodniała. Piekło nie mogło tego przewidzieć…
Demon podrapał się po głowie, twarz jego przypominała grymas dziecka. Mirr poczuł, że się gubi.
- No, więc…? Zabijesz mnie od razu, czy pomęczysz jeszcze trochę? - rzekł z ironią.
- Doszedłem do pewnych wniosków… Obydwaj zasługujemy na oddzielne ciała. Obecna sytuacja i wszystkie inne poza tym jednym rozwiązaniem, nie jest mi na rękę.
Chłopak nie mógł uwierzyć w to, co słyszy. Ten demon oszalał, albo to, co opowiada jest kompletną bzdurą, albo faktycznie tak myśli. Nie sądziłem, że to tak nieprzewidywalne istoty…
- Skąd mam mieć pewność, że nie masz złych zamiarów?
Zephir zmierzył go wzrokiem. Czerwone oczy spotkały się z głębokim lazurem.
- Nie masz żadnej pewności - szepnął.
Zniżył lot i przysunął do niego głowę, tak, że niemal dotykali się nosami.
- Ale ja proponuję ci układ. Gdybym chciał, już dawno pokiereszowałbym twoje mizerne ciałko, a sam cieszyłbym się wolnością na zewnątrz. Zamiast tego daję ci czas. Czas potrzebny na to, byś znalazł jakiś sposób, by nas rozdzielić.
Po czym z powrotem podleciał nieznacznie w górę.
- A teraz możesz odejść.
Mirr poczuł mrowienie w całym ciele, a potem zauważył, jak powoli się rozpada i zanika. Zobaczył ciemność i uczuł ból zabliźniającej się rany.

***

- Skończyłem! - rzekł triumfalnie Raidill podciągając się z ziemi.
Czarodziej odszedł, by zająć się końmi. Zmęczony biegiem brązowy koń z radością przyjął z jego rąk marchewkę ukrytą w skórzanej torbie pod tuniką. Leliel tkwiła w tym samym miejscu. Zastanawiała się nad czymś i wpatrywała w pustkę. Cliff klęczał nad ciałem przyjaciela. Z torby wyjął skórzany bukłak pełen wody i przytknął go do wyschniętych warg Mirra. Zimne orzeźwiające kropelki zrosiły mu twarz. Odzyskał przytomność, podciągnął się, zakasłał. Przyjął bukłak od maga i zaczerpnął duży łyk. Jego oczy przybrały właściwy kolor,
- Dziękuję - rzekł ochryple.
- Będzie bolało jeszcze przez parę godzin - powiedział bezceremonialnie czarodziej. - Miałeś bardzo dużo szczęścia. Gdyby nie ten demon leżałbyś martwy.
- Na Światłość, niech będzie przeklęty on i całe Piekło! - wrzasnął, a w jego ciele zaiskrzył się płomyk bólu.
- Spokojnie, oszczędzaj siły.
- Będzie mnie tu szantażować, demoni pomiot!
- Nie denerwuj się tak. Opowiedz, co się stało.
Mirr z trudem opanował wściekłość. Usiadł z powrotem i opowiedział towarzyszom, co spotkało go podczas walki ze smokiem.
- To naprawdę poważna klątwa - rzekł wreszcie Raidill posępnym tonem. - I radzę ci go słuchać, bo inaczej zabije nie tylko ciebie, ale ucierpimy i my wszyscy.

***

Po korytarzach rozlewała się ciemność. Malutkie ogniki zawieszone na idealnie gładkich ścianach nie dawały zbyt dużo światła. Wokół trwała głucha cisza. Tak głucha, że aż szumiało od niej w uszach. Dudniło w głowie. Nagle rozległy się stonowane i równomierne odgłosy kroków. Ktoś nadchodził. Chłopiec. Nie posiadał on ciała, jego sylwetka była mglistym obrazem, duchem. Mrocznym korytarzem dotarł pod ogromne, dwupłytowe, mocarne drzwi. Same rozwarły się przed nim, lekko skrzypiąc. Z pomieszczenia wychynęło duszne, ciężkie powietrze. Sala była ogromna, nieznacznie oświetlona jarzącymi się czerwono kulami. W górze dało się wychwycić rozmyte zarysy półokrągłego sklepienia. Wisząca w powietrzu ścieżka, wykonana z marmurowych, idealnie dopasowanych do siebie, płyt prowadziła od drzwi do niskich schodów. Na ich szczycie znajdował się potężny, ognisty baldachim. Przybysz poczynił krok naprzód. Po obu stronach chodnika tańczyły języki ognia. Smagały powietrze niczym baty. Chłopak doszedł do czarnych schodków, nie ośmielił się wejść po nich na górę. Przykląkł jedynie na jedno kolano, spuszczając nisko głowę. Jedną ręką podparł się o zimną podłogę. Zza ognistej poświaty odezwał się ciężki, stłumiony i lodowaty głos. Zdawał się być jadowity. Wszystko, co go słyszało uciekało w popłochu i umierało bez wyrazu.
- Zephir… A więc jednak…
- Jestem panie, tak jak nakazałeś mi osiemnaście lat temu…
- Dobrze się spisałeś. Mimo wszystko wróciłeś, by wypełnić powierzoną ci misję.
- Dziękuję panie.
- Ten bezczelny smarkacz zapłaci nam z nawiązką. Mam nadzieję, że nie pokrzyżuje ci planów…
- Nie, panie.
- Dobrze to wykombinowałeś. Żaden czarodziej nie jest w stanie złamać klątwy Pana Podziemi. A skoro już o tym mowa, już czas, aby nieco ostudzić zapał tamtego niedoszłego pogromcy klątw - zaśmiał się.
- Czarodziej…? - Bardziej stwierdził niż zapytał.
- Mamy szczęście. Wszystko idzie po mojej myśli.
- Zabić…?
- Poczekaj, aż dotrą do Tygrysiej Puszczy. Twoi koledzy narozrabiają trochę pod samym nosem Niebios. Nie pokazuj się do tego czasu. A teraz idź i czyń, co ci jest przeznaczone.
Zephir wstał powoli, obrócił na pięcie i ruszył ku wyjściu. Zatrzymał się jednak w progu potężnych drzwi i odezwał jeszcze nie odwracając głowy:
- Panie?
- Mów.
- Co to za czarodziej? Mówisz, że jest blisko… Czy to…?
- Raidill… - zagrzmiał, a imię czarodzieja odbiło się echem w jego uszach.
Zephir nie szedł dalej korytarzem. W jednej chwili zniknął zostawiając za sobą szaleńczy śmiech setek demonów, kryjących się i materializujących momentalnie na odłamach skalnych lewitujących tuż nad piekielnymi płomieniami.
- Czy mam go pilnować, panie? - spytał jeden z nich, którego spowijał mrok.
Widoczne były jedynie jego fioletowe, wariacko błyszczące oczy z pionowymi źrenicami.
- Tak, Zhiel. Pilnuj go, Upadły Aniele… - odrzekł wśród nieustających chichotów i śmiechów.

***

Zephir poczuł nieznaną energię.
- Na tym się kończy twoja podróż, Mirr - mówił na pokaz, lewitując beztrosko w powietrzu. - Wkrótce nie będziesz mi do niczego potrzebny. Gdy już ta komedia się skończy… Wtedy cię znajdę. Nie mogę już doczekać się chwili, w której pozbawię cię życia i poczuję twą krew. - Oblizał się ze smakiem. - Nawet nie wiesz ile musiałem przez ciebie wycierpieć, będąc zamkniętym w tym przeklętym więzieniu. Samemu… Bez nikogo… - Zamyślił się i przygnębił, zapominając nagle o obecności nieznajomego obserwującego go demona.
Zmaterializował się tuż za nim. Zephir nie odwrócił głowy, nie poczynił najmniejszego ruchu, jednak wiedział już, kto mu przeszkodził. Demon o krótkiej grzywce i białych włosach do ramion mówił do ucha:
- Widzę, że jesteś na tyle sprytny, by wyczuć mą obecność i wygłosić teatralną przemowę… Nieładnie się tak podlizywać…
Zephir uśmiechnął się ironicznie, wyszczerzając ostre kły, przymknął oczy.
- Czyżbyś nie wierzył w moją lojalność?
- Wybacz, ale jakoś to do mnie nie przemawia…
Uniósł na nowo powieki.
- To, że jesteś czystej krwi demonem, nie oznacza, że możesz bezpodstawnie mnie osądzać…
- Ty też jesteś czystej krwi, ale za dużo w tobie ludzkich odruchów.
- Uważasz to za słabość…?
- Hm, trudne pytanie. Z resztą, sam wiesz o tym najlepiej…
Zephir obrócił się w jego stronę. Demon nie posiadał materialnego ciała. Odbywał podróż astralną. Miał na sobie białą koszulę i luźne, jasne spodnie przewiązane czerwonym pasem. Szatyn zaśmiał się.
- To ubranie ma odwzorowywać twą duszę? W takim razie niezły aniołek z ciebie…
Zhiel przymknął oczy i uśmiechnął się diabolicznie.
- A i owszem. anioł, ale upadły.
- Musiałeś spaść z bardzo wysoka… Nie połamałeś sobie skrzydeł…?
- Lepiej, żebyś zaczął martwić się o własne. Jeszcze ci je ktoś podetnie…
- Niesłychane, że kiedyś byłeś smokiem… Będziesz mnie tak niepoprawnie szpiegować?
- Po, co? I tak wyczułbyś moją obecność. Jeśli chcę cię zniszczyć muszę działać z zaskoczenia i bynajmniej nie szpiegując.
Zephir zachichotał pod nosem. Wiedział, że Zhiel nie żartuje, nigdy mu nie ufał, ale cała ta sytuacja wprawiała go w zadowolenie. Demony uwielbiały takie podłości i groźby. Traktowały to jako rozrywkę, choć zdawały sobie sprawę, że w przyszłości mogą cierpieć. Nawet własne cierpienie dodawało ich życiu smaku.
- Radzę ci przyzwyczaić się do tego mieszkanka. Przestronnie tu, ale jakoś pusto… - droczył się Zhiel. - Bo własnego ciała jeszcze długo nie poczujesz…
Mówiąc ostatnie słowa zniknął. Kiedy Zephir upewnił się, że demon znalazł się daleko od niego, w innym zupełnie miejscu, gdzie nie miał nad nim kontroli, zasępił się i burknął pod nosem.
- Prędzej mnie piekło pochłonie… - Zachichotał, gdy pomyślał o głębszym sensie wypowiedzianych przed chwilą słów. - Właściwie, to nie mogłoby mnie pochłonąć… - Śmiał się nadal, lecz nagle przestał przypominając sobie słowa Cerenisa, Pana Otchłani. - Nieźle się wpakowaliśmy, Mirrusiu… Ale ty przynajmniej wiesz, o co w tym pieprzonym życiu chodzi… Ludzkie odruchy? We mnie? Słabości…

***

Piękny, biały pałac w bliżej nieokreślonym wymiarze. Wymiarze, do którego nie mogą dostać się śmiertelnicy. Wzdłuż śniegowych kolumn przechadzał się młody chłopak. Zwiewna, jasna szata, przewiązana w pasie żółtym rzemieniem piękne unosiła się na wietrze wraz z jasno-brązowymi, długimi do pasa włosami. Związane były na karku szeroką, zieloną opaską. Oczy o trawiastym kolorze, wręcz zniewieściałe, tak jak rysy twarzy, z zamyśleniem poczęły wodzić po równo przystrzyżonych żywopłotach. Wyglądał bardzo młodo, choć z pewnością, jako Święty Smok przeżył już wiele stuleci.
Smoki jako dzieci najwyższego boga - Świetlistego Smoka, żyły w Niebiosach i wiodły długowieczny żywot jako kapłani i posłańcy. Posiadali ludzkie ciała, a na ziemi, wśród ludzi nie wyróżniali się niczym poza zniewalającym urokiem i urodą. Potwory i olbrzymy tam żyjące, przez śmiertelników zostały nazwane mianem smoków, jednakże nie miały nic wspólnego z dumnymi istotami niebieskimi. Same one natomiast, zwane są na ziemi aniołami.
Młodzieńca zatrzymało nawoływanie pochodzące zza jego pleców.
- Vheras! Poczekaj!
Dogoniła go zasapana dziewczyna o pięknych, śniegowo-białych, długich włosach. Ze splecionego warkocza wyślizgiwały się niesfornie liczne, pojedyncze kosmyki. Jej ubranie stanowiła biało-złota tunika sięgająca do kolan i przewiązana w pasie jasną szarfą. Ze złotych smoczych oczu płynęła troska i zmartwienie.
- Tilt… Co tu robisz…?
- Wszyscy martwią się o ciebie.
- O mnie, czy o świat, który mamy ochraniać…?
- Prawdę mówiąc… To o jedno i drugie. Co powiedział ci Świetlisty Smok?
- Luruphrizz poczuł nowe wibracje na ziemi… Ale ich źródło pochodzi z Piekła.
- Jest aż tak źle… - Zmartwiła się, gdy szli razem w stronę zielonego ogrodu.
- Niedługo zostanę wysłany na ziemię.
Tilt spojrzała na niego znacząco.
- Już od stuleci żaden smok nie był zmuszony, by ingerować w świat śmiertelników…
- Musi nadejść ten kolejny raz…
- Więc co tym razem?
- Bardzo silny demon pojawił się na ziemi. Kolejny podstęp Cerenisa. Poza tym Zhiel pojawia się ostatnio nazbyt często. Zapewne coś knuje. Wszystko zaczyna się walić.
- Nic dziwnego. W końcu kiedyś nas zdradził. Nazywają go Upadłym Aniołem.
- Taa, spadł z bardzo wysoka… Nie możemy pozwolić, by ten demon dzielił ciało z człowiekiem. To wbrew prawu niebieskiemu. Podobno jakiś czarodziej ma go na oku.
- Dobre i to
- Póki, co, ja muszę dostać się do Mial i zawiadomić trigery. Demon zmierza w ich kierunku, a mnie się to bardzo nie podoba.
- Życzę powodzenia - Vheras pomachał jej ręką i wzleciał w powietrze. - Uważaj na siebie! - krzyknęła Tilt, kiedy młodzieniec udał się na ziemię, do świata śmiertelników.

***

- Stój, Liatris! - zawołał czarodziej, kiedy znaleźli się kawał drogi za Otharog.
Jechali już parę godzin. Cicha Ścieżka faktycznie nie była miejscem dość powszechnie znanym. Trakt był niemalże niewidoczny, porośnięty trawą, mchem, paprociami. Zbliżali się do skraju lasu. Między rzadko rosnącymi drzewami rozpoznali kontury potężnych gór - Pasmo Rubieży, ciągnące się od Wilczych Gór na dalekim zachodzie i wciskające się w głąb lądu, zahaczając o Krwawe Pola. Czekała ich niezbyt przyjemna przeprawa przez góry. Było tu znacznie chłodniej, choć śnieg nie pokrył jeszcze potężnych wzniesień i dumnych czubów.
- Zatrzymujemy się tu na długi popas - oświadczył czarodziej. - Do końca dnia i na noc. Jutro o świcie ruszymy w góry, potrzeba dwóch dni, by je przejść, ale Cicha Ścieżka prowadzi przez przełęcz. Dzień nam wystarczy.

***

- Stać! Kto idzie?!
Ostre groty zatrzymały się tuż przy gardle zakapturzonego młodzieńca. Łuki napięły się, w każdej chwili gotowe do ataku. Zza drzewa wychynęli dwaj strażnicy, człekokształtne istoty o tygrysich łbach. Każdy z nich miał ciemnopomarańczową sierść z licznymi czarnymi pręgami i gdzieniegdzie białymi łatami. Kosmate uszy były przystosowane do życia w lesie, słyszały najcichszy szmer, a bystre, małe, żółte oczy, połyskujące w ciemnościach widziały wprost doskonale o każdej porze dnia i nocy. Pięciopalczaste łapy, zakończone dość długimi pazurami, mocno i pewnie trzymały oręż. Pyski, wykrzywione w bojowym grymasie, ukazywały rzędy ostrych kłów. Długie ogony wiły się niczym wahadła w zegarach. Zwierzoludzie odziani w lekkie, jasne tuniki, nie mieli w zwyczaju zachowywać się agresywnie, ale w czasach, gdy Władcy Mrocznej Pieczęci, a wśród nich Cerenis, rozsiewali terror, lepiej było zachowywać środki ostrożności. Trigery to szlachetna rasa, która zyskała uznanie w oczach bogów, podobnie jak elfy.
- Cóż to, czyżby wasze kocie zmysły nie rozpoznały we mnie sojusznika? - zaśmiał się młodzieniec, zdejmując kaptur i odsłaniając delikatną twarz.
- Vheras! - wykrzyknął ze zdziwieniem jeden ze strażników.
Włócznie natychmiast wycofano, a cięciwy łuków rozluźniły się z ulgą. Zza pni wysokich drzew i z zielonych koron wychynęła garstka trigerów, każdy dzierżył jakąś broń. Wszyscy wyraźnie ucieszyli się na widok chłopaka, którego ciemny płaszcz wzięli za odzienie rzezimieszka.
- Wystraszyłeś nas na śmierć! Ten czarny płaszcz zupełnie do ciebie nie pasuje. Myśleliśmy, że Cerenis wysłał demona, by nas szpiegował.
- Wybaczcie, ale w tych czasach w jasnym okryciu za bardzo rzucałbym się w oczy. Ostatnio byłem tu ponad dwieście lat temu, a gusta, tak jak ludzie, się zmieniają.
Wszyscy ruszyli w głąb bujnego lasu. Na przedzie szedł Vheras wraz z jednym ze strażników.
- Widzę, że nic się nie zmieniłeś, Hourd.
- Ty również - zaśmiał się przyjaźnie, po czym zmienił temat. - Musi cię sprowadzać coś ważnego, skoro ubierasz się w ten sposób. Nie wydaje mi się, żeby było to spowodowane zmianą ludzkich gustów.
- Dobrze ci się zdaje… Tym razem instynkt cię nie zawodzi.
- Czyżby Świetlisty Smok wysłał cię tu ze specjalnym zadaniem, czy też po prostu masz wakacje?
- Raczej to pierwsze… Muszę spotkać się z Nafriel.
- Królowa Nafriel wyczekuje cię już od wielu lat, Święty Smoku - odezwał się drugi strażnik, idący zaraz za nimi.
- W takim razie nie powinno być problemu… - zamyślił się.
- Słyszałem… - Hourd ściszył głos i przysunął tygrysią głowę bliżej smoka - Że spełnia się Przepowiednia Czarnego Pióra… Czy to prawda…?
- Niestety… Czarne Pióro, tajemnicza klątwa Cerenisa, robi swoje… Przy okazji zaczyna sprawdzać się przepowiednia, którą otrzymał od Przeznaczenia. Nie wydaje nam się jednak, by działania Raidilla nie przyniosły żadnych pozytywnych skutków. Każdą klątwę można złamać, przynajmniej osłabić jej moc…
- Niedobrze… Każde rozumne stworzenie wie, że przepowiednia nie może się spełnić…
- Dlatego też wybrałem się do was. Wam również przypadnie zaszczytny cel uczestniczenia w tych działaniach.
- Oby tylko ten demon nie zrobił czegoś głupiego… - Zignorował jego wypowiedź.
- Mnie się wydaje, że on wcale nie jest taki straszny - Zaśmiał się cicho - Nie słyszałeś o plotkach głoszonych w Podziemiach?
- A co mówią?
- Podobno Zephira szpieguje go Zhiel, a kim on jest chyba nie muszę ci mówić.
- A… Ty skąd o tym wszystkim wiesz? O ile pamiętam, jesteś po stronie tych dobrych… - Spojrzał na niego przenikliwie - Od kogo masz takie informacje?!
- Ma się swoje sposoby - rzekł tajemniczo uśmiechając od ucha do ucha.
- Nic, ale to nic się nie zmieniłeś…
- Tak, wiem. Już to mówiłeś.
W oddali, miedzy gęstą zielenią, majaczyły spokojnie kolory brązu i zgniłej żółci. To niezawodny znak na to, że pochód zbliżał się już do osady. A właściwie stolicy, gdyż cały ten piękny las był własnością trigerów. Mial to duże siedlisko tych stworzeń, znajdował się tu pałac królowej Nafriel. Stolica słynęła z wyrobu doskonałego oręża, choć niewielu ludzi wiedziało o jej istnieniu. Trigery były bardzo pracowitymi, jednocześnie niezwykle walecznymi istotami, które żyły na uboczu i wolałyby, aby tak zostało. Ich bliskimi przyjaciółmi zawsze były leśne elfy, obydwie te rasy miłowały pokój, dobroć i niczym nieskażoną, piękną przyrodę.
Weszli do Mial. Mimo, że architektura trigerów znacznie różniła się od elfiej, to miała jedno znaczące podobieństwo - drzewa nie były wycinane, a budynki budowano tak, by nie uszkodzić pni, czy bujnych koron. Vheras przypatrywał się temu przez chwilę.
- A więc uporaliście się jednak z tymi gałęziami? O ile dobrze pamiętam, to mieliście niemałe kłopoty z wznoszeniem budynków. Po paru latach korzenie się rozrastały i niszczyły domy.
- Przez te dwieście lat odwiedziło nas wielu magów i mędrców. Magia wśród ludzi rozwinęła się znacznie szybciej niż u nas z powodu izolacji naszej rasy od innych. Ludzie bardzo nam pomogli, oddawali w darach księgi z zaklęciami i uczyli nas ich. Teraz umiemy wpływać na przyrodę za pomocą magii ziemi.
- Sprytnie. Mieliście jakieś kłopoty?
- Nie, uczyliśmy się długo, ale skutecznie. Aktualnie prawie każdy z nas zna podstawowe czary.
- No i proszę…
- A co się tak dziwisz, jeśli można spytać?
- Magia żywiołu ziemi ma raczej charakter destrukcyjny. W ręku nieodpowiedzialnych ludzi może stać się niebezpiecznym narzędziem. Trudno ją w pełni opanować, ale wy jako rasa żyjąca w harmonii zarówno z podłożem astralnym jak i materialnym, z pewnością łatwiej się przystosowujecie.
- Nie miałem o tym pojęcia… - Hourd podrapał się po uchu.
Zostali już sami. Łowcy, którzy im towarzyszyli, zajęli się własnymi sprawami i znikli w tłumie. Na patrol wybierała się druga grupa trigerów. Mial tętniło życiem. Każdy, kto ich mijał, kłaniał się Vherasowi z pokorą. Niektórzy się mu przypatrywali, ale bynajmniej nie był to wzrok nachalny, inni szeptali coś, opowiadając młodszym pokoleniom, kim jest tajemnicza osoba i jak wielki majestat kryje za swym czarnym płaszczem.
- Nie jesteście stworzeniami głupimi… - kontynuował smok - Ale za bardzo się izolujecie. Nie wysyłacie posłańców, uczonych. W większości ludzie w ogóle nie wiedzą, że istniejecie. A co, jeśli ktoś was kiedyś zdemaskuje? Znasz rasę ludzką - ciekawska, pełna obaw i nietolerancji. Jeszcze wezmą was za bestie i zaatakują wasze ziemie. Nawet nie spytają wtedy o wyjaśnienia. A i nauczylibyście się więcej. Uwierz, magia ziemi nie jest jedyną, istnieją również takie zaklęcia, których nie da zakwalifikować do konkretnej grupy…
- Ja tam po prostu nie lubię ludzi. Mam na nich alergię… - Skrzywił się triger.
Vheras zaśmiał się pod nosem, gdy przypomniał sobie o pewnym zdarzeniu, którego był świadkiem będąc kiedyś na ziemi.
- A wiesz… - Chichotał - Że niektórzy ludzie mają uczulenie na koty?
- Bardzo śmieszne - oburzył się.
Poszli dalej, mijając przeróżne domy przylegające do pni, zawieszone na grubych gałęziach, bądź usytuowane wokół drzew.
- Nie rozumiem, jak można mieć uczulenie na koty… - mamrotał jeszcze z zażenowaniem Hourd.
- A na ludzi…?
Domki były ładne i schludne. Zwykle miały okrągły, bądź owalny kształt i były na tyle duże, by móc pomieścić czteroosobową rodziną. Trigery miały o tyle specyficzną cechę, że jedna samica mogła urodzić tylko do dwóch dzieci i zawsze - chłopca i dziewczynkę. Zapewniało to kontrolowaną liczebność populacji i bardzo rzadko jej niepokojący spadek.
Drewniane budynki miały płaskie dachy pokryte zielonymi, szerokimi liśćmi bądź trzciną. Dość dużej wielkości okna wpuszczały do pomieszczeń sporo światła. Ozdobione były zielonymi, zwiewnymi firanami i pięknie rzeźbionymi okiennicami. Nad drzwiami wisiały nieduże daszki, ogródki były małe, ale piękne, przeważały w nich różnokolorowe kwiaty. Trigery rzadko hodowały warzywa czy owoce, dlatego sadzili zwykle drzewka i dbali o trawniki. Na wielu bawiły się chętnie trigerątka, Vheras dostrzegł także kilka kobiet.
Przedstawicielki tejże rasy różniły się nieco od mężczyzn. O ile samce posiadały więcej z wyglądu tygrysów, tak samice bardziej przypominały kotki. Miały mniejsze pyszczki, o dużych oczach i delikatnych, czarnych noskach. Posiadały większe uszy, a ich kły zdawały się być mniejsze i ostrzejsze. Ich ogony były proste, jak u samców, bądź też puszyste i jedwabiste. Niskiego wzrostu kobiety mogły mieć sierść różnego koloru, począwszy od kremowo-białej, a na czarnej kończąc, a także włosy, tak jak ludzie. Lubiły polować, dlatego większość czasu spędzały w lesie i z dziećmi. Trigery uważały, że kobiety także mają prawo do samodzielnych wyborów i wychowywania potomstwa, toteż posiadały one takie same uprawnienia jak samce i nie czuły się gorsze czy słabsze. Często to właśnie samice stanowiły główne siły wojsk, uważane były za sprytniejsze, szybsze i o wiele cichsze na polu walki. Były mistrzyniami w ataku z zaskoczenia, podczas, gdy mężczyźni tworzyli siły defensywne i lubili walczyć wręcz, bądź mieczem.
Hourd machał od czasu do czasu znajomym, uśmiechał się radośnie, a mijające ich trigery cieszyły się z przybycia dawno niewidzianego gościa. Vheras był starym przyjacielem tej rasy, został z nią związany od samego dzieciństwa, a wszyscy mieszkańcy Mial znali go doskonale i darzyli niespotykanym nigdzie szacunkiem. Minęli świątynię Świetlistego Smoka, gdzie znajdował się, jeden z niewielu na świecie, olbrzymi pomnik tegoż bóstwa wykonany z czystego złota. Świetlisty Smok umiłował sobie rasę trigerów, elfów oraz reirów i podarował im w darze nieśmiertelność, a raczej długowieczność. Trzy rasy wybrane przez Smoczych Władców z pokorą oddawały cześć swemu panu, służąc dobru i walcząc z demonami.
Świątynia była jednym z niewielu budynków w Mial wykonanych w całości z kamienia i innych twardych materiałów. Ściany pokryte złotem błyszczały w słońcu. Dla wielu ludzi byłby to doskonały argument do wyrżnięcia i ograbienia trigerów. Vheras spojrzał na ogromną, pięknie zdobioną budowlę i od razu zrozumiał, o czym mówił Hourd. Ludzie są zbyt chciwi, sam widok świątyni rozpaliłby w nich rządzę. Nie wytrzymaliby takiej pokusy.
Wkroczyli na zieloną alejkę. Wzdłuż niej rosły ogromne drzewa, a pod nimi mniejsze krzewy, tworząc, dobrze maskującą ich ścianę. Smok wypuścił zgrabnym ruchem dłoni związane, kasztanowe włosy z kaptura. Trigerów było tu coraz mniej, mieszkańców zastąpili strażnicy i łowcy, o dumnych, niezmordowanych pyskach, naznaczonych licznymi szramami. Nikt się już do nich nie uśmiechał, choć królewska straż także wykazywała szacunek wobec Boskiego Posłańca. Często kiwali głowami, w pozdrawiającym geście. Ścieżka doprowadziła ich na pałacowy dziedziniec. Między drzewami dało się rozpoznać połyskujące złotem mury pięknego zamku. Nie był on wyższy od drzew, by nie dało się go zauważyć z daleka, ale nawet bujne pnie zdawały się tu sięgać nieba. Strażnicy uzbrojeni w zakrzywione miecze i łuki patrolowali posłusznie okolicę.
- Kiedyś nie było tu tak wielu straży… - odezwał się wreszcie kapłan.
- Bo nie było takiej potrzeby.
- Boicie się…?
- Każdy się boi. Elfy i reirowie także. Mimo, że jesteśmy w pewien sposób naznaczeni przez Świetlistego Smoka, mamy prawo obawiać się o własne życia i świat, w którym żyjemy.
- Od kiedy tak się dzieje?
- No… Kiedy narodził się ten człowiek. Niepokojące wibracje świadczyły tylko o jednym - Cerenis postanowił nieco dopomóc przepowiedni.
- Tym razem przeholował. Ani smok, ani demon nie ma prawa posługiwać się ludźmi - istotami pośrednimi. Klątwa ma bardzo skomplikowaną budowę. Tak naprawdę to nie wiem, czy Mirr, a może Zephir jest prawdziwy…
- Obydwaj są prawdziwi. Zephir jest demonem, ale żyje w Mirrze od tej samej godziny, co on. Nie można tego szufladkować w tak niesprawiedliwy sposób. Zarówno Zephir, jak i Mirr mają takie samo prawo do życia.
- Zwykły człowiek tego nie zrozumie. To zależności łączące dwie osoby na całe życie. Jedno bez drugiego nie potrafi żyć.
- Może i tak… Trudno jest postępować nie znając swego przeznaczenia…
- Jeśli je znamy, podświadomie do niego dążymy. Kiedy człowiek dowie się od wróżki, że zginie, automatycznie będzie szukać śmierci. Naturalny odruch. My sami powinniśmy pisać swój scenariusz, przeznaczenie to bujda, którą wciskają nam, by z ukrycia nami sterować. Te wszystkie proroctwa i inne świństwa to tylko i wyłącznie obłudy demonów. Pewnie same wymyśliły to całe nadejście Demoniego Wybrańca, a Zephir nie jest nikim wyjątkowym. Mroczne Oko chce wzbudzić w nas strach przed nadejściem drugiej inwazji. Mroczni Władcy pociągają za wszystkie sznureczki, mają wszystko zaplanowane. Jeśli nie zaczniemy działać z pewnością tak namiesza chłopakowi w głowie, że stanie się zwykłą marionetką biegnącą na każde skinienie swego pana.
Hourd przymknął oczy i uśmiechnął od ucha do ucha.
- Bingo, Vheras. Sam bym na to nie wpadł
Smok nie przestawał się uśmiechać. Wiedział, że przez te wszystkie lata poczynił duże postępy.
- Widzę, że boskie postrzeganie świata bardzo się zmieniło. Kiedyś trudno mi było cię przekonać do własnych racji, ale czas naprawia szkody. Masz rację w stu procentach. Jest ciężko, ale nadal smoki starają się uświadomić ludzi o ich własnych błędach. To całe przeznaczenie to kompletna bzdura, działa jak system, który w połączeniu z ludzką podświadomością, kieruje wszystkimi istotami. Święte Smoki to mają dobrze, co…?
- Nie rozumiem… A to, dlaczego….?
- No, Świetlisty Smok odebrał wam możliwość odczuwania smutku. Nie możecie zapłakać, gdyż smutek największego wroga jest dla demona idealną pożywką.
Vheras zamyślił się. Przez chwilę milczał.
- W to też nie wierz…
Hourd spojrzał na niego znacząco.
- Powiem ci to w tajemnicy, ale nikomu więcej tego nie przekazuj, dobrze?
- Jasne. Możesz mi zaufać.
- Smoki umieją się smucić, ale nie mogą zapłakać. To straszliwa męczarnia. Demony rzadko sięgają po nasz smutek i całe szczęście.
- Ja… Przepraszam… Nie wiedziałem…
- Wiele istot o tym nie wie. Nie mają pojęcia, dlaczego demon nie może czerpać swej mocy od kapłanów, Świętych Smoków, Smoczych Władców… To cena, jaką trzeba zapłacić.
- A ja miałem nadzieję, że istnieje jeszcze ktoś, kto nie umie cierpieć. Widzę, że się myliłem.
- Bez cierpienia nie ma życia, ani też celu. Cierpienie buduje duszę i charakter. W grę wchodzi też poświęcenie, którym można odkupić wiele win.
- Tak… Już jesteśmy na miejscu.
- Jesteś doskonałym kompanem do rozmów o egzystencji ludzkiej.
- Nie tylko ludzkiej - zaśmiał się przyjaźnie i poklepał smoka po ramieniu.
Po złotych, szerokich schodach wspięli się na mały taras. Stały tu rzędy kolumn, które odprowadziły ich aż do samego wejścia. Ogromne, złote, mosiężne drzwi otwarły się przed nimi powoli i cicho. Jasność, jaka wydarła się z wnętrza kłuła w oczy niczym miliony małych szkiełek, jednak zarówno triger jak i Święty Smok zwęzili źrenice, by szybko przyzwyczaiły się do oślepiającego blasku. Od progu, aż do niknącego w oddali półkolistego wejścia ciągnął się czerwony dywan. Hourd i Vheras ruszyli naprzód. Po bokach ogromnego korytarza spacerowali strażnicy oraz służący. Nikt nie zwracał na nich większej uwagi, toteż szybko znaleźli się przed kolejnymi drzwiami. Były o wiele mniejsze od poprzednich, ale zdobienia zachwycały swym bogactwem i dokładnością. Ponownie nie musieli używać rąk, by je otworzyć, same drgnęły i rozwarły się. Weszli do środka, było to niespotykanie wielkie pomieszczenie o kopulastym sklepieniu i przejrzyście białych ścianach. Na środku sali wnosił się niski taras, cały wysypany poduszkami i materiałem z prawdziwego jedwabiu. Baldachim, obwieszony kolorowymi zasłonami skrywał istotę pełną piękna, dostojności i majestatu. Drzwi zatrzasnęły się cicho, gdy tylko wkroczyli do środka. Nie było tu żadnych straży, jedynie piękne trigerki bawiły się wesoło, rozkładały na poduszkach lub czesały gładkie, połyskujące włosy. Nie posiadały one broni, wielu ludzi mogłoby pomyśleć, że do królowej nadzwyczaj łatwo się dostać. Vheras jednak wiedział doskonale, że kotki za swymi maskami niewinności i słodkości skrywają zimno i siłę. Liczne ostrza chowane za tunikami, czy nawet własne pazury stawały się zabójczą bronią, której nie zawahałyby się użyć w razie napaści na swą panią.
Wszystkie kotki zwróciły roześmiane twarze w kierunku wejścia. Nie zaprzestały wykonywania swych czynności, ostrzenia pazurków, czesania pojedynczych pukli włosów, jedynie ich duże, zielone, brązowe bądź żółte oczy utkwione były w przybyłych gościach. Wszystkie uśmiechnęły się jeszcze bardziej zalotnie, gdy rozpoznały w nich Hourda, świetnego wojownika oraz długo niewidzianego Vherasa, kapłana Świetlistego Smoka. Obydwaj nie zwrócili na nie uwagi, ich twarze jakby spoważniały, przyklękli i spuścili głowy. Zapadła cisza, kotki zwróciły spojrzenia ku kolorowym zasłonom, za którymi coś się poruszyło.
- Wstań, Święty Smoku. Twój majestat jest znacznie większy niż mój. To tobie należy się pokłon.
- Jestem, pani na twej ziemi, a póki tu przebywam, składam honor władcy, który panuje nad tym ludem.
- Nie jestem nawet godna wymawiać twego imienia, Święty Smoku. Wszak jesteś pierwszym posłańcem Świetlistego Smoka, naszego wielkiego władcy. Umiłował cię, a skoro to uczynił, nam też nakazał to samo.
Vheras uśmiechnął się szeroko, po czym zachichotał i wstał z ziemi. Hourd nie mógł pozwolić sobie na takie rozluźnienie, więc jako poddany tkwił nadal w tym samym miejscu. Zza zasłon dobiegł ich lekki śmiech, po chwili spostrzegli drobną dłoń, która jednym ruchem rozwiała materiał. Spod baldachimu wyszła królowa, piękna kotka o niezbyt dużym wzroście. Miała czysto-białą sierść, puszyste uszy i delikatny pyszczek. Złote, krótkie do szyi włosy lśniły i pięknie się układały. Posiadała nienaganną, zgrabną figurę, duże, sowio-żółte oczy, a długi ogon był niczym innym jak piękną, zwiewną kitą. Odziana była w białe szaty, idealnie dopasowane do ciała. Spódnica sięgała do ziemi, przewiązana była w pasie licznymi rzemieniami i koralikami. Marszczona bluzeczka na ramiączkach odsłaniała bielutki dekolt. Na smukłych ramionach i dłoniach pobłyskiwały srebrne ozdoby, pierścienie i bransolety. Nafriel była znana wśród swego ludu jako rozsądna i dobrotliwa władczyni. Wszyscy ją kochali za dobre serce i przyjazne usposobienie. Często się śmiała, tak jak teraz. Wyglądała pięknie między innymi dzięki temu wszechobecnemu uśmiechowi.
- Lubię się z tobą droczyć! - Zachichotała wesoło - Dawno u nas nie byłeś, stęskniłam się.
- Dobrze cię znowu widzieć.
Nafriel przeszła pomiędzy poduszkami i zeskoczyła po małych schodkach z tarasu. Znalazła się obok smoka.
- No proszę, wyrósł z ciebie niezły przystojniak.
- Ty natomiast jesteś tak piękna, że o mało cię nie poznałem - drażnił się.
- Dziękuję. No cóż, wszyscy się zmieniają. A ty, Hourd, wstałbyś z tej posadzki.
- Jak pani sobie życzy - odparł z powagą triger i podciągnął się z ziemi.
- Nie musisz się aż tak trzymać etykiety. Jeśli już musisz zwracać się od mnie „pani”, czy „królowo” to proszę bardzo, ale uśmiechaj się od czasu do czasu.
- A… T… Dobrze…
- Zawsze mu to mówiłem - żachnął się Vheras. - Jak zwykle nikt mnie nie słucha.
Hourd cały poczerwieniał.
- No, jaki śliczny rumieniec - rzuciła bezwstydnie królowa.
Wszyscy wokół roześmiali się oprócz bezradnego trigera. Stał w miejscu i z zawstydzeniem drapał się po uchu. W końcu Nafriel usiadła na poduszkach i zachęciła gości do tego samego, wskazując miejsca obok siebie.
- Przynieście coś do picia - powiedziała do kotek. - Byle nie mocnego. Nasz smok musi przecież opuścić to miejsce w stanie nienagannej trzeźwości.
- Sugerujesz, że mam słabą głowę?
- Trigery lubią mocne wino. Łatwo się nim upić.
- Akurat mnie to nie dotyczy
- A więc nie trzeba ci żałować. Domyślam się, że nie możemy sobie pozwolić na prywatne rozmowy? - Bardziej stwierdziła niż zapytała.
- Dokładnie, moja droga. Nie jestem tutaj z własnego wyboru.
- Czyżby szykowało się coś poważnego? Zwykle, gdy się pojawiasz przynosisz złe wieści.
Vheras westchnął ciężko.
- Przynoszę pecha, co? Nic na to nie poradzę. My, smoki nie możemy pozwolić sobie na wakacje, gdy Władcy Mrocznej Pieczęci nie próżnują.
- Słyszałam, co nieco na temat Zephira. Jak możemy pomóc zażegnać konflikt?
- Chyba mogę oszczędzić ci szczegółów, jeśli chodzi o Demoniego Wybrańca i Klątwę Czarnego Pióra. Przejdźmy, więc do rzeczy. Demon jest już niedaleko Mial. Luruphrizz prosi, abyście dali temu człowiekowi schronienie przez kilka dni i spróbowali zdjąć klątwę. Możliwe, że będziecie musieli walczyć z bestiami lub nawet z samymi demonami. Jeśli ruszą za nim, z pewnością przedrą się przez las.
- Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, Vheras.
- Jak najszybciej trzeba przystąpić do przygotowań.
- Natychmiast wydam rozkazy. Chodźcie, wino może poczekać.
Wstali i ruszyli za nią.

***

- Szkoda…
Vheras odwrócił momentalnie głowę, gdy coś wydarło go z zamyślenia. Znajdował się w pięknym ogrodzie, gdzie rosły wielkie i mniejsze drzewa naznaczone nieznanymi owocami i kolorowymi kwiatami. Smok nie znał piękniejszego miejsca na ziemi niż Mial. Lubił tu przebywać, jak za dawnych lat usiadł pod rozległym cieniem mosiężnego dębu, którego pień był szerokości czterech mężczyzn ustawionych ramionami obok siebie. Przez zielone korony przebłyskiwał błękit bezchmurnego nieba i drobne promyki popołudniowego słońca.
- Szkoda, czego…? - spytał smok, gdy spostrzegł siedzącą na gałęzi pobliskiego drzewa Nafriel.
- Byłeś tu ostatnio ponad dwieście lat temu. A teraz, gdy znowu się spotykamy, musimy myśleć o zbliżającej się bitwie. To niesprawiedliwe, że widuję się z tobą tylko, gdy przynosisz złe wieści.
- Nie ja wybieram sobie miejsce pobytu. Nie wiesz nawet, jak ciężkie jest życie smoka.
- Czy wy naprawdę aż tak musicie się poświęcać i zrzekać tylu rzeczy?
- To przeznaczenie każdego Świętego Smoka.
- E tam! Przecież obydwoje wiemy, że coś takiego jak Przeznaczenie nie istnieje. Nie mów jak demon.
- Masz rację. Demonie kłamstwo staje się dla mnie wymówką.
Kotka z gracją zeskoczyła na ziemię i podeszła do Vherasa, który bacznie obserwował każdy jej płynny ruch. Podeszła do niego cicho i bezszelestnie, jakby płynęła w powietrzu. Przykucnęła i zmierzyła go bystrym wzrokiem.
- Przecież nie masz chyba powodu, by wciskać mi wymówki, czyż nie?
- Któż to wie…
- Dlaczego nie mówisz prawdy? Co się z tobą dzieje… Vheras…?
- Czasy i ludzie się zmieniają…
- Ale ty nie jesteś człowiekiem.
- „Ludzie” to określenie dla nas wszystkich. Wszyscy jesteśmy tacy sami. To słowo niedługo stanie się interpretacją słabości i nienawiści.
- Co ty opowiadasz?
- Chciałbym teraz zapłakać, ale nie mogę. Dlaczego nie mogę? Dlaczego? Te wszystkie łzy zbierające się w moim sercu nie mają ujścia. Pogrążają mnie coraz bardziej. Moja dusza się w nich topi…
- A więc o to chodzi… Musisz patrzeć na to wszystko z góry, wiesz, że nic nie możesz zrobić. Jest ci smutno…
- Dlaczego wszyscy myślą, że Święty Smok musi być silny, niewzruszony, bez wad?
- Nie ma nikogo takiego. Nikt taki nie istnieje.
- To niesprawiedliwe, że tylko my nie możemy płakać. Nie potrafimy tego…
- A gdybyś się nauczył?
- Nie wydaje mi się by było to możliwe…
- Wszystko jest możliwe, Vheras.
- Ten, kto wymyślił to powiedzenie musiał być szaleńcem.
Nafriel westchnęła i usiadła obok smoka.
- A jednak ten demon mnie przeraża…
- Mówisz o Zephirze? Nie zrobi nic złego. Jest z nim czarodziej, nieprawdaż? Chyba wie, co robi. Gdyby widział zagrożenie, wyeliminowałby chłopaka od razu.
- Może masz rację. Chyba za bardzo się przejmuję.
Vheras wstał, otrząsnął szaty z trawy.
- Vheras…?
- Hm?
- Kochasz jeszcze Leliel, prawda?
- Trudno mi o niej zapomnieć. Od czasu, gdy odeszła z Al-Maara wszystko się zmieniło. Mimo tego nie pozwolę jej skrzywdzić. Wiem, że nigdy nie odwzajemniała moich uczuć, ale mi wystarczy sama świadomość, że żyje i jest szczęśliwa. Ten chłopak ją uszczęśliwił, więc chwała mu za to.
Nafriel także podciągnęła się z ziemi i ruszyła w kierunku pałacu. Minęła zdziwionego Vherasa, nawet nie zwróciła na niego uwagi.
- Coś się stało? Powiedziałem coś dziwnego…?
- Nie. To po prostu piękne… - odpowiedziała.
Nie zatrzymała się już, ani nie obejrzała za siebie.

***

Leliel z impetem zerwała się z ziemi. Wokół panowała jeszcze ciemność, na nocnym niebie pobłyskiwała srebrna tarcza księżyca. Przyprawiony był odrobiną pomarańczy, jako że świecił z pełni. Twarz dziewczyny oblewał nieprzyjemny, zimny pot, który spływał po rozgrzanym czole i wywoływał dreszcze. Była brudna i niewyspana. Sen zdawał się być tak realistyczny, może nawet wcale nie spała, ale zapadła w trans? Przyspieszony oddech równoważył się z niespokojnym łomotem serca. Siedziała pod dużym, wysokim drzewem. Ponownie śniła ten sam sen. Objęła dłońmi delikatną twarz. Znowu go straciła. Dlaczego ciągle śniła o nim? Czyżby ją wzywał? Czy to miało jakiś związek z tym, że wracała? Chciała to wiedzieć.
Rozejrzała się niespokojnie, jakby właśnie utraciła coś cennego, ukochanego i dawno przez nią oczekiwanego. Raidill drzemał czujnie oparty o zimny głaz stojący na środku polany. Zwykle na takich kamieniach wypisywane były i przytwierdzane małe tabliczki bądź drogowskazy dla podróżnych. Wieczorem czarodziej spostrzegł jednak, że ten kamień miał idealnie czystą gładź. Był to znak, że wycofują się już z terenów ludzi i wkraczają na terytoria bestii, do których żaden człowiek nie odważył się jeszcze zawitać. Raidill miał rację, wędrówka przez wąwóz Pasma Rubieży zajęła im niespełna dobę. To bardzo mało, biorąc pod uwagę dużą rozległość gór, które odcinały im drogę. Nie napotkali również zbyt dużych przeszkód. Jedynie parę górskich trolli wyszło im na spotkanie nocą, jednak nie stanowiły one dużego niebezpieczeństwa dla tak silnej drużyny. Wprawiony w wojaczce Mirr zabijał je kilkoma silnymi ciosami Igglesiola, a czarodziej i Cliff równie dobrze radzili sobie przy pomocy magii. Również Leliel pozbyła się jednego z potworów. Mogłaby nawet przysiąc, że od tamtej pory Mirr zaczął patrzeć na nią trochę inaczej. Czasami widziała w jego oczach troskę, a czasem strach, przed jej tajemniczymi mocami. Pragnęła, by to się zmieniło. Westchnęła.
Lasy Tygrysiej Puszczy były ogromną powierzchnią, które otaczały głęboko ukrytą stolicę trigerów, które raczej nie życzyły sobie, by ludzka stopa stawała na ich ziemiach. Trigery wykorzystywały bestie jako naturalną barierę dla wścibskich oczu i uszu. By te, same nie stały się dla nich zagrożeniem, pieczę nad nimi stanowiły złote smoki. Były to niezwykle mądre, jak na zwierzęta istoty, stojąc na pograniczu boskiej i demoniej krwi wybrały drogę czystości i zjednoczyły się z istotami niebios. Pomagają trigerom w ochronie Tygrysiej Puszczy.
Leliel znała to miejsce doskonale. Bywała tu nie raz ze swym starszym bratem Varrialgiem. Wszystkie wspomnienia nagle powróciły i z potężną mocą uderzyły w nią niczym morska fala obijająca się o stromy brzeg. Nie, nie chciała o tym teraz myśleć. Oddychała, próbując wyrzucić z siebie to całe zdenerwowanie i strach i zacząć funkcjonować normalnie. Rozejrzała się jeszcze raz. Dwa konie spały obok siebie stojąc, będąc przywiązanymi do drzewa. Nie spostrzegła Cliffa, może to nawet lepiej, wolała go unikać, w szczególności, że on jedyny mógł z nią rozmawiać, a ona nie chciała w tym momencie do nikogo się odzywać. Nawet, jeśli nie mogła tego robić przez pół swego życia. Nie zobaczyła także jego, osoby, którą najbardziej pragnęła teraz ujrzeć. Ogarnęła ją straszna myśl, że przeczucia jej się sprawdzają. Że wszystko było koszmarnym snem, a jego po prostu nigdy nie było. Albo zniknął i nie miał zamiaru wrócić. Nadal go nie widziała. Zasępiła się i utkwiła zrozpaczone spojrzenie w ziemi.
W jej oczach przemknęła nuta goryczy, tajemniczości i strachu. Jej twarz jeszcze bardziej posmutniała.
Gdzie się podziewasz… Gdy najbardziej jesteś mi potrzebny…?
Siedziała pod drzewem w ciszy. Dawno przestała liczyć minuty, straciło to mieć jakikolwiek sens. Nie mogła zasnąć, zbyt wiele uczuć miotało jej się w sercu, by móc zmusić je do spoczynku. Poza tym głowiła się nad tym, gdzie mógł znajdować się teraz Mirr.
Wkrótce potem zaszeleściły liście za jej plecami. Jak na zawołanie pojawił się w nich chłopak. Mirr był podejrzanie zaniepokojony, wygramolił się z zarośli i przykucnął koło zaskoczonej dziewczyny.
- Wołałaś? - spytał marszcząc brwi.
Leliel powoli kiwnęła głową. Zdziwienie zupełnie odebrało jej władzę nad własnymi ruchami. Skąd wiedział?
- Usłyszałem we śnie jak wołasz. Stało się coś? - Ton jego głosy stał się znienacka czuły, załamany i drżący.
Leliel wpatrywała się w niego tęczowymi oczyma, które niemal natychmiast zaszkliły się i zwilgotniały. Chłopak nie czekał na wyjaśnienia, zdawał się wiedzieć wszystko. Nie były dla niego istotne nic poza tym, że dziewczyna kogoś potrzebuje i nie czuje się zbyt dobrze. Leliel rozpłakała się, zarówno ze wzruszenia jak i strachu przed własną skrywaną tajemnicą. Mirr niepewnie położył dłoń na jej ramieniu, drugą ręką starając się obetrzeć zapłakane policzki i oczy. Łzy okalały jej drobną twarz, wyglądała na zmęczoną i zastraszoną. Miękkie i spokojne ruchy chłopaka dodały jej odwagi, ośmieliły do przytulenia go. Mirr zareagował na to niezwykle spokojnie, zamykając Leliel w opiekuńczym objęciu. Nadal płakała w jego ramionach, choć ten płacz powoli zamieniał się w zduszony szloch.
Po niedługim czasie dziewczyna usnęła z wyczerpania. Niepohamowany płacz odebrał jej wszystkie siły. Mirr oparł się o drzewo, nadal trzymając ją w objęciach. Długo jeszcze nie mógł spać, wpatrywał się w zmęczoną twarz Leliel. Ostatnio miał dziwne wrażenie, jakby się nim opiekowała. Ostatniej nocy zachowała się bardzo odważnie. Gdyby w porę nie zareagowała, tamten śmierdzący troll z pewnością nieźle by go uszkodził. Mógłby powiedzieć, że także w Serrval ocaliła mu skórę. Może źle ją ocenił. Zdecydowanie tak. Sam nie wiedział, co ma z tym wszystkim zrobić, jak potoczą się jego losy. Poczuł się jakby stał pomiędzy przysłowiowym młotem, a kowadłem. Udręczony poplątanymi myślami opuścił znużone powieki i zapadł w głęboki sen. Zanim jednak to uczynił usłyszał w głowie znajomy głos.
- Dobranoc…
- Lepiej się zamknij! - warknął na niego.
- Ciszej, bo panienkę obudzisz - zachichotał demon.
Mirr niemal podskoczył, gdy tuż przed sobą zobaczył przeźroczystą sylwetkę Zephira. Chłopak już chciał wrzasnąć, biorąc go za ducha, ale w porę zatkał sobie usta obiema dłońmi.
- Doprawdy, urocza scenka.
- Mam dla ciebie propozycję - odpieprz się! Co ty na to?
- Niestety, będę zmuszony odmówić. Ja natomiast proponuję zakopać topór wojenny.
- Też mi propozycja - parsknął. - Nie mogę ci zaufać. Sam powiedziałeś, że nie mam żadnej pewności.
- Sam tego chciałeś. Ty nie masz pewności, ja mam moc. Czy zrobiłbyś to…?
W tym samym momencie demon położył otwartą dłoń na piersi. Mirr odczuł nagłe mdłości. Gdyby nie znak, by Zephir przestał, z pewnością by zwymiotował.
- Na Światłość, coś ty zrobił? - wykrztusił, łapiąc się za gardło. W oczach stanęły mu świeczki.
- Powiedzmy, że za każdym razem, gdy się sprzeciwisz, zwrócisz śniadanko - rzekł z rozbawieniem.
- To szantaż!
- Powinieneś się chyba tego spodziewać po demonie.
Mirr pomyślał przez chwilę, że to prawda.
- Czego chcesz tym razem?
- Przybyłem, by powiadomić cię, że zbliżamy się do ośrodka niezwykle potężnej magii. W twoim interesie leży, by zorientować się, czy istnieje sposób, by nas rozdzielić.
- Możesz na to liczyć. Zrobię wszystko, by wreszcie uwolnić się od siebie.
Zephir zaśmiał się jak dziecko, a po chwili wyparował. Mirr przypomniał sobie opowieści Raidilla o miejscu, do którego aktualnie zmierzają. Nigdy nie słyszał jeszcze o takich istotach, jak trigery, ale mógł się tego spodziewać po tej dziwacznej wyprawie. Oparł ciężko głowę o pień drzewa. Miał już wszystkiego i wszystkich serdecznie dosyć.

***

Mirr otworzył powoli powieki. Wszędzie było ciemno. Opierał się o drewniany blat dużego stołu. Podniósł głowę. Jego serce zabiło szybciej.
- Jestem… w domu?
Wstał z ławy. Pokój nie był duży, w kominku dopalały się polana. Wszystkie kąty znał doskonale. Był we własnym domu. Jak to możliwe?
I wtedy w drzwiach zobaczył swą ukochaną matkę. Jej niewyraźną sylwetkę spowijał mrok. Twarz chłopaka skamieniała. Cera kobiety była sina, jakby właśnie wstała z grobu. Jej usta zaciśnięte były w poziomą kreskę, a wodniste oczy obojętnie wpatrywały się w Mirra.
- Chodź synku - zaskrzypiała z wyraźną trudnością. Usta wykrzywił dziwaczny grymas, który miał być uśmiechem.
Mirr podszedł do niej niepewnie. Kobieta odwróciła się i znikła w mroku korytarza. Chłopak zauważył, że jej niegdyś piękne kasztanowe loki stały się teraz czymś podobnym do suchej słomy. Poszedł za nią aż na zewnątrz. Z przerażeniem stwierdził, że ze wszystkich domów wokół zostały sterty poczerniałych i pognitych belek, od których cuchnęło stęchlizną i zepsuciem. Pod gruzami leżały martwe ciała, dorosłych i dzieci. Widok opadających gdzieniegdzie z belek sinych ramion, głów przykrytych strzechami włosów, których nikt już nigdy nie uczesze oraz nóg napawał Mirra goryczą i obrzydzeniem. Zemdliło go. Panowała noc, której nie rozświetlał nawet księżyc, czy zastępy gwiazd, gdyż niebo zasnute było chmarą martwych, jak i całe Straghil chmur.
Na placu przed domem, a raczej przed tym, co z niego zostało, gdyż bezgłośnie również przemienił się w gruz, stał także jego ojciec. O mało go nie rozpoznał. Ojciec zawsze był niepoprawnym uśmiechniętym optymistą, a teraz patrzył na niego wzrokiem równie obojętnym, jak jego matka. Obydwoje przypominali żywe trupy.
- Nie bój się synku. Wyleczymy cię… - wychrypiał mężczyzna.
Mirr zapragnął teraz krzyknąć z całych sił, ale gardło ścisnęło mu się w supeł. Wkrótce usłyszał tętent kopyt. Osłupiał. Polną drogą, wzdłuż której wszystko zwiędło, nadjechał jeździec. Demon, którego spotkał w Serrval. Tak jak tamtym razem owinięty był w chusty i dosiadał tego samego upiornego konia. Mroczny jeździec zeskoczył z grzbietu rumaka i sięgnął siną ręką po czarny materiał, który okalał jego głowę. Jednym ruchem odsłonił twarz, ale nie była ona choćby trochę podobna do tej, którą Mirr oglądał poprzednim razem.
- Raidill…? - wyszeptał niemal bezgłośnie.
Sine usta czarodzieja wykrzywiał wariacki uśmiech. Jego twarz była niemal fioletowa. Wtedy jedna myśl przemknęła przez jego głowę niczym błyskawica. Przypomniał sobie słowa Zephira i to, co opowiadał mu o próbie zlikwidowania klątwy przez jego rodziców. Czyżby Raidill…? Ale przecież to nie może dziać się naprawdę. Jak się tu znalazł?
- Nie bój się Mirr. Wyleczę cię… - powiedział czarodziej.
Nim chłopak zdążył się zorientować, Raidill uniósł ku niemu ramię, wokół którego owijała się czarna chusta. Materiał zadrgał i niczym wąż wystrzelił ku niemu. Mirra zamroczyło w oczach. Chusta wdarła mu się do ust i pognała przez gardło wprost do żołądka. Chłopak osunął się na kolana, o mało nie zwymiotował. Usłyszał miliony opętańczych chichotów. Na jego oczach martwi dotąd ludzie poczęli wstawać i podążać w jego kierunku. Nieboszczyki wyczołgiwały się spod gruzów. Niektórym z nich brakowało rąk, dłoni, w klatkach piersiowych ziały bordowe dziury, widać było kości. Mirr poczuł, jakby coś chciało rozerwać go od wewnątrz. Z jego ust polała się cienka strużka krwi. Zakrztusił się. Wkrótce krwawić zaczęło mu również z nosa, czerwone pasma lały się z oczu i uszu. Wrzeszczał jak szalony. Wszędzie widział krew. Jego tętnice na szyi i nadgarstkach zostały przecięte. Krzyczał, żeby przestali, ale nikt go nie słuchał. I wtedy z jego brzucha wychynęła półprzeźroczysta głowa o równie upiornym wyglądzie, co żywe trupy, które go otaczały. Jednak w przeciwieństwie do nich, postać ta była smutna, płakała. Był to Zephir.

***

Mirr obudził się z wrzaskiem. Dziękował Niebu, że był to tylko sen i wreszcie się z niego obudził. Nie chciałby przeżyć tego w rzeczywistości. Pomyślał, że mało brakowało, a umarłby śniąc. Jego ubranie sklejało się od zimnego potu. Leliel spała obok niego na twardej ziemi. Widocznie tak się wiercił, że ta nie wytrzymała. Przerażenie nadal ściskało go za serce.
Pierwsze promienie słońca przedarły się przez liście i wtargnęły na polankę. Oświetliły głaz, pod którym spał błogo Raidill. Kilka z nich rzuciło się wściekle także na twarz Mirra. Podniósł zbolałą głowę, pokręcił nią, chcąc rozruszać nieco mięśnie szyi. Cliff drzemał pod drzewem naprzeciw niego. Wstał i poszedł do strumienia.
Być może się mylił, ale o sen ten podejrzewał Zephira. Tylko, po co miałby go straszyć czymś takim? Sam już nie wiedział, co o tym myśleć. Zimna woda ocuciła go nieco. Siedział nad strumieniem całą godzinę rozmyślając o dziwnym śnie. Gdy wrócił Raidill już nie spał, a Leliel i Cliff przeciągali się i ziewali smacznie. Mirr wahał się dłuższą chwilę. Podjął jednak decyzję.
- Raidill… - czarodziej spojrzał na niego znacząco. Ton głosu chłopaka był dziwnie poważny. - Wyczuwasz to, prawda? Wiedziałeś od dawna, że noszę w sobie demonie piętno?
Czarodziej uciekł od jego czujnego wzroku.
- Tak, Mirr. Wiedziałem - odpowiedział po chwili ciszy.
- Ty byłeś tym czarodziejem, który próbował zdjąć klątwę…
Mirr usiadł na głazie. Ten sen, mimo wszystko, wyjaśnił mu parę znaczących spraw.
- Przykro mi, że się nie udało. Ale teraz obiecuję, że znajdę na to sposób.
- Zephir powiedział mi, że po części się powiodło.
- Tak ci powiedział…?
Czarodziej usiadł koło niego.
- Raidill, dobrze znałeś moich rodziców?
Na twarzy starca zagościł szczery uśmiech. Jego wodniste oczy zajaśniały zupełnie nowym blaskiem. Oddawał się wspomnieniom.
- Bardzo dobrze. Twój ojciec był wspaniałym magiem i najlepszym przyjacielem, jakiego miałem.
- A mama?
- Matka? Tak, była wspaniałą, pogodną kobietą. Podobno talent do wojaczki odziedziczyłeś po niej. To jedyna kobieta z mieczem, jaką w swoim długim życiu spotkałem.
Mirr uśmiechnął się ciepło.
- Odchodząc od tematu, równie dobrze mogliśmy wybrać drogę na północ albo zachód, ale wtedy nie spotkalibyśmy trigerów. Od początku pomyślałem, że mogłyby ci pomóc.
- Dlaczego od razu nie powiedziałeś?
- Nie wiedziałeś o tym na początku. Za dużo skomplikowanych spraw. Trochę zaniepokoiłem się, gdy wtedy w Otharog zjawił się Zephir. Po części oszczędził mi obowiązku wyjaśnienia ci całej sprawy. Przykro mi, że tak wyszło.
- Mam tylko nadzieję, że wiem już wszystko.
- Tak… Ja również, chłopcze.

***

Vheras otworzył okiennice, przez czyste szyby wdarło się jasne światło poranka. Smok ziewnął smacznie, choć sam nie wiedział, dlaczego, gdyż na ogół nie potrzebował dużo snu. Może to z przyzwyczajenia… W końcu nie przebywa zbyt często wśród śmiertelników, ale samo obserwowanie ich zapewne przyczynia się do wykształcenia charakterystycznych dla nich nawyków.
Miał na sobie te same ubrania, co poprzedniego dnia, choć służba nalegała, by przebrał się w czystsze szaty. Czarny płaszcz cierpliwie czekał na rzeźbionym wieszaku, z zakończeniami przypominającymi kocie łby. Wszystko w tym domku wykonane było z drewna. Vheras od bardzo dawna chciał w takim zamieszkać, czy chociaż spędzić noc. Nafriel chciała, by ten przenocował w zamku, w pięknie urządzonym pokoju dla gości, ale kapłan postawił na swoim. Nie lubił, gdy wszyscy zaprzątali sobie nim głowę. Nie chciał być także kimś wyjątkowym w Mial, ale fakt, że został posłańcem Świetlistego Smoka, nie pozwalał trigerom, by traktowały gościa, jak równego im samym.
Stało tu jedno łóżko, ścielone białym prześcieradłem, szafa wysoka aż do sklepienia, oraz stół z czterema krzesłami. Dwoje drzwi prowadziły do kuchni i łazienki, gdzie woda doprowadzana była rurami wykonanymi z bambusowych, grubych gałęzi. Smok przemył tylko twarz, by nieco otrzeźwieć i być gotowym do kolejnego, ciężkiego dnia. Znalazł w kuchennej szafce soczyste owoce, z których wybrał dorodne jabłko i jedząc je wyszedł z chatki.
Ranek był rześki i trochę chłodny. Mimo tak wczesnej pory małe trigerątka z reguły już nie spały i wesoło bawiły się między uliczkami. Po ścieżkach uwijały się chaotycznie kobiety, biegały do najbliższej studni po wodę i nabierały ją w drewniane wiadra. Wozy i taczki obładowane różnego rodzaju towarami, w żółwim, mozolnym tempie mijały smoka i sunęły wszystkie w jednym, tym samym kierunku. Tego dnia miał się odbyć jarmark, na który zjeżdżali się kupcy z całej Tygrysiej Puszczy. Mial odwiedzały także elfy i reirowie, bardzo często z zamiarem zakupienia jakiegoś interesującego i rzadko spotykanego towaru. Jarmarki w Mial, organizowane zawsze co miesiąc w dzień po pełni księżyca, cieszyły się w tych okolicach niezwykłą popularnością i różnorodnością produktów, jakimi dysponowali kupcy. Poza tym kradzieże i nieprzyjemne wypadki bardzo rzadko się tu zdarzały.
Vheras przypatrywał się kolorowym wozom i żałował w duchu, że obecna sytuacja nie pozwala mu by wziął udział w zabawach. Trigery zdawały się nie wiedzieć nic o nadchodzącej katastrofie, chociaż jeszcze poprzedniego dnia wszyscy w skupieniu słuchali złych wieści głoszonych przez Nafriel. Rasa, która umiała cieszyć się z każdego dnia wolności była szczęśliwa po kres swych dni. Nie wszyscy ludzie potrafili żyć w ten sposób.
Smok wyszedł z mieszkalnej części miasta. Po chodniku wyłożonym płaskimi piaskowcami zmierzał w stronę pałacu, tym razem nie na dziedziniec, a jego tyły. W rzeczywistości pałac był ogromną bramą, która oddzielała miasto od drugiej części Mial, której nie ujrzało jeszcze wielu wieśniaków. Obszar ten był równie ogromny, co część mieszkalna, jednak odgrodzona wysokimi drzewami, które niczym zaczarowane, rosły tak blisko siebie, że tworzyły naturalny mur. Dodatkowo przykryte były bluszczem. Każdy, kto miał okazję ujrzeć to, co kryło się za tym ogrodzeniem, nie mógł uwierzyć, że znajduje się nadal wśród trigerów, w Mial - osadzie błogiego spokoju, wolności i szczęścia. To tu ujawniała się druga natura tej rasy. Może nie natura, a konieczność, narzucona przez niesprawiedliwy i pełen terroru świat. Nawet tak czysta istota jak triger powinna umieć się bronić, a w ostateczności nawet zabić, gdy będzie to konieczne.
Żywy mur a za nim kuźnie, koszary, warsztaty, szkoły rycerskie i inne jednostki dysponujące i uczące wojennego fechtunku. W jednych budynkach wyrabiano broń, kuto zbroje, miecze, napinano łuki, ostrzono strzały. W drugich zastępy trigeryjskich wojowników, do których należał także Hourd, mierzyły opancerzenie, ćwiczyły ciosy i pchnięcia mieczami. Do słomianych tarczy łucznicy mierzyli i strzelali, wszyscy idealnie w sam środek, jako że trigery posiadały wrodzoną zdolność do posługiwania się łukiem oraz nienaganny wzrok i słuch, które stawały się jeszcze bardziej niezawodne nocą.
Był to jedyny obszar w całej Tygrysiej Puszczy, gdzie przez całe dnie używano i wyrabiano przedmioty nie tylko z drewna, ale i złota, srebra i innych twardych metali. Jeden z nich, opracowany przez trigeryjskich uczonych zwany blitzmalem, był tak wytrzymały, że bez wątpienia czynił broń niezwykle pożyteczną i lepszą od wszystkich, jakie wyrabiały kuźnie w osadach ludzkich. Trigery mimo pokojowego nastawienia do świata były bardzo dobrze obeznane w bitewnym fechtunku, a ich broń i umiejętności okryte były tajemnicą. Żaden z wojowników nie mógł wyjawić sekretu wyrobu blitzmalu.
Nafriel nie znosiła widoku tej części miasta. Wiedziała jednak, że jest on konieczny. Gdyby bogowie nie obdarzyli trigerów takimi zdolnościami z pewnością już dawno staliby się łupem demonów. Czuła ogromną siłę, która napędzała ją do walki, ale jej łagodna, wrodzona natura nie chciała zaakceptować swej drugiej połowy. Każdy triger przeżywał podobne wewnętrzne rozterki. Nie było jednak wyjścia, musieli szkolić się do walki, gdyż takie prawo narzucało im otoczenie. Bez tego zginęliby bezpowrotnie.
Vheras coraz częściej mijał patrole oraz większe grupy wojowników, które zmierzały przez las do mniejszych wiosek trigeryjskich. Nafriel nie chciała, by w jej królestwie znajdowało się więcej takich miejsc jak to, więc zakazała tworzenia jednostek bojowych poza Mial. Pomimo tego mniejsze miejscowości były niezwykle dobrze chronione. Stacjonowali w nich wojownicy, wyruszający ze stolicy, a potem zmieniający wartę z inną grupą żołnierzy. Mniejsze patrole badały granice wiosek i lasu, sprawdzając czy przypadkiem na ich ziemie nie dostał się intruz, którego nieopatrznie przeoczył jakiś złoty smok.
Kapłan z ciekawością rozglądał się na boki. Mimo iż nie wkroczył jeszcze na tereny ukryte za drzewnym murem, wokół panowało niezwykłe ożywienie. Dopiero tutaj Vheras przypomniał sobie o nadchodzącym niebezpieczeństwie. Wojownicy byli zdenerwowani, biegali z jednego miejsca w drugie, nerwowo kogoś szukali i znosili drewno do warsztatów. Każdy pieczołowicie przygotowywał się do walki. Smok nie mógł uwierzyć, że Mial aż tak bardzo się zmieniło. O ile zachwycał się osiedlami mieszkalnymi i czarodziejskim układaniem konarów drzew, tak widok rozbieganych wojowników i dymu unoszącego się z kominów kuźni wprawił go w całkowite osłupienie. Był to dla niego niezawodny dowód na to, że z biegiem lat niebezpieczeństwo inwazji i nieprzewidzianych ataków wzrastało w zastraszającym tempie. Trigery obawiały się nie tylko demonów, ale i wielu potworów, które czyhały w lesie, a także samych ludzi. Niektóre bestie tak bardzo się rozwinęły, że złote smoki już z ledwością dawały sobie z nimi radę. Vheras zaczynał wszystko rozumieć.
Drzewa rosnące symetrycznie po obu stronach ścieżki zaczęły coraz bardziej się zacieśniać. Korony, wysoko nad głową smoka, w jakiś magiczny sposób splatały się ze sobą, tworząc naturalny dach. Vheras poczuł się jakby szedł korytarzem. Tunel był dość długi, ciemny. Na pniach wisiały płonące magicznym ogniem pochodnie. Gdyby ziały w nich prawdziwe płomienie z pewnością las spłonąłby na węgiel. Vheras nie zorientował się nawet, kiedy doszedł do końca tunelu. Nie było tu otwartego wyjścia, ale zamknięta szczelnie brama o złotych zdobieniach i półokrągłym kształcie. Stało tu dwóch strażników, podejrzliwie łypiących na kapłana bystrymi, złotymi oczyma. Mimo tego, nie poruszali się wcale. Jeśli to sam Vheras we własnej osobie, to z pewnością zna hasło. Musieli być przygotowani na każdą ewentualność i wszelkie próby szpiegostwa. Nigdy nie mogli mieć pewności, że ktoś się po prostu pod niego nie podszywa. Smok rozumiał to nadzwyczaj dobrze. Przemógł się, z trudnością odnajdując w pamięci strzępki słów, będących magicznym kluczem do bramy. Kiedyś brama ta nie wyglądała tak okazale, nie było tunelu, straży. Teraz wszystko wydawało się silniejsze, potężniejsze, ale i zastraszone tak, jak nigdy dotąd.
- Vras qual khauru! - wyrecytował kapłan. Każde słowo zaklęcia brzmiało w jego ustach niczym melodia o stonowanym, cichym i kojącym tonie.
Strażnicy spojrzeli po sobie. Rozluźnili nieco łapy, w których dzierżyli dzidy zakończone ogromnymi, zakrzywionymi niczym kosy ostrzami. Uspokoili się, wyrazy ich twarzy przestały być tak surowe. Vheras dobrze wiedział, że w ten sposób uśmiecha się dumny, trigeryjski wojownik. Znał ich od podszewki.
Jedno skrzydło magicznej bramy otworzyło się wzniecając tumany niebieskiego, połyskującego kurzu, który mienił się pięknie w świetle słońca. Był on niezawodnym znakiem na obecność magii w powietrzu, choć Vheras wcale nie musiał tego ujrzeć, by przyznać, że wskaźnik użytych i działających czarów jest w tym miejscu bardzo wysoki. Światło wdarło się do tunelu, smok przez chwilę nie widział, co dzieje się za progiem olbrzymiego przejścia. Nie poruszył się, smocze źrenice bardzo szybko przywykły do ostrych promieni. Strażnicy odwrócili na chwilę głowy, jako że ich oczy długo nie widziały dnia. Kiedy Vheras odzyskał wzrok poczynił pewny krok naprzód. Rozejrzał się wokół, wszędzie widział rozbieganych żołnierzy, strażników, patrole, służbę, która pomagała w wyrobach broni, a także, po raz pierwszy od pobytu w Mial, murowane, niewielkie budynki, które dusiły się od oparów dymu i żaru.
Ruch był tu jeszcze większy niż na jarmarku. Cały teren pokrywała zielona murawa, aż dziw, że trawa porastała tu tak gęsto i równomiernie. Pod ciężkimi butami wojowników zapewne dawno by pożółkła i wyniszczała. I tu Vheras wyczuł magię. Usłyszał za plecami kołatanie i lekki zgrzyt. Kątem oka spostrzegł zamknięte już wrota. Ruszył, nie było tu żadnych uliczek, ani udeptanych ścieżek. Wkoło skrzętnie uwijała się służba. Trigery znosiły drewno z małych tartaków, biegały po wodę, by potem zanieść ją do kuźni. Niektórzy dzierżyli w dłoniach butelki z miksturami, których Vheras jeszcze w tych okolicach nie widział. Doskonale wiedział, do czego każda z nich służy, przynajmniej wśród ludzi, ale z pewnością Mial było dla niego ostatnim miejscem, gdzie spodziewał się je spotkać. Kapłan zauważył także kobiety, zarówno służki, jak i wojowniczki, magów i przedstawicielki osobistej straży królowej. Walczące trigerki najczęściej dzierżyły w łapach łuki, ale znacznie różniące się od tych należących do mężczyzn. Trigery budowały je na zupełnie innej konstrukcji, przez lata badając, który kształt i wielkość będzie dla łuczniczek najlepszy. Ostatecznie łuki te przybrały ogromną wielkość, mierzyły wysokość swej właścicielki nie licząc głowy. Jako że kobiety miały bardziej wyczulone zmysły wzroku, słuchu i węchu, sprawdzały się na polach bitwy w walce na dystans i ukryciu. Przyjęto, więc tezę, że broń łuczniczek musi strzelać dalej i bardziej precyzyjnie. Dokładne przemyślenie każdej jednostki w armii trigerów sprawiła, że ich taktyka stała się niezwykle dokładna, przewidująca każdy ruch przeciwnika. To właśnie, dlatego obecność trigerów na polu walki zawsze była bardzo niepokojąca dla ich wrogów.
Nie zabrakło tu też dzieci, a może nie tyle dzieci, co młodzieży. Młodych trigerów, które przekraczając wiek dwudziestu lat mogły poświęcić swoje dalsze życie karierze wojskowej szkoląc się na żołnierzy. W obecnej sytuacji, kiedy groźba ataku potworów wisiała nad Mial niczym chmura burzowa, w szkołach przerwano naukę teorii i korzystając z przyspieszonych kursów próbowano pokazać uczniom nieco praktyki. Wszystko po to, by w razie większych kłopotów nie zabrakło wojowników i aby nie plątali się oni bezradnie po polu bitwy zapominając, co mówił szkolny podręcznik o reakcjach młodego wojownika na przegraną własnego oddziału. Trigery uczyły się uników, ciosów mieczem, strzelaniem z łuków, a najlepsi z danej dziedziny od razy zaciągani byli do odpowiedniej jednostki, gdzie mogli szlifować umiejętności wyłącznie z danego zakresu.
Mniejszą część trigeryjskich wojsk stanowili jeźdźcy - łucznicy oraz jeźdźcy - wojownicy. Trigery nie znały takich stworzeń jak konie, gdyż były to zwierzęta w większości udomowione przez ludzi, a tych nie często spotykali. Dziko żyjące mustangi nie zapuszczały się nigdy w głąb lasu lubując sobie rozległe równiny poza granicami królestwa Nafriel. Zwierzęta te przebywały jedynie w królewskiej stajni, będąc podarkami od kapłanów ludzkich i wędrowców, którzy zbłądzili w Tygrysiej Puszczy. Trigery zamiast koni wolały używać złotych smoków, które z chęcią z nimi współpracowały. Większość złotych smoków wolała nawet zaciąg do armii niż życie w dziczy lasu przepełnione niebezpieczeństwem ataku ze strony coraz to bardziej wyszukanych potworów. Trigery natomiast były niezmiernie zadowolone, gdyż nie znały szybszych i bardziej zwrotnych istot od tych smoków. Poza tym mogły one wzbić się w powietrze, chociaż ich kształtne ciała pozwalały także na łatwe poruszanie się po lądzie.
Jeźdźcy - łucznicy stanowili jednostki powietrzne. Z góry łatwo było wypatrzyć cel i trafić go strzałą. Kobiety, przyzwyczajone do ciężkich, dużych łuków, raczej nie zajmowały tego stanowiska. Broń musiała być mała i niezwykle lekka, dlatego też mężczyźni chętniej sprawowali te funkcje. Smoki natomiast musiały być dość duże i dobrze umięśnione, by mogły wytrzymać pod ciężarem jeźdźca długie godziny. Szczególnie dbano o ich skrzydła, gdyż bez nich jednostka łucznicza nie na wiele się zdawała. Łucznik działający na ziemi mógł w chaosie bitwy nieopatrznie zranić swego pobratymca.
Niezwykle szybką jednostką lądową był jeździec - wojownik. Mógł on w każdej chwili wejść na smoka oraz z niego zejść. Posługiwał się mieczem lub innymi ostrzami, a także toporem. W przeciwieństwie do łuczników, wojownik mógł używać ciężkiej, masywnej broni, a smok nie musiał posiadać zdolności do latania, a większość jego siły ukryta była w długich łapach. Zarówno jeździec jak i jego smok mogli walczyć osobno, co znacznie ułatwiało starcie.
Złote smoki, jako że potrafiły komunikować się z innymi istotami telepatycznie, mówiły hodowcom o własnych potrzebach i same dobierały sobie jeźdźców, którzy odpowiadali im wielkością i wagą, a także umiejętnościami i siłą podobną do ich własnej mocy. Kiedy jakiś uczeń wykazywał umiejętności w jeździe na smoku lub interesował się nimi i doskonale rozumiał, mógł zostać przeniesiony do klasy jeźdźców bądź hodowców. Hodowca dbał o stworzenia podczas pokoju i przygotowywał je do walki lub ćwiczeń. Jak zauważył Vheras, dość dużo trigerów zaciągnęło się do armii jako jeźdźcy, a smoków chętnych do pomocy nie brakowało.
Kapłan minął kuźnię, z której buchało gorącem. Przystanął, by przyjrzeć się pracy kowali. Z głębi ceglastego, niskiego budynku wydobywały się kłęby pary, jarzyły się iskry. Co chwila można było usłyszeć szczęk i głuche uderzenia młota celującego w gorący metal, blitzmal. Wyrabiano tu miecze i zbroje dla wojowników. Obok znajdowało się mniejsze pomieszczenie z jednym tylko otwartym oknem, gdzie zajmowano się produkcją mniejszych i bardziej skomplikowanych elementów uzbrojenia, takich jak sprzączki i uchwyty do pasów i uprzęży czy groty do strzał. Trigery były w swej pracy niezwykle dokładne i rzetelne. Każdy, chociażby najmniejszy szczegół musiał być dopracowany i dobrze wykonany.
Vheras ruszył dalej. Przeszedł obok warsztatów. W tkackich wyrabiano elementy ze skóry, najczęściej smoczej, chociaż trigery wcale nie musiały tych stworzeń zabijać, by zdobyć ten niezwykle rzadki i wytrzymały materiał. Złote smoki, co roku gubiły skórę, by ich nowe okrycie jeszcze bardziej błyszczało złotem. Im bardziej smok się błyszczał, tym był starszy. Trigery wykorzystywały starą, złotą smoczą skórę, by uszyć z niej torby, koszule i uprzęże. W warsztacie bojowym wrzało, Vheras bardzo zdziwił się tym faktem. W miejscu tym opracowywano nowe jednostki i wyrabiano innowacyjne bronie, które potem testowano. Jak widać, trigery szykowały coś nowego, czego jeszcze smok nie widział. Znajdowało się tu jeszcze jedno pomieszczenie, okrągły budynek ze stożkowym dachem, gdzie generałowie zbierali się przed walką, by określić punkty zbioru i nową strategię. Jak dotąd Vheras nie spotkał jeszcze żadnego z generałów, nikogo, kto reprezentowałby swój oddział.
Rozejrzał się, szukając jakiejś znajomej twarzy. Stwierdził, że nie będzie teraz tracił czasu na zwiedzanie szkół i jednostek, gdzie praktykowali uczniowie, chociaż widział kilku, świetnie radzących sobie z bronią bądź smokiem. Widocznie byli to ci wyjątkowo uzdolnieni, którym pozwolono zakończyć przedwcześnie naukę i zaciągnąć się do armii. Przystanął i spojrzał na bezchmurne niebo. Wszystko wyglądało na przysłowiową ciszę przed burzą. Na tle lazurowej gładzi spostrzegł trzy cienie, w których rozpoznał sylwetki złotych smoków i siedzących na nich jeźdźców. Pomyślał przez chwilę. Łucznicy nie mogli wzbijać się tak wysoko ze względów bezpieczeństwa. Na nowicjuszy trigery nie wyglądały, więc dlaczego nikt nie reaguje na złamanie przez nich regulaminu? Czyżby czegoś szukali?
- Vheras! - Znajomy głos wyrwał go z rozmyślenia i zmusił do cofnięcia wzroku od błękitnego nieba. Głos Hourda. Mimo ciężkiej pracy związanej z przygotowaniami, triger jak zwykle tryskał dobrym humorem i pozytywną energią.
Smok spostrzegł go, uśmiechnął się, a Hourd podbiegł bliżej. Z satysfakcją dzierżył w łapach swój nowy łuk, cieszył się jak dziecko, jakby czerpał cały swój optymizm z ulepszonej, złotej broni. Wyszczerzył kły z radości.
- No, no - pochwalił smok odbierając łuk z rąk przyjaciela. - To nad tym tak wszyscy pracują? W warsztatach jest tłoczno jak nigdy.
Vheras dokładnie obejrzał broń. Napiął cięciwę, by określić jej zasięg.
- Zgadza się. Starają się ulepszyć każdą możliwą broń, od kos i toporów, a na sztyletach i strzałach kończąc. Prawdziwa rewelacja! Spójrz, jest duży, a lekki, poza tym strzela dalej niż tamten stary.
- Jestem pod wrażeniem. A tak przy okazji, jak się miewa Hommash?
- Zaskakująco dobrze. Przez tą wadę skrzydła jeszcze rok temu nie mogła latać. Na szczęście Mage opracowała nowe, lepsze lekarskie zioła i z powrotem przeniesiono nas na powietrzne, lewe skrzydło.
- Obserwowałem was z góry - wyjaśnił, uśmiechając się i wskazując palcem niebo. - Lubisz to stanowisko, co?
- Nawet nie wiesz jak bardzo. Ani mnie, ani Hommash nie powodziło się na lądzie. Ona nie miała tak dobrych mięśni łap, a mnie ciężko było przyzwyczaić się do o wiele cięższego miecza. Nie zgodziłem się jednak zostać zwykłym łucznikiem, bo Hommash zostałaby odprawiona do lasu.
- Wracając do łuku... Jest z blitzmalu, prawda?
- Chyba tak, bardzo wytrzymały na upadki i ciosy.
- Naszpikowany zaklęciami. Biała magia. - Oddał łuk trigerowi.
- Zapewne. Blitzmal nie może być aż tak lekki.
- Dobra robota.
Vheras ponownie spojrzał na niebo. Trzy cienie znacznie zniżyły lot, szybując na wysokości koron drzew. Za chwilę troje jeźdźców dzierżących nowe łuki miało wylądować niedaleko nich. Smok spokojnie przypatrywał się majestatycznym ruchom błoniastych, połyskujących skrzydeł złotych stworzeń, czekając aż któryś z nich dotknie łapami ziemi.
- Oni nie ćwiczą, prawda? - Na pytanie smoka Hourd pokręcił przecząco łbem. - I nie testują nowej broni.
- Skąd wiedziałeś? - zdziwił się nieco triger marszcząc przy tym brwi.
- Nawet, jeśli byłyby to ćwiczenia, to i tak nadal obowiązywałby ich zakaz wznoszenia się nad lasem.
- Dobra dedukcja.
- Zżyłem się z wami dostatecznie dobrze, by wiedzieć, kiedy wasze zachowanie jest normalne, a kiedy coś dziwnego wisi w powietrzu.
Hourd nic nie odpowiedział, ale Vheras czekał cierpliwie. Triger westchnął i po chwili milczenia przemówił:
- Nasz oddział wracający z Ghoal zaginął wczoraj. Liczył dwudziestu wojowników, jedni z najlepszych. Nie otrzymaliśmy żadnych wieści od złotych smoków, słuch po nich zaginął.
- Czyżby Oko rozpoczęło atak?
- Raczej nie. Złote smoki w tamtym regionie również znikają. Jeźdźcy mówią, że nie znaleźli żadnych zwłok, a jednak wszystko ginie bez śladu.
- Więc co się dzieje?
- Magowie mówią o nowej bestii, która zeszła z gór i wkroczyła do lasu.
Vheras spojrzał na trigera. Twarz Horda była zimna, groźna i pełna powagi. Oczy wpatrywały się w jeden, daleko umiejscowiony punkt. Po chwili ciszy wojownik przeprosił kapłana i odszedł z nadal zasępioną miną. Przystanął jednak i nie odwracając się do Vherasa rzekł grobowym tonem:
- Wśród nich był mój syn…
Smok milczał. Odprowadził go wzrokiem, aż zniknął w tłumie. Jego głowę przepełnił dziwny lęk o przyjaciela. Kiedy ostatnio przebywał w tych stronach Hromm był malutkim dzieckiem, a Hourda rozpierała duma. Lubił tego chłopca, choć w przeciwieństwie do ojca lubił walkę i dobrze czuł się w jej żywiole. Miał jedynie nadzieję, że nic mu się nie stanie.
Usłyszał trzepot skrzydeł, a pęd powietrza rozwiał mu włosy. Odwrócił głowę. Trzy wspaniałe, złote smoki wylądowały na ziemi. Wśród jeźdźców było dwóch mężczyzn i jedna kobieta, co się rzadko zdarza. Służba podbiegła do nich zdejmując uprząż ze smoczych łbów i uwalniając łuczników od ciężkich zbroi oraz odbierając broń, by ją wypolerować. Śliczna i zgrabna trigerka, najprawdopodobniej praktykantka magii ubrana w złote, luźne szaty, zeskoczyła ze smoka. Poklepała go wdzięcznie po szyi, po czym zsunęła wstążkę splatającą jej długie kruczoczarne włosy. Natknęła się na ciekawskie spojrzenie Vherasa, jednakże wyglądała na taką, która zbytnio się nie przejmowała jego obecnością. Kapłan domyślił się, że rzucała na siebie i dwójkę łuczników zaklęcie maskujące, kiedy szybowali nad lasem. Do jeźdźców podszedł, niespokojnie krocząc, jakiś triger. Jego ubiór - biała koszula o poszerzających się rękawach i luźne jasne spodnie oraz wiele złotych ozdób na ciele w postaci pierścieni, talizmanów i opasek magicznych - wskazywał na profesję maga. Obdarzył trójkę grobowym spojrzeniem, na co ci spuścili ze smutkiem głowy. Trigerka powoli pokiwała owalnym łebkiem, jakby wiedziała, jakie pytanie chce zadać jej mag.
- Nie, nic. Żywej duszy… - odpowiedziała, po czym dodała - martwej też.

***

- Cholera! Ileż jeszcze tego okropieństwa będzie nam się plątać pod nogami?!
- Radzę nie tracić czujności! Claire!
Z otwartej dłoni czarodzieja pomknęła oślepiająca wiązka światła, która z impetem wdarła się do cielska odrażającego, niewysokiego i garbatego stwora i rozdarła jego wnętrzności, pozostawiając jedynie samą powłokę. Mirr odzyskał wzrok i wreszcie spojrzał za siebie, mając okazję podziwiać bladą, naznaczoną czerwonymi plamami, skórę świeżo upolowanej bestii. Odetchnął z ulgą i otarł spocone czoło.
- Dzięki.
- Nie ma, za co - odpowiedział Raidill rozglądając się bacznie.
Młodzieniec zmierzył wzrokiem odrażające i niemiłosiernie cuchnące zwłoki, które i tak były już w stanie postępującego rozkładu i gnicia.
- Niczego na tym paskudnym świecie nienawidzę tak jak ghuli - Skrzywił się z odrazą.
- Cliff nie sądził, że w tych stronach na nie natkniemy się…
Mirr westchnął ciężko.
- Raidill, nie możemy po prostu wzbić się w powietrze i dolecieć do tego całego miasta?
- Nawet nie próbuj, jeśli nie chcesz zakończyć swego krótkiego żywota jako przypalona karma dla ghuli.
- A coś ty taki nerwowy? Tylko pytałem…
- Wybacz, ale coś tu jest nie tak. Ghule atakujące i zabawiające się tak blisko granic królestwa trigerów to nie normalka.
- Czy to miejsce jest jakieś święte, czy co? Jakieś miejsce kultu?
- Nie, ale tych granic pilnują złote smoki. Już dawno powinniśmy jakiegoś spotkać. Jeśli są luki w straży, to do miast dostaną się bestie, a może nawet i nieumarli.
- Cicho…! - skarcił ich Cliff, na co wszyscy momentalnie zamilkli i niespokojnie rozejrzeli się, bacznie wodząc po okolicznych krzakach i koronach drzew.
Coś zaszeleściło. Cliff niepewnie warknął, przykucnął, w każdej chwili gotowy do skoku, mocniej ścisnął swe berło. Kiedy dźwięk się nasilił, a tajemnicza istota zdawała się panicznie wycofywać z zarośli, mag rzucił się na nią. Przekręcił się w locie, czubem berła uderzył w coś, co zwaliło się głucho na ziemię, ale nie tracąc przytomności, ciągle próbowało uciekać. Raidill przypatrywał się bacznie, swym bystrym, sokolim wzrokiem, chcąc wychwycić jak najwięcej szczegółów. Oniemiał, kiedy spostrzegł, kogo mały zwierzolud zaatakował. Mirr o mało nie zachłysnął się powietrzem. Na ziemi leżał, próbujący się podciągnąć, triger - wojownik. Pojękiwał z każdym ruchem. Był dość wysoki, ale wychudzony, brudny i zaniedbany. Ruda sierść była w wielu miejscach posklejana zaschniętą krwią. Prawe, żółte oko zdobiły dwie, krzyżujące się, nasączone czerwoną posoką, podłużne szramy. Cliff natychmiast puścił z uścisku ramię nieszczęśnika, z którego sączyły się życiodajne płyny. Leliel nie bacząc na jakiekolwiek zagrożenie puściła się pędem w jego kierunku i pomogła mu wstać.
- Po… móżcie… P… Pomóżcie nam… Proszę… - wykrztusił ochryple triger, po czym zakasłał krwią i stracił przytomność.

***

Piękny złoty smok wylegiwał się na polanie. Spał smacznie, nie zważając na słońce, które dawno już wstało i przyjemnie ogrzało jego połyskujące najczystszym złotem ciało. Złote smoki, mimo iż zaliczano je do pospolitych, znacznie się od nich różniły.
Były znacznie mniejsze, dorosłe osobniki mierzyły jedynie od trzech do pięciu metrów, chociaż siły w mięśniach im nie brakowało. Jako stworzenia sprzymierzone z istotami niebios wyróżniały się niezwykłą inteligencją i łagodnością, potrafiły także porozumiewać się telepatycznie, chociaż ludzie uważali to za zwykły mit. Niektórzy sądzili, że nawet sama egzystencja rasy złotych smoków to zwykła bajka, jako że stworzenia te rzadko opuszczały Tygrysią Puszczę. Może to nawet lepiej. Skóra złotych smoków pokryta była płytkami z najczystszego złota, a to z pewnością skusiłoby niejednego śmiertelnika. Strażnicy Lasu wyginęliby w zastraszającym tempie, a Mial groziłaby zagłada ze strony bestii zamieszkujących okolice.
Ich pyski były nieco krótsze od tych należących do pospolitych smoków. Żaden z kłów nie wydostawał się na zewnątrz, wszystkie były usytuowane w idealnie prostych liniach. Praktycznie nie różniły się od siebie pod względem wielkości, niczym maleńkie brzytwy, przebijały nawet skały. Nozdrza miały łagodne zakończenia, a oczy, niezwykle duże, osadzone pod pokrytymi małymi kolcami łukami brwiowymi, jarzyły się żółcią i złotem. Rozdzierała je pionowa źrenica. Z tyłu łbów wyrastały długie kolce oraz kilka błon skórnych, które z daleka przypominały sterczące pasemka włosów, tworząc ciekawie wyglądający pióropusz. Wyrostki kostne były duże przy karku i na szyi, a zanikały w okolicach pleców, mniej więcej na wysokości łopatek. Szyje miały dość długie, z przodu, podobnie jak na brzuchu, była pokryta mocniejszymi, dużymi płytami, ułożonymi niczym dachówki. Ten naturalny pancerz był niezwykle przydatny podczas walki. Smoki służące łucznikom były mniej narażone na wrogie ataki z ziemi, a te, które biegały po lądzie, chcąc oprzeć się i zablokować cios podczas otwartego starcia, stawały na tylnich łapach, tak, aby miecz uderzył w twardy brzuch, a nie w inną część ciała - swojego bądź jeźdźca. Smoki posiadały duże skrzydła. Jedno mierzyło długość całego smoka, od czubka nosa do końca ogona. Łapy były pięciopalczaste, zakończone nieco zakrzywionymi, ale ostrymi pazurami, które chwytały i rozdzierały swoje ofiary i wrogów. Ogon natomiast zakończony był niebezpiecznym skupiskiem kolców, przylegających zwarcie do siebie. W razie zagrożenia ostrza te stroszyły się, a smoki miotały nimi na wszystkie strony zadając przeciwnikowi głębokie ciecia i bolesne rany.
Mimo tak dobrego przystosowania do walki, jeden złoty smok nie zawsze dawał sobie radę z jakąś większą bestią. Kiedyś, gdy dni mijały spokojnie, w lesie tym nie było zbyt dużo godnych uwagi i bólu głowy potworów, ale w obecnej sytuacji nigdy nie można było przewidzieć, jakie szkaradztwo tym razem nawiedzi zielone gęstwiny w poszukiwaniu ukrytej od wieków rasy wybranej przez bogów.
Smok ziewnął smacznie, zamrugał leniwie jedną z dwóch powiek i przeciągnął się. Sumienie nie pozwalało mu leniuchować, więc dla świętego spokoju, choć niechętnie, podciągnął się z ziemi. Mlasnął dwa razy, jakby właśnie skończył przeżuwać smakowite i delikatne mięso leśnego zająca. Dwa dni temu odłączył się od stada pilnującego północną część lasu. Najlepiej będzie dla niego, jeśli odnajdzie swych towarzyszy. Ciekawskie bestie mogły wziąć go za łatwy łup, w szczególności, że był sam, a w ostatnich czasach coraz częściej spotykało się potwory polujące w grupach.
Wstał i poruszył niepewnie łapami. Chciał rozejrzeć się za jakimś pożywieniem, ale wiedział, że trudno będzie mu coś samemu złapać. Pocieszył się tym, że złotym smokom jeden syty posiłek starcza na góra dwa - trzy tygodnie. Spojrzał w niebo, którego przejrzysty błękit zwiastował kolejny, piękny, słoneczny dzień. Uradowany, że przy tak sprzyjających warunkach szansa odnalezienia stada wzrośnie, ruszył w stronę krzaków. Przedarł się przez zielony gąszcz, przyspieszył nieco kroku, gdy znalazł się między drzewami. Były one w tych stronach tak wysokie i na tyle oddalone od siebie, że nawet największe smoki bez problemu mogły przechadzać się po lesie. Jedynie tak bujne korony, że aż przylegały do siebie, sprawiały wrażenie gęsto porośniętej, trudnej do przedarcia, puszczy.
Wkoło rozległ się głuchy i przygnębiający wrzask kruków. Smok odchylił łeb do góry. Te czarne ptaszyska nie wróżyły niczego dobrego, więc podwoił czujność. Gdziekolwiek się one nie pojawiły, działo się coś złego. Wkoło pojawiło się więcej krzaków, tak wysokich, że smok musiał nieco zawrócić i obejść to miejsce szerokim kołem. Niestety, gęstwiny tak niespodziewanie urosły, że nie było wyboru, tylko siłą przedrzeć się przez nie. Poczuł niepokojące zimno. Złote ciało przeszył dreszcz. Głowa smoka ponownie powędrowała w stronę nieba. Dlaczego tak nagle zrobiło się zimno? Słońce nadal przygrzewało, a Lodowy Smok jeszcze nie zwiastował nadejścia zimy. Wkoło, po zielonych liściach spływały krople wody, skąd się wzięła? Lazurowe tło przebiły czarne, krucze cienie, gubiąc po drodze atramentowe pióra. Smok niepewnie wkroczył w krzaczasty gąszcz, był średniego wzrostu, a liście całkowicie go nakryły. Walczył z gałęziami kilka minut, próbując przejść na drugą stronę zielonego muru i mając nadzieję, że gdy to zrobi ujrzy czystą drogę usnutą między drzewami.
Nareszcie, promienie słońca poczęły majaczyć między liśćmi. Jeszcze kawałek. Smok wyciągnął szyję, by jak najszybciej zaczerpnąć świeżego powietrza. Jednocześnie poczuł na kostnych wypustkach lodowate zimno… niewiadomo skąd. Ostatnie gałęzie smagały go jeszcze po złotych oczach. Przymknął je i zamachnął głową, by odgarnąć od siebie nachalne liście. Grzecznie posłuchały, odsłaniając wreszcie ciało niecierpliwego smoka.
Otworzył oczy…
Polana skuta lodem - źródło przeszywającego go zimno. Trawa i pnie drzew pokryte białym szronem, zdawały się zapaść w sen, letarg. Smok rozszerzył ze zdumienia oczy, źrenice zwęziły się przeczuwając niebezpieczeństwo. Poczynił krok naprzód, poczuł zimno pod łapą. Rozejrzał się dookoła, nadal niedowierzając temu, co widzi. Skąd zimno, mróz i lód w takim miejscu i o tej porze roku? Wszystko zasnute było lodowatym całunem. Z gałęzi zwisały krystalicznie czyste sople.
Życie wokół zamarło. Stanęło w miejscu.
Coś zazgrzytało i tupnęło. Coś olbrzymiego, bo tylko jakaś wielka bestia mogła wydawać takie odgłosy i wszczynać niesamowity hałas, kiedy czyniła kroki po gruncie. Złoty smok obrócił się i zamarł w nadziei, że potwór odejdzie. Niech zapomni o intruzie, który najwyraźniej wkroczył na jego mroźne terytorium. Czyżby yeti? Ale skąd się tu wzięło? Człowiek śniegu nigdy nie zszedłby z gór w środku lata. Więc co?
Sople zadrgały i poczęły odrywał się od konarów i gałęzi. Spadały za zamarzniętą ziemię, rozbijając się z niewielkim łoskotem. Przez polanę potoczył się wał chłodnego powietrza, od którego smok zatrząsł się. Powiał zimny wiatr. Dźwięki głuchego tąpania nasilały się, w końcu umilkły. Smok gotów był już odetchnąć z ulgą, gdy powietrze rozdarł niesamowity ryk dzikiej bestii. Zakręciło mu się od tego w głowie, rozpaczliwie próbował rzucić się do ucieczki, najlepiej tą samą drogą skąd przyszedł. Obrócił się i pognał ku krzakom. Był coraz bliżej, jednak coś zmusiło go do nagłego hamowania. Przed nim z nikąd wyrosła lodowa, gruba ściana. Kolejny dreszcz przeszył go na wylot. Niepewnie obejrzał się za siebie.
Chłód tak zamroczył mu oczy, że spostrzegł jedynie czarną sylwetkę olbrzymiej, muskularnej bestii. Była nieco większa od niego. Kosmata, pazurzasta łapa rzuciła się ku niemu, by w ciągu kilku sekund pochwycić długą, złotą szyję. Bestia zaryczała dziko, a w jej okrzyku dało się wyczuć rządzę krwi. Zacisnęła łapy, miotając smoczą głową na lewo i prawo. Smok chciał chociaż pisnąć, ale brakło mu tchu. Z płuc ulotniło się powietrze, a tętnica nie mogła pracować normalnie, dostarczając życiodajnego tlenu. Nie miał siły nawet poruszyć skrzydłami. Smok zobaczył ciemność.
Lodowata ciemność. Surowa i oschła. Nieprzyjazna.
Smok nigdy nie sądził, że dane mu będzie zginąć w lodowym więzieniu.
Bestia z satysfakcją mruknęła i wdarła pazury w głąb smoczego gardła. Wreszcie mogła rozpocząć ucztę. Taki kąsek nie trafiał się często. Skutą lodem glebę nasączyła świeża, gorąca krew. Majestatyczny, złoty strażnik lasu wydał ostatnie tchnienie.
Tak zginął jeszcze jeden ze złotych smoków, okrutnie i bez szansy na jakąkolwiek zemstę z jego strony… Taka śmierć jest najgorsza ze wszystkich możliwych.
Wkoło rozległ się głuchy wrzask czarnych ptaków.

***

Mirr zerwał się na równe nogi. Niepokojący dźwięk oderwał go od pracy. Po chwili odetchnął z ulgą i nachylił się ponownie.
- To tylko kruki, ty tchórzu - zaśmiał się w duchu.
- A mnie to się niesłychanie nie podoba...
Zephir pojawił się tuż przed nim. Jego duch lewitował nad taflą jeziora.
- O co ci znowu chodzi?
- Ten cały triger jest jakiś dziwny.
Mirr, lekko sfrustrowany, podciągnął się z ziemi, wyciągając przy tym mały bukłak Raidilla z zimnych odmętów leśnego strumyka.
- Słuchaj, Zephir! To tobie się coś bez przerwy nie podoba! Mógłbyś się wreszcie odczepić!
Zephir westchnął z przekąsem.
- Nie tym tonem…
Mirra zemdliło.
- Dobra! Tylko nie rób tego, proszę!
- Jeszcze wspomnisz moje słowa. Zadając się z tym trigerem narażamy się na niebezpieczeństwo.
- Co masz na myśli? - Chłopak przyczepił buteleczkę do paska i ruszył przez krzaki ku polanie, na której się zatrzymali. Demon płynął w powietrzu tuż za nim.
- Przecież sam się tak nie urządził. Ktoś lub coś nieźle uwzięło się na niego i wygląda na to, że tak łatwo mu nie przepuści.
- Raidill mówił, że tutejsze bestie nie są takie groźne. Przynajmniej w porównaniu do jednego trigeryjskiego oddziału bądź gromadki złotych smoków.
- A widziałeś gdzieś tutaj oddział trigerów? - Mirr podrapał się po głowie. - A jakieś stado złotych smoków?
- No… Niby nie…
- A więc zastanów się nad tym. I to porządnie. Chyba nie słyszałeś o sile jednego trigera. O jego sprycie, szybkości i wyczulonych zmysłach. Jeśli podróżował wraz ze swym patrolem, to bestia, która ich zaatakowała musiała być przerażająco potężna.
- W każdym bądź razie nic ci do tego. Nie możemy przejść koło niego obojętnie. To przecież triger, a my zmierzamy do ich stolicy.
- Róbcie, co chcecie, ale ja nie mam zamiaru na to patrzeć.
Zephir wykonał teatralny, niski ukłon. Po chwili wyparował zostawiając za sobą spiralkę czarnej mgiełki, która wkrótce również rozwiała się w powietrzu.
- I bardzo dobrze! - wrzasnął za nim Mirr, ale szybko ugryzł się w język, wyobrażając sobie, jak za moment zwraca to, co zjadł rankiem.
Kiedy minął ostatnie zarośla spostrzegł polankę z ogromnym głazem na samym środku i widokiem takim samym, jaki pozostawił odchodząc szukać wody. Raidill na ciche szmery stanowczo odwrócił głowę, ale gdy upewnił się, że w ich stronę zmierza nie, kto inny jak Mirr we własnej osobie powitał go stonowanym uśmiechem. Pod głazem, w towarzystwie Leliel i Cliffa leżał na wpół przytomny trigeryjski wojownik. Jego rodowe szaty były porozdzierane i brudne tak, że przypominały raczej łachmany niż przepiękną tunikę, jakimi szczycili się mieszkańcy Mial. Tak, z pewnością pochodził z Mial, biorąc pod uwagę krój stroju, a raczej tego, co z niego zostało, oraz wyhaftowaną tygrysią łapę na piersi.
- Znalazłeś wodę? - spytał czarodziej z nutą troski w głosie.
- Naturalnie - Mirr wyszczerzył zęby. Pełny bukłak podniósł na wysokość oczy, co utwierdziło tylko Raidilla w przekonaniu, że faktycznie wodę znalazł. Rzucił butelkę, starzec zręcznie ją złapał i natychmiast otworzył próbując wlać jej zawartość trigerowi do pyska.
Nieco ocucony wojownik zakasłał i zamrugał oczami. Nie miał siły wstać, więc ruchem łapy zbył gest czarodzieja. Oddychał łapczywie, ale bynajmniej był już przytomny.
- Imię? - naciskał Raidill chcąc usłyszeć od nieznajomego precyzyjną odpowiedź.
Triger wziął głęboki oddech i z trudem rzekł ochrypłym głosem:
- Hromm… Hromm z… Mial…
- Że z Mial to też wiemy - odparł czarodziej z wyraźnym poprawieniem nastroju.
Dzięki łykowi orzeźwiającej, zimnej wody, która spływała potokiem wprost z gór, triger znalazł w sobie tyle siły, by podciągnąć się nieco i oprzeć plecami o drzewo. Odetchnął głęboko, jakby chcąc coś powiedzieć, jednak z wyraźnym wahaniem. Powieki miał przymknięte, jako że szramy przedzierające oczy i policzki ciągle krwawiły, a tym bardziej piekły i niemiłosiernie pulsowały. Uzdrawiające zaklęcia Leliel dodawały mu ulgi i otuchy.
- To może długo potrwać - odezwał się Raidill, na co dziewczyna skinęła potwierdzająco głową. - Można by rzec, że otarłeś się o śmierć, wojowniku.
Hromm sapnął z lekkim wyrazem strachu na twarzy. Z trudnością przełknął ślinę.
- Musicie… to… to… coś! Ono… zniszczy…!
Raidill przemknął wzrokiem po Leliel, Cliffie i Mirrze. Zasępił się i zamyślił, a jego bystre, sokole oczy badały każdy napotkany obraz. Hromm z widocznym wysiłkiem uniósł jedną z powiek i obdarzył dziewczynę złocistożółtym, błagalnym spojrzeniem. Leliel w odpowiedzi nasiliła strumień białej magii, którą starała się uleczyć rannego wojownika.
- Co jest w lesie? - spytał niepewnie czarodziej wyciszając do minimum głos.
Leliel zganiła go, przytykając palec do ust. Raidill natychmiast zamilkł, zauważając co się dzieje. Wokół otwartych dłoni dziewczyny rozbłysło oślepiające, białe światło, które ukoiło i uśmierzyło ból krwawiących do nieprzytomności ran.
Triger oddalał się coraz bardziej od świata żyjących.

***

Nie czuł już niczego. Bólu ani zimna, które nasiliła poranna rosa, mgła oraz nocna pustka, w której przyszło mu panicznie uciekać. Nie czuł fizycznie, jednak jego serce napełniał strach przed tym „czymś”, co wyrządziło krzywdę jemu i jego kolegom.
W każdym zakamarku mrocznej przestrzeni widział złowrogi cień olbrzymiej, włochatej bestii, która gotowa była w każdej chwili rozszarpać jego gardło jednym precyzyjnym ciosem. Tak postąpiła z jego towarzyszami drogi, jedynie ślepe szczęście uratowało go od niechybnej śmierci. Dlaczego los uratował właśnie jego, a nie tamtych nieszczęśników? Czyżby począł nosić w sobie przeciążające brzemię odpowiedzialności? Za życia niewinnych trigerów? Może za jego bezmyślność w posyłaniu oddziału w drogę powrotną „na skróty”?
- Nie… Bestia i tak znalazłaby was wszystkich… - usłyszał w odpowiedzi obcy basowy głos.
- Dlaczego akurat my musieliśmy natknąć się na to „coś”?
- Tobie dano przeżyć… A Luruphrizz nie robi niczego bez znaczącego celu.
- Jaki to cel?
- Cerenis posłał tą bestię, by kogoś zabiła. Musi być silna, skoro została wysłana na tak ważną misję samotnie.
- Ale czy trzeba było poświęcać życia niewinnych ofiar, bym spełnił wolę Świetlistego Smoka?
- Tak musiało być. Ale teraz należy jak najszybciej ostrzec królową.
- Już rozumiem. Spełnię wolę Świetlistego Smoka.
- Teraz uleczę cię całkowicie, byś mógł bez przeszkód dotrzeć do miasta. Pamiętaj, że jestem z wami. Niech świadomość mojej bliskości doda wam wszystkim odwagi.
- Dziękuję…
Światło otuliło jego ciało i niemal chciało rozerwać na strzępy, wdzierając się głęboko do jego wnętrza. Zasklepiło rany, poczuł jak z podłużnej szramy na policzku zostaje jedynie blizna. W żyłach krew poczęła płynąć z zawrotną szybkością, a mięśnie napełniła siła i witalność. Hromm westchnął głęboko, zamknął oczy, a powietrze wokół niego zawirowało.
Wracał.

***

Zakrztusił się czymś i zerwał, by usiąść. Poczuł jak ciepła energia opuszcza jego ciało. Gdy otworzył oczy zobaczył przed sobą rozmyty obraz, który po chwili zmienił się w piękny, leśny krajobraz. W miarę jak wracały mu zmysły, mógł rozpoznać osoby, które go otaczały i z troskliwymi wyrazami twarzy uważnie śledziły jego poczynania.
Znajoma, pełna ciepła dziewczyna odpoczywała po wielkim wysiłku siedząc na ziemi. Obok ze spokojem siedział czarodziej. Raidill ze zmarszczoną brwią drapał się po siwej brodzie. Jego różdżka ze szmaragdowym kamieniem spoczywała oparta między nogą, a ramieniem. Triger zmarszczył brew. Mały mag i człowiek przyglądali mu się obojętnie. Człowiek, pomyślał. Co tu do diaska robią ludzie? Dziewczynę mógłby jeszcze znieść, uleczyła jego rany, ale on… Wyczuwał w nim coś dziwnie obcego.
- Widzę, że pomogło, panie Hromm - usłyszał wreszcie głos czarodzieja.
Triger odchylił się lekko i zaczął masować sobie kark. Szyja bolała go od długiego leżenia w jednej pozycji. Westchnął, czym dał znak, że nic już mu nie jest.
- Może przynieść jeszcze wody?
Hromm spojrzał na chłopca rozważając jego propozycję. Był uśmiechnięty, jakby faktycznie nic się nie stało. Czy on nie zdaje sobie sprawy z tego, że wkroczył na święte terytoria?
- Nie trzeba - odparł szorstko.
Sprawdził, czy jego miecz nadal znajduje się w tym samym miejscu, co zwykle - przy pasie u boku. Nie znalazł tam jednak swego zaufanego ostrza.
- Twój miecz jest tutaj - rzekł Raidill i oddał broń w ręce wojownika. Ku jego zdziwieniu klinga była naostrzona i czysta, mimo iż powinna była być naznaczona zaschniętą krwią upamiętniającą ciężką walkę o przeżycie. Lśniła w świetle słońca.
- Dziękuję - wykrztusił nieco zmieszany.
- Nie ma, za co. Ten miecz będzie ci chyba bardzo potrzebny, nieprawdaż?
- Tak. Masz całkowitą rację, czarodzieju.
Hromm wstał z ziemi i otrzepał brudne spodnie. Były poszarpane i dziurawe gdzieniegdzie. Zamachał parę razy rudawym ogonem i rozprostował ramiona, ani przez chwilę nie tracąc czujności.
- Mniemam, że teraz wrócisz do Mial. My również podążamy w tamtą stronę - rzekł staruszek, po czym także podciągnął się z trawy. - Zjedź coś, nie ma tego dużo. Nasze zapasy się kończą.
- Dobrze, że tu jesteś. Trigery przygotowują się do bitwy. Pomoc czarodzieja bardzo się nam przyda.
Raidill jakby rozpromieniał. Uśmiechnął się lekko i poklepał przyjacielsko trigera po ramieniu.
- Oczywiście. Chyba wiem, co tobą tak pomiotło. - zaczął. Hromm wzdrygnął się nieco na myśl o tym, co czyha na niego w lesie. - I lepiej dla nas abyśmy nie spotkali tego czegoś…

***

W lesie panowała zupełna cisza, nie licząc szelestu liści, trzasku ściółki pod łapami i przeraźliwego wrzasku czarnych ptaszysk nad głową. Cliff pomyślał, że za moment dostanie szału, a wszystkie kruki przemieni w smakowite pieczenie jednym potężnym ognistym zaklęciem wysłanym z magicznego berła. Że też to jego wysłali po drzewo na opał. Nie mogli posłużyć się Mirrem? Był w końcu wyższy od niego.
Podejrzanie kruki te wyglądają nieco…, pomyślał, gdy tuż przed jego nosem zawirowało czarne jak smoła pióro.
Odprowadził je wzrokiem. Obserwował jak opada i bezszelestnie dotyka ściółki, a potem zamiera w bezruchu. Chociaż nie… Drga, z resztą nie tylko ono, ale i liście na drzewach, igły sosnowe i cała ziemia pod jego łapami. Cliff ze zdziwienia otworzył szmaragdowe oczy tak szeroko jak tylko potrafił. Niepewnie zbliżył łeb do podłoża, usłyszał dudnienie, równomierne grzmoty, kroki. Kroki czegoś naprawdę ogromnego, powolnego i niezwykle ciężkiego. A co za tym idzie - bardzo silnego. Czarne kruki nasiliły wrzask, krakały dziko, aż mag zadarł głowę do góry, by upewnić się, czy aby na pewno nikt ani nic nie odziera ptaków z piór. Zobaczył ciemny kłęb kruczego stada, który wyglądał jak chmura burzowa.
Cliff z chęcią wycofania się poczynił krok za siebie. Dudnienie narastało z każdą sekundą. Wkrótce potem jego uszy rozdarł ryk, jakiego od dawna już nie słyszał. Dobiegła go fala chłodu. Zatrząsł się. Drzewa i zarośla, które rosły przed nim zakołysały się i zadrżały. Na jego oczach stały się białe, coś, co stało po ich drugiej stronie, zamroziło je i uwięziło w lodowej pułapce. Kolejny ryk rozdarł powietrze. Lodowa ściana pękła z trzaskiem, rozsypując się na milion kawałków. Za białymi gałęziami stała bestia, ogromna o siwej sierści. Poczyniła krok naprzód, a gdy jej włochata, pazurzasta łapa stanęła na ziemi rozległ się łoskot pękającego, zmarzniętego gruntu. Potwór stanął przed nim w pełnej krasie.
Miał białą sierść, która porastała całe jego potężne, muskularne ciało. Olbrzymi garb wyrastający z pleców sprawiał wrażenie, jakby potwór wcale nie posiadał szyi. Łapska, tak długie, że opierały się na ziemi, zakończone były olbrzymimi pazurami wielkości całej głowy. Jedynie łeb miał znajomy, bo z pewnością należał do śnieżnego wilka. Długi pysk ułożony był w grymasie, który odsłaniał wszystkie zaślinione, ostre zęby. Długie kosmate uszy bacznie wyławiały najcichsze szmery i inne dźwięki, a fioletowe, małe ślepia przeszywały na wylot swą przyszłą ofiarę - przerażonego Cliffa.
- Yeti…? Nie, nie jest to…
Bestia zaryczała okropnie, aż maga zamroczyło w oczach, a gdy odzyskał zmysły stwierdził, że znajduje się w dosyć niemiłym położeniu. Uścisk na jego szyi uświadomił mu, że potwór nie jest wcale taki powolny, jak mu się zdawało. Berło wypadło mu z łapy, nie miał czym się bronić. Tuż przed nosem zobaczył zwężone, fioletowe oczy, które lśniły z satysfakcją i radością na myśl o nowym, świeżym kąsku. Bestia miała śmierdzący, lodowaty oddech.
Uścisk nagle zacieśnił się. Cliff wydarł z siebie przeraźliwy ryk bólu i wołania o pomoc.

***

- Mirr!
Chłopak wypuścił Igglesiola z rąk. Zamarł w bezruchu, z szeroko otwartymi oczami i całkowitym przerażeniem wpatrywał się w ziemię. Po chwili pochylił się i powoli podciągnął miecz. Zdziwiony Raidill przypatrywał się mu. Hromm ukradkiem śledził każdy jego ruch.
Zerwał się w jednej chwili do przeraźliwego biegu. Pomknął w las. Jego twarz napełniona była ogromnym gniewem i obawą. Strachem. Minął czarodzieja i z desperacją zatopił się w zaroślach.
- Co to było?! - Zaskoczony Raidill nie zdążył powstrzymać szarżującego wściekle chłopaka.
- Cliff! - padła krótka odpowiedź. Ale ona mu wystarczyła. Mówiła wszystko…

***

Przenikliwy ryk wydarł się z gardła małego maga. Jednakże nie był już to ryk bólu, ale ogromnego gniewu i chęci zemsty na wilczej bestii. Potwór natychmiast zwolnił go z uścisku, a z zaślinionego pyska zniknął grymas satysfakcji i zadowolenia. Niedoszła ofiara dawała mu jasno do zrozumienia, że nie zamierza oddać własnego życia bez walki. Mały zwierzolud zdawał się być teraz o wiele groźniejszy i silniejszy niż przed paroma sekundami.
Gdy Cliff poczuł cofające się od jego szyi łapska, odwrócił się momentalnie i spojrzał wilczej bestii w czerwone ślepia. Jego szmaragdowe oczy biły grozą. Mag wyglądał tak, jakby to on miał za moment rzucić się na potwora i odrzeć go z białego futra. Bestia, ostatnio dość rzadko spotykając się z tak śmiałym sprzeciwem i chęcią walki, poczyniła kilka chaotycznych kroków w tył.
- Chcesz Cliffa życie? Weź, więc sobie! Trigery ty zabiłeś, Cliff dobrze wie i o tym!
Bestia z niedowierzaniem przestała warczeć. Po chwili jednak, ku zaskoczeniu Cliff’a, potwór wyprostował się, choć na grzbiecie wciąż widniał olbrzymi garb. Pysk wygiął się w dzikim uśmiechu, a fioletowe oczy rozbłysły, jakby w ich wnętrzu czaiła się krew wszystkich jego ofiar. Stwór wydał z siebie pokład dziwnych jazgotów, które z pewnością miały być śmiechem. Cliff zmarszczył pyszczek i warknął. Przez jego umysł przebiegł obcy, niezwykle ciężki i ochrypły głos. Był zniekształcony i ledwo przez maga rozumiany.
- Przyznam… niezwykle smaczna… krew…
Cliff oniemiał. Nawet najznakomitsze znane mu bestie Piekieł nie umiały mówić w ludzkim języku. Czuł jak zbiera w nim ogromny gniew.
- Czym jesteś ty, do diabła?!
- Jestem… waszą… śmiercią!
Bestia ponownie zaczęła rechotać. Po plecach maga przeszedł dreszcz lodowatego zimna. Zaczął zastanawiać się, w jaki sposób Mroczne Oko utworzyło takie szkaradztwo.
Nagle spostrzegł jak potwór zaczyna rozpływać się przed nim, niczym lód. Wodząc wzrokiem dookoła nie zauważył jak mała kałuża przenikliwie zimnej wody zmierza ku niemu, podchodzi do tyłu i materializuje się powoli za jego plecami. Poczuł tylko lodowaty oddech na plecach i przy głowie. Zimno pochodzące z pyska bestii, który otwierał się z każdym wypowiadanym przez niego słowem.
- Powiedź im… że ja… będę tam… pierwszy…!
Ponownie usłyszał wariacki śmiech, który począł się oddalać coraz bardziej. Ciało Cliffa otulił lodowaty całun, który zmroził wszystkie jego mięśnie i odebrał mu swobodę ruchów. Przed oczami zobaczył rozmyty obraz, skuty lodem. Stracił zmysły, nic nie widział, nie słyszał… Nie czuł. Zapadł w trans.

***

Mirr miotał się dziko, dziwna siła popychała go do przodu. Wymachiwał Igglesiolem na wszystkie strony, chcąc położyć trawy i krzewy na ziemię. Co chwila nawoływał przyjaciela, jednak nie uzyskiwał odpowiedzi. Słyszał tylko nieprzyjemne krakanie czarnych kruków okupujących koronę lasu i niebo nad nim. Przeklął je z przekąsem, wciąż miał wrażenie, że zwiastują coś złego.
- Co ty w ogóle wyprawiasz? - Zephir wyłonił się z czarnego obłoku, który uformował się tuż przed jego twarzą.
- Przestań się wtrącać!
Demon naburmuszył się. Zmarszczył brwi i skrzyżował ręce na piersi.
- Po prostu martwię się o własne życie. To chyba oczywiste, a ty łazisz sobie samotnie po lesie szukając jakiegoś głupiego zwierzoluda.
- Przestań! Przez ciebie dzieją się te wszystkie złe rzeczy! Przez ciebie tu jestem. Wciąż mnie okłamujesz. Dlaczego nie powiedziałeś mi, kim jest Raidill? Jesteś demonem, takim samym jak cała reszta tego piekielnego ścieku!
Zephirowi mina zrzedła. Mirr zamilkł, nie bardzo wierząc, że wszystkie słowa, które wypowiada należą do niego. Cała siła, która jeszcze przed chwilą napędzała go do działania, nagle ulotniła się i zostawiła osłabionego chłopaka samemu sobie. Demon zniknął.
- Nie dajesz mi wyboru. - Usłyszał jego głos.
Mirr osunął się na kolana i usiadł na ziemi. Igglesiol wypadł z drżącej ręki, a jego klinga zatrzeszczała o kamienie. Na jego twarzy ukazało się zmęczenie i przerażenie. Z trudem podniósł głowę. Lazurowe oczy zmieniły barwę, by stać się krwistym karminem. Zwężone źrenice zdawały się wypatrywać czegoś, co nie istniało.
- Ty… Ty to… robisz? - wyksztusił z ledwością.
- Dość tego dobrego! Poddaj się, a wszystko będzie dobrze.
- Zephir…
Mirr złapał głęboki wdech. Zaczął się dusić, nie wiedział, czemu, ale płuca odmówiły mu posłuszeństwa. Nie mógł oddychać. Poczuł zawroty głowy. Serce waliło mu jak oszalałe.
Ostatkiem sił wydobył z siebie błaganie, które w jego ustach brzmiało jak ostatnia wola.
- Przestań… Proszę cię… Przes…
Osunął się cicho na ziemię, gdy w jego płucach zabrakło życiodajnego tlenu. Czerwone oczy miał szeroko otwarte, tak jakby ktoś zatrzymał w nich strach.
Po chwili ciało nieprzytomnego chłopca drgnęło, podciągnęło się lekko i przechyliło na bok. Spod długiej grzywki rozbłysły krwiste oczy. Zephir znów był na zewnątrz, złapał kilka oddechów. Mirr był bezpieczny, żył, choć stracił przytomność. Chyba trochę przesadził, ale ten chłopak doprowadzał go już do szewskiej pasji. Nie można było po dobroci.
Wpatrywał się w ziemię, na własne dłonie, które po chwili zacisnął w pięści i uderzył nimi w grunt. W miejscach tych trawa zwiędła i uschła, a kamienie rozżarzyły się do czerwoności. Ziemia ugięła się pod naporem olbrzymiej siły i utworzyła płytkie dziury. Dopiero teraz wyczuwał obecność bestii. Pomyślał przez chwilę, że dobrze byłoby jej się przyjrzeć. Poza tym, jeśli zmierzała w stronę trigerów, to nie wróżył im nic dobrego. A przecież całkiem możliwe jest to, że właśnie one dysponują odpowiednimi środkami, by rozdzielić jego i Mirra. Nie mógł zaprzepaścić takiej szansy.
- Czuję go… ale… dlaczego jest tak dziwnie znajomy…?
Zephir zacisnął zęby, a dwa demonie kły zabłysły wściekłością.
- Nie jesteś kolejnym potworem. Jesteś czymś… co już kiedyś spotkałem…
Wstał, nie odrywając bystrego spojrzenia od zarośli, podniósł miecz z ziemi. Ruszył dalej w las, ciągnąc za sobą Igglesiola. Klinga szurała po ściółce.
- Coś ochrania twoją aurę… Dlaczego? Nie jesteś bestią… Skąd cię znam…?
Chwycił mocniej miecz i zakreślił ostrzem łuk w powietrzu. Uniósł wskazujący palec lewej ręki i narysował nim pentagram tuż przed twarzą. Po chwili rysunek, a także cała dłoń rozbłysły niebieskim światłem, które rosło z każdą chwilą, by w efekcie pokryć całe ciało Zephira i przejrzystą gładź Igglesiola.
Czuł, że każda tarcza, a w szczególności magiczna, będzie mu potrzebna.
Niebieska łuna wniknęła do jego ciała, które wypełniła nowa siła, gotowa wytrzymać napór wielu potężnych, ale jedynie fizycznych ataków. Magiczna tarcza dawała o sobie znać tylko, gdy od czasu do czasu zalśniła na swym nosicielu.
Rozejrzał się niespokojnie. Wiedział, że ignorowanie czarnych kruków, które niczym chmury zbierały mu się nad głową, może stać się poważnym błędem. Krakanie nasilało się i dudniło demonowi w uszach. Podobnie jak Mirr, przeklął je w duchu.
- Znam cię… Tylko skąd…?

***

Z okien śnieżnobiałej świątyni wydarło się oślepiające, białe światło. Kapłan wszedł do niej, gdy blask opadł. Pod białymi, długimi szatami krył się mały chłopiec o niezwykłej urodzie. Twarz ukrytą miał w kapturze, z którego powiewała złota, krótka grzywka. W marszczeniach szerokich rękawów nie dało się dostrzec ruchów. Kapłan szedł cicho i tak zwiewnie, jakby był duchem. Płynął w powietrzu.
Na podeście stała dziewczyna o białych włosach splecionych w warkocz. Smukłymi dłońmi obejmowała kulę, która mieniła się bladym światłem. Kiedy nieznacznie zgasło, dziewczyna odłożyła magiczny artefakt i usytuowała go na zdobionym kontuarze. Zeszła na dół po schodach i zbliżyła się do czekającego na nią kapłana.
Przyklękła na jedno kolano oddając pokłon przełożonemu. Po chwili wstała i czekała na dalsze polecenia. Od kapłana biła niezwykła łuna pozytywnej energii, jednakże nie śmiała odezwać się słowem.
- Czy wszystko idzie zgodnie z planem?
- Tak jak kazałeś.
- W takim razie pozwól ze mną, Tilt.
Dziewczyna posłusznie podążyła za kapłanem. Wyszli ze świątyni i tarasem wśród białych kolumn wkroczyli do różanego ogrodu. Mimo iż było tu niezwykle jasno, twarzy młodzieńca nie dotknął żaden promień słoneczny.
- Czyli udało mu się?
- Jeszcze nie, ale to kwestia czasu. Jednak będzie problem ze zlokalizowaniem źródła demonicznej magii.
- Nie to jest teraz najważniejsze. Liczy się to, że udało nam się szybko zareagować. W dodatku dowiedziałem się pewnej bardzo ciekawej rzeczy…
Tilt spojrzała na niższą od siebie sylwetkę chłopca i z niecierpliwością wyczekiwała dalszych jego słów. Ciekawiło ją to, o czym mówił, ale nie śmiała zapytać, co miał na myśli.
- A Zephir? Czy coś podejrzewa?
- Wszystko wskazuje na to, że nie.
- I niech tak zostanie. Nie możemy powstrzymać Zhiela, ale Zephir musi sam stanąć do walki. Nie tylko z silnym przeciwnikiem, ale i własną psychiką. Wykona za nas małą robótkę. Pewien od dawna zapomniany wyrok.
Kapłan zatrzymał się. Po chwili odwrócił do dziewczyny, ale tak, że nadal jego twarz pozostawała niewidoczna.
- On może nam bardzo zaszkodzić. Można było się spodziewać, że ten szczur piekielny obróci go przeciwko nam… Zejdź na ziemię Tilt. Informuj o wszystkim, co zobaczysz. Czuję w tym spisek.
Odszedł pozostawiając Tilt jedynie z własnymi myślami. Patrzyła na jego znikającą w oddali postać.
- I uważaj na niego - usłyszała jeszcze rozmyty głos. Jednak musiała przyznać, że te słowa dodały jej nieco otuchy.

***

Odnalazł Cliffa wśród drzew i zarośli. Uwięziony był w bryle przeźroczystego lodu. Cała jego nieruchoma postać zatrzymana została w wielu gestach przerażenia i strachu.
Zephir rozejrzał się dokoła. Szósty zmysł, jaki posiadał - wyczuwania aury i energii - powiedział mu, że wstrętnej, ale i znajomej bestii już tu nie ma. Złowróżbne kruki odleciały całym stadem daleko stąd. Obszedł skute lodem ciało zwierzoluda.
Demon położył dłoń na zimnym lodzie. Poczuł przeszywający chłód, ale tak odmienny od tego, który można spotkać na najwyższym ze szczytów Lodowego Smoka… Był przepełniony złem, a Zephir doskonale znał to uczucie.
- Flarevolt!
Bryła lodu utonęła w gorących płomieniach. Chłopak starał się użyć jak najsłabszej dawki zaklęcia, by nie zranić uwięzionego maga.
Kiedy warstwa lodu stała się wystarczająco cienka, by samodzielnie ją skruszyć, Zephir zaniechał jej ogrzewania. Poczuł, jak energia Cliffa uwięzionego w środku szamocze się dziko i, najwyraźniej wiedząc, co dookoła się dzieje, próbuje wydostać się na zewnątrz. Lodowa postać zakołysała się i drgnęła parę razy, demon spostrzegł również, że mag nerwowo poruszył powieką. Po chwili na gładkiej bryle rozeszły się pęknięcia, z których emanowało czyste, niebieskie światło. Zephir cofnął się do tyłu, przeczuwając, że trzaskające kawałeczki lodu boleśnie wbiją mu się w ciało.
Wokół rozległ się zduszony krzyk zwierzoluda, który wkrótce potem przemienił się w prawdziwy wrzask przypominający kilka ogromnych potworów razem wziętych. Zephir do tej pory nie widział maca w takim stanie, nie sądził, że dysponuje on taką siłą.
Lód pod napływem głośnego wrzasku i potężnej siły bijącej od małej istotki pokruszył się i połamał na kawałki, a napór ogromnej energii porozrzucał je po okolicy, ciskając w drzewa i zarośla. Zephir nie zdążył się ukryć, więc obrócił najszybciej jak mógł i tarczą emanującą z jego dłoni zatrzymał w locie ostry, niczym sztylet, odłamek lodu. Tuż przed twarzą.
Cliff emanował gniewem i wściekłością. Z braku sił osunął się na jedno kolano, ale szybko podniósł, widząc przed sobą zdradzieckiego demona. Podparł się swym berłem. Wydostanie się z bryły lodu kosztowało go mnóstwo energii. Zephir z ukrywanym podziwem, w skupieniu przypatrywał się potencjalnemu wrogowi. Szmaragdowy kamień w berle cały czas silnie błyszczał i lśnił niebieską poświatą. Demon nie przejął się tym, stał nieruchomo w jednym miejscu, wzrokiem przeszywając ciało maga.
- Cliff nie z tobą rozmawiać chce! - warknął bezczelnie.
Zephir zmrużył oczy, zwęził czarne źrenice.
- Stracił przytomność. Nie jest na tyle silny, by przejąć ciało - odpowiedział mu oschle, a w jego głosie dało się czuć nutę satysfakcji.
- Co mu demon zrobił?! - ryknął Cliff najwyraźniej tracąc nad sobą panowanie.
Zephir uśmiechnął się szyderczo.
- Teraz ja zaopiekuję się tymże ciałem. Powiedzmy, że nie byłem zadowolony z tego, co robił Mirr.
- Demon wstrętny kombinuje coś. Cliff obiecuje, że wykończy kiedyś go łapami własnymi. Wyrwie osobiście mu serce i nim sępy wygłodniałe nakarmi!
Na twarzy Zephira pojawił się wariacki uśmiech, a oczy zabłyszczały wściekle. Parsknął śmiechem.
- Ho, ho! Takie brzydkie wyrazy? Nieładnie…
- Najbrzydsze wyłącznie wyrazy do demona parszywego pasują - burknął mag i odwrócił głowę w kierunku, w którym wyczuwał obecność kilku osób zmierzających ku nim.
Raidill rozpoznając w oddali sylwetki Cliffa i Zephira przyspieszył kroku. Hromm prowadził dwa konie, na jednym siedziała Leliel. Wyglądała na bardzo zdenerwowaną.
Czarodziej był w nienajlepszym humorze. Gdy tylko przekroczył zarośla rozejrzał się niespokojnie widząc skuty lodem krajobraz. Nie zadawał żadnych pytań, w ogóle się nie odzywał.
Hromm przeraził się na ten widok i cofnął chaotycznie w tył. Do jego głowy powrócił krwawy obraz przeszłości. Leliel widząc Zephira zaniepokoiła się nieco.
Cliff zdenerwował się nagłym i szybkim rozwojem zdarzeń.
- Przed nami on tam będzie! Tak powiedzieć Cliffowi kazał! wrzasnął.
- Gdzie?
- W Mial!
Raidill zamarł w miejscu. Nie sądził, że bestia tak szybko da o sobie znać. Musieli choćby biec przez całą drogę, byleby bestia nie uprzedziła ich i nie zrobiła ze stolicy obozu śmierci.
- Demonie, gdzie jest Mirr?
- W środku - odpowiedział Zephir niefrasobliwym tonem.
- Przykro mi, ale nie możesz jechać z nami. Chyba, że zwrócisz nam kolegę. Trigery nie będą zachwycone z twojej obecności.
Demon obdarzył czarodzieja spojrzeniem pełnym wyrzutu. Mógł się tego spodziewać.
- W takim ja i Leliel pojedziemy na Liatrisie. Cliff i Hromm wezmą drugiego konia. I nie oszczędzać się. Choćbyśmy mieli zginąć w tym lesie ze zmęczenia, musimy jak najszybciej przedostać się do Mial.
Leliel zeszła z konia, ustępując miejsca magowi i trigerowi. Przesiadła się na Liatrisa. Zephir minął ją bez słowa, lodowatym wzrokiem zmierzył czarnego wierzchowca, który parsknął i ze zdenerwowaniem kręcił się wkoło. Demon zniknął w zaroślach. Dziewczyna miała jedynie nadzieję, że Mirr wróci.
Zephir bardzo szybko znikł im z pola widzenia.
Oczy Raidilla posmutniały na ten widok.
- Chyba faktycznie mi się z nim nie powiodło - rzekł do siebie.
Poklepał Liatrisa po łbie, co ten przyjął z wielką radością.
- Polecimy - odpowiedział mu głośno do ucha.
Wokół zatańczyły śniegowe piórka, gdy Liatris wydobył olbrzymie skrzydła z czarnego ciała. Lekko odbił się od ziemi i wzbił powoli ku górze. Wyleciał nad drzewa, ich oczom ukazała piękna korona lasu. W oddali wznosiły się góry. Pośród najwyższych, zasnutych mgłą i chmurami, panowały szczyty pasma, zwanego Lodowym Smokiem. Pegaz zamachał skrzydłami i z niezwykłą szybkością począł przecinać powietrze.
W dole ujrzeli Zephira, który gnał przed siebie z niezwykła szybkością, lecz ten nie odwrócił głowy, by na nich spojrzeć, mimo, iż z pewnością wiedział, że wznoszą się teraz tuż nad nim. Cliff i Hromm zanikli gdzieś między drzewami.

***

Mirr po raz pierwszy w życiu zdał sobie sprawę z tego, że wcale żaden miecz ani strzała nie muszą przebić jego serca, by wyzionął ducha. Dziwne przeczucie kazało mu bez przerwy odwracać głowę i sprawdzać, czy przypadkiem Zephir nie pojawił się, by dokończyć dzieła. O mało go nie zabił. Śmierć mogła go dosięgnąć z każdej strony, o każdej porze dnia czy nocy. Mogła przyjść niespodziewanie, tak jak przed chwilą. Następnym razem ten demon może nie być dla niego tak łaskawy. Ale przecież sam powiedział, że jeśli jeden z nich zginie, umrze też drugi. Czy Zephir aż tak bardzo chciał wydostać się na zewnątrz, że dopuścił się tych radykalnych środków? Co on knuje?
Był nadal nieprzytomny, ale czuł, jakby właśnie przed chwilą się przebudził. Po jego ciele przeszedł zimny dreszcz, ale jednocześnie przyjemne ciepło. Nie wiedział skąd się wzięło.
Leniwie uniósł powieki, a przynajmniej tak mu się wydawało. To, co zobaczył przeszło jego najśmielsze oczekiwania. Przed nim tańczył ogień. Czerwone języki otoczyły go z każdej strony, zdawały się go wkrótce pożreć, ale piętrzyły się jedynie w górę, nie mając wyraźnego zamiaru usmażyć chłopaka żywcem.
Pośród pomarańczy i czerwieni Mirr dostrzegł postać wysokiego zwierzęcia, mimo, że gorąco piekło go w oczy. Ogień zdawał się być jego ciałem, a może na odwrót. Ogromne, żółte oczy zwęziły się, po czym rozszerzyły i zajaśniały czystym światłem. Mirr poczuł, jak to światło wdziera się do jego wnętrza i pochłania całą postać.
Wtedy zerwał się z podłoża. Rozejrzał niespokojnie wokół i zrozumiał, że był to jedynie sen, chociaż przysiągłby, że bardzo realistyczny. Wokół niego panowała ciemność, pustka i głucha cisza. Cały spocony, usiadł. Nie rozumiał, dlaczego jest mu tak bardzo gorąco. Oddychał szybko i niemiarowo. Czuł się wyczerpany, ale nie wiedział, czym.
- Witam z powrotem szanownego pana - usłyszał znajomy głos.
Tuż przed nim pojawił się Zephir lewitujący w powietrzu. Był najwyraźniej zadowolony, chociaż Mirr pałał wściekłością. Z resztą, po tym demonie można spodziewać się wszystkiego. Podobnie jak dziecko, potrafił cieszyć się z byle głupoty i krętactwa.
Chłopak nie miał jeszcze siły, by wstać. Złapał kilka głębokich oddechów, jakby znów miał się dusić i mówił powoli.
- Coś ty zrobił?
- Pierwszy raz muszę przyznać, że przesadziłem. Trochę mnie poniosło.
- Trochę… - parsknął z przekąsem.
- Nie chciałeś mnie słuchać.
- No, a co niby twoim zdaniem miałem zrobić?
- Ostrzegałem cię, że coś jest nie tak. Ten potwór, który zaatakował Hromma, podąża w stronę Mial.
- Nic nie rozumiem…
- Ty idioto! - wrzasnął. - Kto ci da osobne ciało, gdy ta bestia wyrżnie trigery w pień?
- Elfy…?
- Nie ma mowy. Lasy elfów są chronione przez zbyt odpychające zaklęcia przeciw demonom.
- Chyba muszę nauczyć się paru takich. A ta bestia? Spotkałeś ją?
- Zamiast jej spotkałem twojego kolegę.
- Zrobiłeś mu coś? - spytał, obdarzając demona podejrzliwym spojrzeniem.
- No wiesz… Taki dumny demon, jak ja nie może sobie pozwolić na jakieś głupie utarczki. I to z takim słabeuszem - fuknął, a Mirr roześmiał się ironicznie.
- Uważaj żeby ta duma czasami nie uniosła cię do Nieba.
Trudno było w to uwierzyć, ale Zephir po raz pierwszy w całym swym krótkim życiu uśmiechnął się ciepło i szczerze. Nigdy nie miał okazji, by zrobić coś takiego. Mimo, że demoni obyczaj mu na to nie pozwalał, nie mógł walczyć z dziwnym uczuciem, które przepełniało jego serce. Wreszcie był przez kogoś zauważany. Nie myślał, że kiedykolwiek polubi tego chłopaka. Dotychczas nienawidził go z całej siły, a samotność i pustkę wypełniały mu rozmyślania o uśmierceniu swego drugiego, jakże odmiennego, ego.
- Nie zrobiłem mu krzywdy. Znalazłem go zamrożonego w bryle lodu, więc posłużyłem się jedynie Flarevoltem. Ale bestia gdzieś nam przepadła. Ale…
- Coś się stało? - spytał Mirr, widząc dziwny wyraz na twarzy demona.
- Ja po prostu… Nie sądzę, by to coś w ogóle było bestią.
Mirr mógł się tylko domyślać, o czym demon mówi. Spojrzał na niego ze zdziwieniem, ale nie zadawał zbędnych pytań. Szybko zmienił temat.
- Gdzie jedziemy?
- Do Mial. Ale nazwałbym to biegiem, nie jazdą. Czarodziej nie życzy sobie, bym wchodził do miasta.
- I nie dziwię się mu. A ty oczywiście zamierzasz ten zakaz podważyć. Kiedy dasz mi wrócić?
- Wkrótce. Pozwól, że przyjrzę się tej bestii. Musimy się spieszyć. Inaczej to coś nas uprzedzi i zrobi ze stolicy rzeźnię.

***

Vheras ogarnął wzrokiem zieloną Tygrysią Puszczę. Wieża obronna ledwie górowała nad drzewami, by nie była z daleka widoczna. Jednocześnie stała na niewielkim wzniesieniu, zwanym przez trigery Łysym Wzgórzem, gdyż nic, oprócz trawy, tu nie rosło. Stało tu zawsze dwóch wartowników, pilnujących porządku i strzegących miasta w razie nagłego nalotu z powietrza. Wieża miała okrągły przekrój, a z jej czubka, gdzie okiem sięgnąć widniał rozlewający się las. Jedynie w oddali majaczyły góry i liczne doliny. Na północnym wschodzie dało się dostrzec odbijające się słońce od przejrzystej wody Spadającej Rzeki.
Smok odetchnął świeżym powietrzem. Wpatrywał się w nieco mgliste cienie na horyzoncie.
Aż dostrzegł majaczącą, lecącą w powietrzu sylwetkę. Najwyraźniej skrzydlate stworzenie. Vheras miał o wiele lepszy wzrok od trigerów, choć i te nie raz go zaskakiwały. Jeden ze strażników spostrzegł dziwne zjawisko i zasłonił łapą silnie świecące słońce, by móc lepiej widzieć.
Kiedy zorientował się, że cień wyraźnie zmierza w ich kierunku, gorączkowo cofnął się ku wyjściu, chcąc zawiadomić łuczników o podejrzanym przybyszu. Jednak Vheras złapał go za ramię.
- Nie ważcie się wszczynać alarmu!
- Ale… - jąkał się strażnik. Drugi nie śmiał ruszyć się z miejsca.
- Nie ma potrzeby zawiadamiać straży. I nie ma potrzeby atakować. Posiadam szósty zmysł i wyraźnie czuję, kto taki się zbliża.
Kapłan puścił trigera, a ten spoglądał to na Vherasa i sylwetkę poruszającą się po niebie, a to na swego kolegę. W końcu powoli kiwnął głową, w pełni ufając smokowi.
- A teraz wybaczcie. Zamierzam udać się do królowej i przekazać jej dobrą wiadomość.
Vheras nałożył na głowę czarny kaptur i zszedł skręcającymi się schodami w dół. Ruszył przez niewielkie Łyse Wzgórze i przekroczył mosiężne wrota północnej bramy.
Udał się prosto do pałacu, nie zatrzymując ani na chwilę, by przyglądać się rzetelnej pracy wojowników, łuczników i uczniów. Co prawda nie rozumiał, dlaczego czarodziej złamał zasadę i wybrał drogę powietrzną. Trigery mogłyby ich zaatakować nie czekając na wyjaśnienia, jako że były niezwykle ostrożne i umiały zadbać o swe terytorium. Gdyby nie on zapewne już byłoby po nich.
Nie musiał już przechodzić przez żadną z bram, gdyż wejście na dziedziniec pałacu znajdowało się właśnie w tej części miasta. Kiedy minął wszystkie murowane budynki ponownie otoczyły go drewniane chatki ze słomianymi dachami. Były to domy dla służby królowej. Vheras kroczył brukowanym chodnikiem, po których bawiły się dzieci. Znów zapomniał o zbliżającej się walce, przynajmniej przez chwilę.

***

- To dziwne.
- Co takiego?
Nafriel westchnęła i zamknęła oczy. Oparła pokryte kremową sierścią smukłe dłonie na balkonowej balustradzie. Z miejsca tego rozpościerał się widok na całe miasto. A właściwie na jego mieszkalną część.
- Byłeś kiedyś nad drzewami?
Hourd, który na rozkaz królowej przybył do pałacu spojrzał w górę, na zielone, bujne korony i lazurowe niebo. Gdy Nafriel dopadła wieść o zniknięciu oddziału była bardzo zaniepokojona, a Hourd dostarczał jej najnowszych informacji.
- Naturalnie, pani. Przecież jestem jeźdźcem.
Kotka uśmiechnęła się i fuknęła.
- Ile razy mam ci mówić, byś zwracał się do mnie po imieniu? Jestem jeszcze młoda i nie chcę, by uważano mnie za jakąś dostojną królową.
Triger zmieszał się nieco.
- Ale widzisz… Ten malutki fakt, że jestem właśnie królową, przeszkadza bym czerpała z życia więcej niż moi poddani. Ja jeszcze nigdy nie widziałam jak duża jest Tygrysia Puszcza, jak wygląda majaczący we mgle Lodowy Smok, bo nie pozwolono mi nawet wejść na wieżę Łysego Wzgórza.
Hourd zasępił się. Dobrze rozumiał uczucia Nafriel. Kiedy Hommash nabawiła się wady skrzydła, długo nie mógł wzbić się w powietrze. Bardzo za tym tęsknił.
- Niektórzy pomyśleliby, że trigery to mają dobrze, co?
- To przez naszą izolację - odezwał się wreszcie wojownik. - Gdyby porównać nas do innych ras wyszłoby na to, że jesteśmy strasznie zacofani. Stać nas na więcej.
- Nawet reirowie są lepiej usytuowani. Są bieglejsi w magii. No, a elfy są doskonale znani wśród ludzi, chociażby z legend. O nas nikt nie mówi.
- Wcale nie musi tak być.
- Ujawnimy się.
- Co takiego?
- Mówię, że się ujawnimy. Trzeba przemówić ludowi do rozsądku inaczej nadal będziemy trwać w miejscu. Nie po to Smoczy Władcy dali nam nieśmiertelność, byśmy całą wieczność spędzili na lenistwie i spokojnym życiu. Muszę nieco się rozerwać, potrzebuję odrobiny ruchu. Zamierzam odejść z tym chłopcem i pomóc mu pozbyć się demona. Przynajmniej się na coś przydam.
Hourd milczał. Dla wielu słowa młodej władczyni mogły wydawać się absurdem, ale on całkowicie był jej przychylny.
- Szczerze mówiąc… Chciałabym być zwykłym człowiekiem…
Zapadła głucha cisza. Nafriel nagle otworzyła oczy.
- Coś się zbliża.
Triger wydał z siebie zdenerwowany pomruk.
- Zbliża się… owy chłopak - usłyszeli za plecami znajomy głos.
Jednocześnie odwrócili się i napotkali uśmiechniętą twarz Vherasa.
- To Raidill, Leliel i - zwrócił się do Hourda - jakiś triger. Bardzo młody i znajomy triger - Uśmiechnął się jeszcze cieplej.
Hourd odwrócił się nagle, starając wyłowić z gęstwiny jakieś ruchy.
- Na co więc czekamy? - Nafriel położyła dłoń na ramieniu trigera. Ten uśmiechnął się, gdy wyczuł coś znajomego.
- Idziemy - odrzekł z zapałem.

***

Na placu przed pałacem zebrała się straż. Ktoś nawoływał, trigery krzyczały coś do siebie o podróżnych, którzy zawitali do miasta. Na złoconych schodach stała królowa oraz Vheras i Hourd.
Kiedy cień zawisł pomiędzy drzewami, które okalały pałac, zniżył lot. Trzepot ogromnych skrzydeł pegaza wywołał falę wiatru. Zwierzę miękko opadło na ziemię i pewnie dotknęło twardego gruntu. Niektórzy mieszkańcy przerwali swoją pracę i z zaciekawieniem przypatrywali się gościom.
Kotki z przybocznej straży Nafriel podbiegły do pegaza i pomogły Leliel zeskoczyć na ziemię. Dziewczyna uściskała je z radością, jako że wszystkie znała osobiście. Raidill poklepał Liatrisa po szyi, na co ten złożył skrzydła i pozwolił, by wchłonęły do czarnego ciała.
Wkrótce potem na głównej uliczce miasta pojawił się inny koń. Zatrzymał się na placu. Hromm pewnie zsiadł z niego i zsadził małego maga. Zaczął niecierpliwie oglądać się na boki.
Hourd nie mógł uwierzyć w to, co widzi. Wśród tłumu szybko odnalazł niepewne spojrzenie młodzieńca.
- Hromm! - wykrzyknął puszczając się schodami w dół.
Młody triger oprzytomniał na znajomy głos. Odwrócił się, a w oczach stanęła mu pełna radości i tęsknoty pędząca sylwetka Hourda.
- Tato…!
Triger wyciągnął ręce, a kiedy przedarł się przez tłum i spotkał się z synem, uściskał go z całych sił. Dłonie i głos mu drżały, a w oczach pojawiła się narastająca wilgoć.
- Myślałem, że cię straciłem - powiedział, gdy wypuścił Hromma z ojcowskiego uścisku.
- To było straszne tato… - rzekł rozżalony, przełykając z trudem ślinę. Wkrótce potem na jego pysku zagościł uśmiech.
Vheras przypatrywał się tej scenie. Wzruszenie przepełniło jego serce. Jego spojrzenie spotkało się z tęczowymi oczami Leliel. Uśmiechnęła się do niego szczerze, ale on poczuł ukłucie gdzieś w swoim wnętrzu. Z rozmyślenia wydarł go nagle czyjś dotyk. Poczuł miękką dłoń na ramieniu. Dłoń Nafriel.
- Vheras, mówiłam, że coś się zbliża…
Smok zmarszczył brwi, gdy spotkał poważne spojrzenie Raidilla, czekającego cierpliwie na dole. Odwrócił głowę, by spojrzeć w sowie oczy Nafriel, pełne obaw i strachu.
- …Ale to nie byli oni. To coś jest złe - wyszeptała jednym tchem.

***

Przez las przedzierał się Zephir. Złość w nim narastała. Coraz silniej odczuwał przesączoną złem aurę bestii, coraz bardziej obawiając się jej. Dziwne, znajome przeczucie mówiło, że przegra, że potwór nie jest wcale tym, na co wygląda…

***

Dziesiątki strzał świsnęło, gdy bestia ociężałym krokiem wkroczyła na trigeryjskie ziemie. Powietrze wokół stało się zimne, przesączone złem. Potwór wydał z siebie lekki pomruk drwiny, ostre groty strzał płytko wbiły się w pokryte siwą sierścią ciało. Białe futro skaziła czerwień sącząca się z ran. Pazurzasta łapa jednym pociągnięciem wydarła z wnętrza ciała długie badyle, gniotąc przy tym lotki. W miejscach tych krew nagle poczęła się zasklepiać, otaczając ranę brzydkim strupem, a później bladą skórą, którą na nowo porosła długa sierść. Cały proces przebiegł bardzo szybko, jakby ktoś przyspieszył czas.
Dowódca małego, leśnego oddziału z niedowierzaniem zamrugał bystrą powieką. Ukryty za drzewem tak jak reszta jego żołnierzy w skupieniu obserwował poczynania dziwnego mutanta. Kiedy Nafriel dowiedziała się o niebezpieczeństwie postawiła całą stolicę na nogi. Tysiące trigerów niezdolnych do walki wyruszyło na północny wschód za Spadającą Rzekę. Wraz z nimi podążyli kupcy z innych państw, by przechodząc Łysym Wzgórzem dotarli do królestwa leśnych elfów. Straże zostały obstawione w każdym możliwym miejscu w Mial, oraz przed jego bramami i nieco w głębi lasu. Bestia nie mogła przedrzeć się przez obronę, nie mogła postawić łapy na terenie stolicy.
Kapitan opuścił łuk, z którego jeszcze przed chwilą wypuścił strzałę. Potwór, zdawać by się mogło, nic nie poczuł, a jego rany zagoiły się nieprawdopodobnie szybko. Z niedowierzaniem przyglądał się drepczącej głucho bestii. Nagle zatrzymała się, triger niepewnie przełknął ślinę. Fioletowe oczy rozbłysły jadowicie. Potwór przechylił łeb spotykając przerażone spojrzenie młodego dowódcy. Powoli uniósł łapę, wskazując ogromnym pazurem sylwetkę trigera. Bestia roześmiała się chrapliwie, a szmer przeszedł po koronach pobliskich drzew. Ponownie świsnęły strzały i zatopiły ostrza w spaczonym stworzeniu, które zdawało się tym nie przejmować. Z potężnego łapska wydarła się fala chłodu, która szybko zamieniła się w lodowy, ostry sopel. Potwór mruknął pod nosem, a ostrze z impetem przedarło powietrze i zatrzymało się dopiero w ciele kapitana.
Nawet nie pamiętał chwili, kiedy lodowe ostrze przebiło jego serce, było za szybkie. Z niedowierzaniem, drżącymi ruchami spuścił w dół oczy, by zobaczyć zimny sopel wyrastający z jego piersi. Zakrztusił się krwią, łuk wypadł mu z łap. Złapał ostatni oddech, jakby w nadziei, że Świetlisty Smok odratuje go od zbliżającej się śmierci. Nic się jednak nie wydarzyło, zobaczył przed sobą ciemność, którą potem rozstąpiła jasność kłująca w oczy. Ciało jego spadło z drzewa i głucho zderzyło się z ziemią pokrytą paprociami.
Bestia wydarła ze swego ciała kilka następnych strzał. Ostatnią obejrzał dokładnie i wykrzywił wargi w desperackim uśmiechu. Upuścił ją, by obiła się cicho o grunt. Z pazurzastej łapy wyrosło kilka lodowych sztyletów. Potwór obrócił się szybko wokół własnej osi, wyrzucając ostrza jedno po drugim. Gdy się zatrzymał począł rozkoszować się wrzaskami i stękaniem umierających. Wszystkie pociski trafiły celu.
Z drzew posypał się deszcz trupów, które wkrótce potem otoczyła czarna łuna, wchłaniająca martwe ciała. Wszystkie znikły.

***

Nafriel obserwowała włochatego potwora z pałacowego okna. Widziała, jak przedziera się przez obronę, z łatwością przechodzi przez bramę, z zimną krwią zabija prawie wszystkich żołnierzy spotkanych na swej drodze. Nie mogła na to patrzeć, głęboko w jej wnętrzu kotłował się gniew, który nie potrafił znaleźć ujścia. Nie mogła nic zrobić, nikt nie pozwoli jej opuścić pałacu. Zacisnęła pięści i uderzyła nimi w kamienną balustradę. Spostrzegła na dole Vherasa, który dumnie wyczekiwał przeciwnika na złotych schodach. W jej dużych, kocich oczach pojawiły się łzy.
Leliel siedziała w bezruchu, czuła obecność zła, ale nie była to zbliżająca się aura Zephira. Jakaś obca i znacznie gorsza aura. Najgorsze było to, że nic nie mogła w obecnej sytuacji zrobić. Chciałby wyjść na spotkanie bestii, ale wiedziała, że jej towarzysze nie pozwolą na to.
- Gdzie Mirr jest? - spytał Cliff nerwowo.
- Mirra nie ma. Jest Zephir, a on zmierza ku nam. Czyżby coś zamierzał
- Raidill niech coś zrobi!
- Spokojnie. Póki żyję, nie pozwolę na upadek Mial. To miasto trwało w pokoju przez miliony lat i niesprawiedliwością by było, gdyby runęło za sprawą jednego włochatego szkaradztwa.
Hourd i Hromm w ciszy przysłuchiwali się słowom czarodzieja, które uświadomiły im, kim są i o co walczą. Zrozumieli, że Mial jest czymś więcej niż tylko miastem, schronieniem i stolicą spokoju. To ich ojczyzna, rodzinny dom, którego za wszelką cenę muszą bronić.
- Martwić będziemy się, gdy pójdzie coś nie tak. Ale bądźmy dobrej myśli, Vheras to potężny smok. Nie pokona go byle bestia.
Leliel podeszła do okna, w którym stała Nafriel. Położyła dłoń na jej ramieniu chcąc ją nieco pocieszyć. Kotka zmusiła się do lekkiego uśmiechu. Nie martwiła się o swój tron, o stolicę, którą zawsze można odbudować. Martwiła się własny lud, a w szczególności o Vherasa.

***

Ogromna wilcza bestia zatrzymała się, odrzuciła na bok umęczone tygrysie zwłoki, czyniąc z nich efektowną krwawą plamę na drodze. Wyprostowała się nieco i ruszyła naprzód widząc majaczące w koronach drzew wieżyczki i ściany ogromnego pałacu.
Kiedy potwór wkroczył na drogę wyłożoną płytkami drzewa jakby osunęły się na boki, odkrywając złoty taras. Ogromne, wysokie schody prowadziły gości w progi pięknego pałacu. Jednak ktoś stał na tej drodze, najwyraźniej śmiało szukając śmierci. Fioletowe oczy bestii zalśniły rządzą krwi. Z wilczego pyska wydarło się kilka jazgotów, niewiele podobnych do śmiechu.
- Święty Smok… - zazgrzytał ochryple potwór.
Vheras dumnie patrzył na bestię z góry. Zwęził oczy, by potem znów je rozszerzyć. Kapłanowi wcale nie było do śmiechu.
Bestia zamilkła. Na jego pysku ponownie pojawił się grymas niezadowolenia i gniewu. Po krótkiej ciszy napięła wszystkie mięśnie i ryknęła niesamowicie. Wokół całego jej cielska błyskały wyładowania, a czarna, spaczona aura wypełniła powietrze. Ryk nasilił się, drzewa wokół zerwały się do wspólnego szumu, targało nimi na wszystkie strony. Ziemia pod naciskiem olbrzymiej siły potwora ugięła się tworząc niezbyt głęboką dziurę. Płytki i kamienie poderwały się do góry, a huragan ciskał nimi na wszystkie strony. Fala energii z impetem uderzyła w złote schody, zawalając je stopień po stopniu. Vheras nie ruszał się z miejsca. Gdy stracił grunt pod stopami zawisł w powietrzu. Bestia zaprzestała uwalniania energii, a wszystko wokół opadło i ucichło. Słychać było jedynie głuche odgłosy uderzania kamieni o ziemię, gdy te odrywały się gdzieniegdzie od zniszczonych do połowy schodów i dołączały do gruzów na dole.
Kurz opadł, a kapłan zniżył lot i wylądował wśród zgliszczy. Mruknął coś i parsknął. Wyciągnął przed siebie rękę, wewnętrzną częścią dłoni wskazując na wilczego mutanta.
- Aż tak lubisz energię…? - szepnął spokojnie.
Uniósł dłoń ku niebu, złączył dwa palce - środkowy i wskazujący i wykonał nimi zdecydowany ruch ku ziemi, zatrzymując się na kraterze, w którym niewzruszenie stała bestia oczekując dalszego rozwoju potyczki.
- Mega Volt! - ryknął kapłan.
Ledwo widoczne wśród drzew niebo przysłoniła fioletowo-granatowa chmura burzowa. Po okolicy przetoczył się grzmot.
Potwór zadarł łeb do góry, spostrzegł małe, jasne punkciki, które rosły z każdą chwilą. Kiedy zdążył się zorientować, co takiego zmierza ku niemu fala kilkudziesięciu błyskawic zwaliła się na niego głucho trzymając w stanie porażenia i dzikiego szoku.
Energia elektryczna wdarła się do jego wnętrza, paraliżując organy i zmuszając krew w żyłach do szalonego pędu. Wokół pojawił się oślepiający blask, wkrótce potem każda z błyskawic wybuchła z hukiem zadając bestii nowy ból. Smok usłyszał przeszywające ryki. Krater zasnuł kurz.
Kapłan ponownie wyciągnął dłoń przed siebie. Zabłysła śnieżnobiałym światłem.
- Claire!
Potężny biały strumień przedarł się przez zasłonę kurzu i z impetem rzucił się na niewidoczną postać potwora. Smok słyszał jedynie ryk bólu świadczącym o trafności jego uderzenia. Światło pożarło całe ciało bestii szamoczącej się na boki. Vheras z satysfakcją opuścił rękę i cierpliwie czekał. Bestia powinna była już nie żyć.

***

- Ładnie to rozegrał - pochwalił Raidill dokładnie obserwując poczynania kapłana z pałacowego okna. - Paraliż plus porządna dawka czystego światła, żadna bestia nie wytrzymałaby tego.
- W dodatku to zaklęcia w wykonaniu potężnego Świętego Smoka - ucieszył się Hourd.
- Ale to coś żyje… - wyszeptała rozżalona Nafriel i po chwili niebezpiecznej ciszy rzuciła się na drzwi. Korytarzem ruszyła wprost do pałacowych wrót. Nie zważała na krzyki i prośby swych towarzyszy. Hourd złapał ją za ramię, ale wyrywając się z uścisku pobiegła jeszcze szybciej. Nie mogła znieść dziwnego przeczucia, które kołatało jej się w głowie.

***

Wśród opadających tumanów pyłu muskularny, niewyraźny cień poruszył się niespokojnie. Vheras ze zdumienia otworzył szeroko oczy. Zdziwienie odebrało mu mowę. Czarna sylwetka wyprostowała się i obróciła w stronę zaskoczonego smoka. Tam, gdzie z pewnością znajdowała się jej mała wilcza głowa rozbłysły dwa fioletowe ogniki. Zwęziły się ze zgrozą, z rządzą krwi i chęcią zemsty. Kurz opadł ukazując bestię o białym futrze. Nie miała ani jednej rany na ciele. Potwór wyglądał tak, jakby zaklęcia ominęły go, bądź nie zadziałały, jednak jego gniew wskazywał na to, że jednak swoje wycierpiał. Vheras poczuł niepewność, nie mógł się poruszyć. Mutant uniósł pazurzaste łapsko, zamachał nią, jakby zadając cios niewidzialnemu przeciwnikowi. Cisnął lodowymi ostrzami, które z impetem poszybowały ku kapłanowi.
W porę oprzytomniał, wyciągnął ramiona w stronę szarżujących pocisków, które napotykając niewidoczny opór zatrzymały się w powietrzu. Gdy smok zdjął osłonę lodowe odłamy spadły na ziemię, krusząc się na miliony kawałków.
Bestia wykorzystała moment nieuwagi Vherasa i ruszyła wprost na niego. Nie przypominała już tego powolnego i ociężałego stworzenia. Smok spostrzegł, jaki potwór jest olbrzymi i potężny dopiero, gdy starł się z nim. Ociężałym cielskiem przysłonił mu niebo, zamachał muskularnym ramieniem i z impetem uderzył Vherasa w lewy bok. Smok wrzasnął z bólu, gdy poczuł jak pazurzasta pięść miażdży mu kości i łamie żebro. Zmasakrowane ramię wypuściło strugi czerwonej posoki. Siła uderzenia odepchnęła kapłana do tyłu. Jego ciało bezwładnie poszybowało i nieprzyjemnie gruchnęło o pień ogromnego, rozrośniętego drzewa, ryjąc przed tym ziemię. Zielona korona zachwiała się. Smok mimowolnie stracił przytomność.
Bestia poczyniła kilka kroków ku zmasakrowanemu ciału, jednakże zatrzymała się w pół drogi i odwróciła łeb. Kosmatymi uszami wychwyciła zbliżające się, pospieszne kroki.
Przez ogromny próg szerokich pałacowych wrót wybiegła zasapana Nafriel. Przebiegła przez ruiny złotych schodów i zatrzymała dopiero, gdy niespodziewanie zawalały się one w dół. Nie mogła zejść, gdyż gruzy tworzyły niebezpieczne rumowiska.
Jej oczom ukazał się makabryczny widok.
- Vheras! - wrzasnęła zalewając się łzami.
Potwór uśmiechnął się parszywie. Rzucił jeszcze przelotne spojrzenie pokonanemu smokowi i zwrócił kroki ku przerażonej kotce. Vheras nie był jego celem, nim zajmie się później.
Stąpał powoli i ociężale rozkoszując się cierpieniem i strachem przyszłej ofiary - swego prawdziwego celu. Trigeryjska królowa musi zginąć. Fioletowe oczy rozbłysły dziko. Wokół rozległ się głuchy, ochrypły warkot. Powoli uniósł łapę w górę, a naznaczone krwią Vherasa pazury zeszkliły się od zimna i lodu.
- Zginiesz…
Z włochatej łapy wychynęło potężne, lodowe ostrze, jednak znacząco różniące się od poprzednich - było szkarłatno-czerwone, skąpane we krwi smoka.
- Zginiesz… - Roześmiał się. - Zginiesz… od jego… krwi!
Ostrze pognało ku Nafriel, którą sparaliżowało ze strachu.
- Nie! - rozległ się głuchy wrzask.
Bestia nie zdążyła zareagować, gdy jakaś potężna siła otarła się głucho o tył jego wilczego łba. Potwór zawył, osunął się na kolana i głucho uderzył o ziemię.
Nad szkaradnym ciałem ciężko sapał wojownik o krwistych oczach. Zephir dzierżył w zaciśniętych pięściach olbrzymiego Igglesiola, którym jeszcze przed chwilą zadał potężny cios. Po błyszczącej klindze spłynęła struga krwi. Wilczy łeb krwawił, czerwona posoka tryskała z potężnej rany.

***

Nafriel usłyszała świst i krótki, odbijający się echem w jej głowie odgłos rozcięcia. Poczuła rozdzierający od środka ból w piersi. Czerwone ostrze wyrastało z jej ciała, jakby było jego częścią. Zimno przeszyło ją na wylot. Po lodowatej gładzi spłynęła krew. Jej krew, zmieszała się z krwią Vherasa. Zabrakło jej sił na ostatni w życiu uśmiech, z ust wydarł się przydługi oddech, podobny do westchnienia, później czerwone strużki, które naznaczyły białe futerko, wydarły się z pyszczka i okoliły szyję. Cicho osunęła się na ziemię, a ostrze wsunęło się głębiej, przebiło płuco i wychynęło plecami.
Zephir przeleciał nad rumowiskiem i pospiesznie wylądował na schodach. Wziął na ręce pokrwawione ciało. W żółtych, dużych, otwartych szeroko oczach nie odnalazł już niczego. Wszystko odeszło, łącznie z życiem.
- Cholera! - wrzasnął demon przeklinając Niebo. Zabrakło mu zaledwie kilku sekund.
Ze złością złapał za lodowy pocisk i jednym szybkim ruchem wyciągnął je z ciała królowej. Odrzucił go z gniewem w gruzy, roztrzaskało się z łoskotem. Jego ręce i ubranie naznaczyła czerwień.
Raidill, Cliff i Hourd pędzili ile sił w nogach. Na zniszczonych schodach zastali Zephira z martwą Nafriel na rękach. Demon milczał. Czarodziej z rezygnacją spuścił głowę i pogrążył się w żałobie. Oczy Hourda zeszkliły się od łez. Zephir z niedowierzaniem patrzył na zakrwawione zwłoki.
- Ja… To nie ja… - wyjąkał.
- Wiem. Nie musisz się tłumaczyć - odpowiedział Raidill martwym tonem.
Zephir złożył ciało na ziemi. Mógł być szybszy… O wiele szybszy…
Odgłos uderzających o grunt kamieni sprowadził go z powrotem na ziemię. Ponownie przeszył go znajomy dreszcz. Odwrócił głowę i zobaczył poruszające się ciało potwora. Na jego łbie nie było najmniejszego śladu krwi, zregenerował rany. Zephir stał jak wryty, otworzył szeroko oczy. Szybkim gestem nakazał czarodziejowi i trigerowi, by wycofali się z powrotem do pałacu.
Bestia podciągnęła się ociężale. Szyderczo i wściekle chichotała, udało jej się wypełnić misję. A teraz mogła nieco narozrabiać, dokończyć to, co zrobiła z ciałem Vherasa.
Demon oprzytomniał. Wyprostował się dumnie, na jego twarzy zagościł zdradziecki uśmiech.
- Bardzo śmieszne, co? - mruknął.
Potwór wyprostował się na tyle, na ile pozwalał mu na to ogromny garb wyrastający z pleców. Blask w fioletowych oczach zgasł, ukazując zwężone źrenice w małych ślepiach.
- Obiecałem… - zazgrzytał - że wrócę… i cię… zniszczę…!
- Co…?!
Bestia bez ostrzeżenia ruszyła na niego, złapała silnie za gardło i szamocząc na boki przyparła do drzewa. Zephirowi zabrakło tchu, poczuł, jak w jego wnętrzu dusi się też Mirr. Miecz bezwładnie wypadł mu z ręki. Przed sobą zobaczył fioletowe, wirujące tęczówki, które wydawały mu się bardzo znajome. Pomyślał, że to koniec. Ciepła strużka krwi popłynęła mu po szyi. Łapska raniły mu skórę. Bał się, że pazury natrafią na tętnicę.
W jednej chwili zamroczyło mu oczy i wtedy usłyszał świst. Niespodziewanie uścisk osłabł. Wykorzystał to i drżącymi ruchami zerwał z siebie włochate łapska. Złapał się za gardło, szyja była silnie pokiereszowana. Zmysły wróciły mu, gdy jego uszy przeszył dziki ryk. Otworzył oczy i zobaczył przed sobą wilczego mutanta bez ramion. W miejscach, gdzie powinny były się one znajdować tryskała czerwona posoka. Potwór wił się i wrzeszczał. Obok zdezorientowanego demona leżały zakrwawione łapy bestii. Mutant cofnął się o parę kroków w tył.
- Koniec tego przedstawienia - odparł szorstko kobiecy głos.
Tuż przed twarzą Zephira świsnęło wirujące ostrze. Dwa ostrza, które najwyraźniej pozbawiły potwora ramion, a teraz wracają do swego właściciela. Chwyciła je młoda dziewczyna, zeskakując przy tym z drzewa i zgrabnie lądując na ziemi. Miała długie, czarne jak smoła włosy związane wysoko, delikatne rysy i dwukolorowe, połyskujące oczy - jedno czerwone, drugie fioletowe. Ubrana była w koszulę z oberwanymi rękawami i obcisłe spodnie. Długie do kolan buty z cholewami kryły dwa sztylety. Swe wirujące, zgięte niczym półksiężyce ostrza szybkim ruchem przywarła do skórzanego pasa na biodrach.
Zephir wstał i z niedowierzaniem zamrugał powiekami. Dziewczyna była bardzo ładna, choć bił od niej chłód i stanowczość. Skrzyżowała ręce na piersi i uważnie przypatrywała się demonowi.
- Viviane…? - wymamrotał z trudem.
Brunetka uśmiechnęła się szorstko.
- Witaj, Zephir.
Demon nie znał osobiście wojowniczki, nigdy z nią nie rozmawiał, ale za to Mirr znał ją doskonale. Zephir wiedział o tym.
Odwrócił od niej głowę. Bestia nadal żyła, a to wciąż stanowiło problem.
Potwór na jego oczach zgiął się w pół, napiął mięśnie i zregenerował rany. Z czerwonych dziur wychynęły dwa, nagie, muskularne ramiona, które po paru chwilach porosła biała sierść. Demon zaklął z przekąsem. Chciał rzucić jakieś zaklęcie, jednakże czarnowłosa dziewczyna zagrzmiała:
- Stój!
Demon z rezygnacją opuścił wyciągnięte przed siebie ręce. Bestia zasyczała, ale nie atakowała, zastygła w bezruchu.
- Powiedziałam, że przedstawienie się kończy! Wracaj z powrotem Zhiel! - warknęła na potwora.
- Zhiel…? - wykrztusił Zephir.
Bestia mruknęła coś ochryple. Jej sylwetkę spowiła czarna mgła, wśród której dało się zobaczyć błyskający fiolet oczu. Potwór zmalał, począł nabierać ludzkich kształtów. Nie minęło zbyt wiele czasu, gdy przed nimi stanął demon o białych włosach. Zhiel uśmiechnął się parszywie.
- No cóż… Nie udało się tym razem…
Zephirem targał gniew. Od początku czuł, że potwór jest mu znajomy. Nie spodziewał się, że słowa Upadłego Anioła spełnią się i że faktycznie będzie próbował go zniszczyć. Ale żeby w tak makabryczny sposób?
- Wracaj! - naciskała dziewczyna.
- Właściwie - drwił Zhiel - to, dlaczego mam cię słuchać? Nie masz w Piekle już żadnej władzy.
- Dlatego, że daję ci szansę ucieczki. Inaczej zginiesz w męczarniach pod opactwem jednej w mych wyszukanych demonich klątw…
- Ucieczki… - syknął demon, ale nie śmiał więcej dyskutować. Natychmiast rozpłynął się w powietrzu rzucając Zephirowi na pożegnanie - Jeszcze się spotkamy.
Zephir odetchnął z ulgą, chociaż nie dawał tego po sobie poznać.
- Tak… Swoje już zrobiłem - odrzekł z zadumą, a jego postać zastąpił Mirr.

***

Rozejrzał się dokoła. Otaczały go zgliszcza i ruiny. Dziewczyna o czarnych włosach podeszła do niego. Mirr nie mógł zdobyć się na uśmiech. Nie po tym wszystkim.
- Viviane… Szkoda, że spotykamy się w tak niemiłych okolicznościach…
- Zhiel to parszywy szczur. Domyślałam się, że pierwszy zaatakuje. Jest pupilkiem Cerenisa.
- Ten Zhiel… Jest pierwszej klasy?
Viviane przytaknęła.
Mirr westchnął. Niedaleko, pod drzewem, coś się poruszyło. Vheras z trudem oderwał się od pnia, syknął z bólu. Miał złamane lewe żebro, a ramię było całkowicie zmasakrowane. Wstał i pogramolił się przez gruzy. Stanął jak wryty. Tuż nad nim, na szczątkach złotych schodów leżało martwe, pokiereszowane ciało Nafriel. Strumień bladego światła wdzierającego się poprzez gałęzie drzew oświetlił zwłoki, jakby spoczywały na ołtarzu.
- Nafriel!
Nie zważając na swój ból poderwał się do lotu. Zasępiony Mirr wraz z Viviane przeszli obok rumowiska i dostając się na ruiny schodów ruszyli wprost do pałacu. Przy wrotach czekali na nich Raidill i Hourd, a w korytarzu reszta drużyny. Leliel płakała, Hourd przytulił ją chcąc, chociaż trochę pocieszyć. Nikt nie ośmielił się odezwać, jedynie Raidill odważył powiedzieć:
- On potrzebuje teraz spokoju…

***

Ciałem Vherasa szarpały drgawki, oddychał niemiarowo, jakby za chwilę miało zabraknąć mu tchu. W zwężonych źrenicach uwięzione było szaleństwo.
- Nafriel … - szeptał czule, gładząc miękki, ale brudny od krwi policzek. - Nafriel …
Nie dopuszczał do siebie myśli o jej śmierci. W jej piersi ziała krwawa dziura. Vheras przejechał palcem po czerwonej posoce sączącej się jeszcze z rany.
- M… Moja… krew… - wymamrotał ze wzrokiem szaleńca. - To… przeze mnie… Przeze mnie…
Spojrzał na jej twarz, na śnieżnobiałą sierść pokrytą czerwonymi szramami. Żółte oczy pełne były żałości i smutku, ale i dziwnego ciepła. Jest tak piękna… Dlaczego zauważył to dopiero teraz?
- Przeze mnie! - wrzasnął.
Wziął ciało na ręce i wzbił się w górę. Poszybował nad uliczkami opustoszałego Mial.

***

Wylądował przed olbrzymią świątynią Świetlistego Smoka. Wszedł przez próg, nie zwracał uwagi na przepiękne zdobienia i architekturę. Przed oczami miał jedynie potężny, odlany ze złota pomnik. Ogromny, wijący się, niebiański stwór o wężowatym ciele lśnił i jarzył się niebieskim światłem. Vheras podszedł do niego i stanął u jego pazurzastych łap. Położył ciało Nafriel i rozgoryczony usiadł na posadzce.
- Czym ona zawiniła…? - pytał Niebios. - Wróć jej życie… Uśmierć mnie, bo nie potrafiłem jej ochronić… Nie sprostałem zadaniu…
Vheras czekał w nadziei na jakikolwiek znak, jednakże nie otrzymywał odpowiedzi na swe błagania. W końcu nie zniósł żalu, który rozrywał mu wnętrzności, ściskał za serce. Nie umiał sobie z tym poradzić. Wrzasnął, a z jego zielonych oczu polały się siarczyste łzy. Gorycz wreszcie znalazła ujście. Wilgoć na policzkach dała mu do zrozumienia, że doznaje czegoś zupełnie nowego, niemożliwego dla jemu podobnych istot. Łzy napłynęły mu do ust. Były słone, jak jego ból, który szarpał się w sercu.
- Wróć… jej… życie! - wrzasnął z całych sił, cedził każde słowo, każde potężnie akcentował.
Złota postać Luruphrizza zajaśniała potężnym blaskiem. Światło przeniosło się na martwe ciało kotki i uniosło je do góry. Vheras jeszcze chwilę trzymał ją za rękę, nie chciał puścić. Wśród blasku dostrzegł, jak się zmienia, jej dłoń staje się gładka i ciepła, uszy i ogon powoli zanikają. Buchająca energia rozdzieliła ich, Vheras potoczył się po podłodze, a ciało Nafriel wniknęło w głąb złotej statui. Smok pokręcił głową, wszystko umilkło.
- Spełniłem twą prośbę, wierny sługo - zabrzmiał basowy, potężny głos, od którego zatrzęsła się cała świątynia.
- Jak to? - wyjąkał kapłan.
- Teraz sam musisz ją odnaleźć, jedyny w Niebiosach Płaczący Smoku.

***

Viviane w zamyśleniu tropiła tory lotu spadających gwiazd, które smugami przecinały ciemne, nocne niebo. Siedząc na wysoko wysuniętym odłamie skalnym zastanawiała się, czy gdyby zjawiła się wcześniej otaczałyby ją teraz ruiny. Co prawda zniszczenia nie były tak duże, ale gruzy oświetlone przez bladą poświatę księżyca wyglądały ponuro, upiornie, napawały melancholią. W tę noc nawet świerszcze nie chciały grać swej kojącej pieśni.
Poprzez ciszę do jej uszu wkradł się nagły szmer. W mroku dostrzegła przedzierającą się przez zgliszcza sylwetkę chłopca. Mirr wspiął się na skałę, wyprostował ciało, stając plecami do srebrnego księżyca. Blada poświata otoczyła sylwetkę młodzieńca, jakby wokół niego roztaczała się biała, tajemnicza i złowroga aura. Viviane zmierzyła go swym zawsze surowym wzrokiem. Mirr z kamienną twarzą usiadł tyłem do niej i westchnął przydługo i ociężale. Wokół nich tańczyły kolorowe, słabe światła i przez chwilę, chłopak zastanawiał się, czy są one wytworem magii.
- Jak się miewa Igglesiol? - przerwała długą ciszę.
Mirr nie odezwał się słowem. Wręczył jej jedynie swój potężny miecz, którego klinga zajaśniała w bladym świetle księżycowej tarczy. Dziewczyna zamachała nim parę razy, jakby jego ciężar nic dla niej nie znaczył. Mruknęła z satysfakcją.
Mirr doskonale pamiętał tamten dzień. Kiedy osiem lat temu przyszło mu zmierzyć się z wielkim niebezpieczeństwem na równinach Ceriol. Jako małe dziecko musiał zniszczyć smoka Khralla, który zrodził się w wyniku tajemniczych eksperymentów tamtejszych nekromantów. Nieumarłego smoka nie mógł zabić żaden oręż. Legenda powiadała, że jedynie zaklęty przez Rhena, boga śmierci, legendarny miecz może zabić Khralla, nad którym ludzie stracili wreszcie kontrolę. Tym mieczem był właśnie Igglesiol. Chłopiec nie rozumiał, dlaczego to właśnie jego wybrano do tak ważnej misji, ale jego ojciec osobiście pomagał mu, jak mógł i zachęcał do walki. Ostatecznie po wielu wysiłkach zdobył on legendarny miecz i zabił potężnego Khralla. W skutek starcia ogromnych sił z Igglesiola uleciała niebiańska moc, czyniąc go zwykłym mieczem, choć sam Mirr do końca w to nie wierzył. Nadal czuł w nim coś niezwykłego.
Wtedy też na swej drodze spotkał Viviane. Pomogła mu odnaleźć potężny artefakt, nauczyła go posługiwać się nim i do końca trwała przy swym towarzyszu aż do ostatecznej walki z Khrallem. Jednakże Mirr na początku nie chciał się do niej zbliżać. Viviane, bowiem była demonem pierwszej klasy, pierworodną córką Cerenisa i prawowitą dziedziczką tronu jednego z najgłębszych sektorów Piekieł. Jednakże dziewczyna ta, nie wiedzieć, czemu, od dziecka wykazywała skłonności do wszelakich gestów dobroci. Po ucieczce z Piekła, wraz z innymi buntownikami wyrzekła się swej krwi i odeszła ze swego królestwa. Jak na ironię mogłaby być świetnym smokiem lub aniołem, ale urodziła się demonem. Nigdy tego nie rozumiała, ale Mirr zawsze powtarzał, że Luruphrizz na pewno miał w tym jakiś cel.
Viviane stała się wyrzutkiem. Królową bez królestwa. Nie miała już władzy w Piekle, choć posiadała moc, której obawiało się wiele demonów, w szczególności Upadłych Aniołów, za którymi dziewczyna niezbyt przepadała i tępiła je bez litości. Była mistrzynią klątw, którą obarczała zbyt namolnych przeciwników.
- Gdyby nie to, co się niedawno stało, pewnie siedzielibyśmy teraz przy ognisku i wspominali stare, dobre czasy. - Zwróciła mu miecz.
- Gdyby to się nie stało, nie przybyłabyś tutaj i nie spotkalibyśmy się.
Obydwoje instynktownie zwrócili spojrzenia w stronę, gdzie majaczyła niewyraźna sylwetka poważnie rannego Vherasa. Wokół zgliszcz uwijali się żołnierze, którzy ocaleli po ataku lub znajdowali się wtedy w innym rejonie. Jednakże nikt nie zwrócił uwagi na ledwo poruszającego się smoka. Każdy zajęty był porządkowaniem rumowiska, a ich głowy obciążone były nieprzyjemnymi myślami o śmierci ich ukochanej królowej.
Mirr i Viviane podbiegli do kapłana i pomogli mu przejść przez zgliszcza i wspiąć się na schody. Vheras wyglądał okropnie. Jego blada twarz nie wyrażała niczego prócz smutku i rozpaczy. Zielone tęczówki wpatrywały się w otchłań, nie docierało do niego nic - nie wiedział, że okolicę spowiła już noc, nie miał pojęcia o połyskujących nad jego głową gwiazdach, o ruinach wokół niego, żołnierzach majaczących wokół pałacu. Nie zwrócił uwagi na ból i dwie postacie próbujące mu pomóc. W jego głowie przewijały się słowa wypowiedziane przez jego pana. Przez Świetlistego Smoka.
Ubranie miał poszarpane i posklejane bordową krwią. Sylwetka jego uginała się lekko w lewo pod naporem palącego bólu złamanego żebra i pokiereszowanego ramienia, które wisiało bezwładnie, skąpane w świeżej posoce. Mirr skrzywił się na widok odsłoniętych gdzieniegdzie mięśni, których włókna nadal wystrzeliwały z siebie strugi krwi.
Jednakże nic nie było w jego wyglądzie tak dziwnego jak mokre policzki i opuchnięte, zaczerwienione oczy. Viviane przypatrywała się temu z niedowierzaniem, ale nie odezwała ani słowem.
W progu pałacu stał zamyślony czarodziej. Poczekał cierpliwie aż Vheras dotrze na miejsce. Milczał, kiedy go minęli. Podążył za nimi w głąb pałacowego korytarza, ciemnego i mrocznego, gdyż nikt nie zapalił dzisiejszego wieczoru magicznych pochodni.
Kapłan odetchnął nieznacznie, gdy spoczął na jedwabnych poduszkach w okrągłej sali. Dopiero teraz dotarł do niego obraz rzeczywistości, rozejrzał się, badając wszystkie zakamarki znajomego pomieszczenia. Tuż przed nim zajaśniał czerwono-pomarańczowy punkt. Klejnot wbity w różdżkę czarodzieja rozjarzył się bladą poświatą, gdy ten stuknął końcem kija o podłogę. Na twarzy Raidilla pojawił się znikomy uśmiech.
- Wyjdziesz z tego?
Kapłan milczał, jego błądzący wzrok natrafił na czujne błękitne tęczówki starca. Niemrawo skinął głową. Raidill westchnął i usiadł obok niego.
- Wiem, że to dla ciebie bardzo trudne, ale powiedz mi… Gdzie jest ciało…?
- Ono powstało… Do nowego życia… - odpowiedział załamanym głosem.
Mirr słysząc to jedynie popukał się w czoło. Smok był absolutnie niezdatny do jakichkolwiek rozmów i najwyraźniej zaczął już majaczyć z rozpaczy. Gdyby uważniej mu się przyjrzeć, to nawet przypominał dopiero, co powołanego do powstania ghula. Jedyne, co na to nie wskazywało, to fakt, że nawet wyrafinowany w swym fachu nekromanta nie jest w stanie ożywić trupa Świętego Smoka, ani też innych mieszkańców Nieba i Piekła, jako że stali w hierarchii wyżej, niż ludzie.
Z rozmyślenia wyrwał wszystkich dźwięk skrzypiących drzwi. Hromm wgramolił się niemrawo do ciemnego pomieszczenia. Nad jego otwartą dłonią migotało ostre, niebieskie światełko, które rozlało swój blask po komnacie. Cienie stojących przed nim rzuciły się zachłannie na białe ściany, co trochę się przesuwając lub wydłużając. Triger zmrużył oczy widząc odrapaną postać, martwo wpatrującego się w nich, otumanionego Vherasa. Złapał nieznacznie oddech i oderwał od niego wzrok.
- Ojciec zakończył badanie terenu.
- No i jak się sprawy mają? - Raidill minął go i zamknął mosiężne wrota.
- Brama frontowa kompletnie zniszczona. Budynki i wieże od strony południowej obrósł lód. Zginęli żołnierze, którzy tam stacjonowali i ci, którzy ruszyli z odsieczą. Razem niemal połowa wojska, która została w Mial. Nie znaleźliśmy jednak ani jednego martwego ciała.
- Zhiel to podstępny demon - powiedział czarodziej, jednocześnie zastukał laską o podłogę, a światło czerwonego kamienia ustąpiło niebieskiemu ognikowi wiszącemu nad dłonią trigera. - Jego głównym założeniem było zabić jak najwięcej, by jak najwięcej energii pochłonąć.
- Chcesz powiedzieć, że wchłonął wszystkie trupy? - zapytał Mirr ze zdziwieniem.
- Nie zdążył tego zrobić jedynie z Nafriel. Dusze tamtych żołnierzy są już stracone. Naturalna, świetlista energia tkwiąca w ich ciałach zostanie spożytkowana przez samego Zhiela, albo też użyją jej stworzenia oddziału strzyg. - Mirr wzdrygnął się. Widok strzygi nie był ani trochę przyjemny, nic nie wspominając już o jej dzikim, wręcz nieokiełznanym zachowaniu. - Ale nie martwmy się. Nawet, jeśli zrobią tak, jak przypuszczam, to nie musimy obawiać się otwartego starcia. Łatwiej chyba zabić strzygę, niż ducha, czyż nie?
Raidill wytargał Mirra za kasztanowe włosy. Na wieść o zastępach strzyg mina mu nieco zrzedła, ale wiedział, że czarodziej ma rację.
- A poza tym o wiele lepiej walczyć ze strzygą, niż z demonem we własnej osobie.
Chłopak przytaknął. Najchętniej nie oglądałby już Zhiela, a tym bardziej z nim nie walczył.
- Wysłaliśmy jeźdźców - łuczników, by zawrócili uchodźców z powrotem do Mial. Możemy odbudować zniszczoną część stolicy. Mamy jeszcze trochę czasu, póki jeszcze Lodowy Smok nie stoczył na las wałów zimnego powietrza.
- Poczekamy aż mieszkańcy wrócą. Porozmawiam jeszcze ze Świetlistym Smokiem i ruszymy dalej.
- Gdzie znowu? - zawył Mirr.
- Na zachód. W każdym razie podejrzewam, że demony szykują spisek. Trzeba będzie upewnić się po drodze, czy ludzie o niczym nie wiedzą.
Viviane do tej pory stała w ciemnym kącie komnaty i przysłuchiwała się rozmowie. W mroku połyskiwały tajemniczo jej dwukolorowe, lekko zwężone oczy.
- Po co przybył tu Zhiel? - odezwała się wreszcie. Niebieski ognik zaświecił mocniej, by oświetlić jej postać. - Wykradł spore grono dusz, ale zabijając królową, powrócił do Piekieł. Nie uważacie, że to właśnie było jego celem?
- Zabicie królowej?
- Cerenis wysłał swego najlepszego sługę, by przeprowadził zwykły zamach. Potrafiłby to każdy demon żyjący w Piekle. Nie przedzierał się przez zwały żołnierzy i bawił się nimi, by zaczerpnąć troszkę energii. Dla demona pierwszej klasy życia setek osób nie znaczą praktycznie nic. Trigery, elfy i reirowie to najszlachetniejsze rody chodzące po ziemi, wybrane przez samych bogów, podobnie jak ich władcy. Nafriel była jednym z filarów harmonii, którą starają się zburzyć demony. Gdy nie ma władcy, rozpada się i kraj. „A kiedy już wszystkie trzy filary obrócą się w gruz, nieboskłon runie na ziemię, grzebiąc pod sobą cały ludzki świat”. Większość bogów zginie z tej katastrofie. Tak mówi Przepowiednia Czarnego Pióra, którą mój ojciec otrzymał od tajemniczego Przeznaczenia.
- Myślisz, że o tym mówi przepowiednia?
- Przepowiednie z reguły nie mówią tego, co chcielibyśmy usłyszeć, a jeśli już to tłumaczy się je na opak. - Dziewczyna wyszła z cienia, a trupo-blada poświata spowiła jej postać. - Najwyraźniej Władcy Mrocznej Pieczęci uważają, że pozbywając się władcy, wywołają chaos na tyle duży, by zburzył jeden z filarów. Zhiel niejako wykonał zadanie, a teraz pewnie przygotowuje się do kolejnego. Jedyne, co można zrobić, to przygotować się do odparcia ataku i nie wzbudzać paniki po stracie Nafriel.
- To raczej nie będzie łatwe. Trigery kochały swą królową - odparł Hromm.
- Viviane ma rację. Cerenis będzie niszczył elfy i reirów dopóty, dopóki Niebo nie zwali nam się na głowę.
Raidill otworzył drzwi, a wszyscy ruszyli za nim kierując się do pałacowego wyjścia.
- Mój ojciec zebrał służbę. Musicie przebrać się po długiej podróży, odświeżyć, zjeść coś i wypocząć.
- Zgaduję, że zapewne już wkrótce odwiedzimy elfów lub reirów - wymamrotał Mirr. Jego twarz wyrażała lekkie znudzenie. Nie miał pojęcia o żadnych przepowiedniach, o Niebie walącym się na głowy, a tym bardziej o Przeznaczeniu, które wspominała Viviane.
- O tym właśnie mówił czarodziej - odpowiedział Hromm wyszczerzając zęby. Po tym, jak widział walkę dwóch demonów, nabrał do Mirra dużo zaufania. Jego drugie ego, nawet, jeśli było demonem, znacznie różniło się od chłopca, a i jemu zapewne nie sprawiało przyjemności dzielenie ciała z istotą cienia. - Chyba nie bardzo jesteś w temacie.
- Ano. W ogóle to zastanawiam się, co ja tu robię. Zostałem w to wrzucony jak szmaciana lalka i jak najbardziej wbrew swej woli.
- W dzisiejszych czasach nic nie dzieje się z własnej woli. Wszystko jest narzucone przez siły wyższe i nie koniecznie te dobre.
- Chyba już nic nie jest dobre.
Triger sięgnął wolną ręką do kieszeni za koszulą. Wyciągnął z niej niewielką kulkę pokrytą czerwonym, jedwabiście miękkim puszkiem. Przeturlała się parę razy po rozłożonej dłoni, aż w końcu stanęła z jednym miejscu. Zadrgała, a puszek zjeżył się ze strachu. Mirr przysunął głowę do łapy Hromma, by lepiej widzieć oglądane zjawisko. Nagle spomiędzy czerwonej sierści wyrósł malutki pyszczek, a widoczne w nim błyszczące czerwone oczka wirowały jak szalone. Wkrótce zwierzątko rozłożyło także cztery łapki. Z czubka głowy wyrastała para krótkich czułków, które jarzyły się czerwienią.
- To jest lith. Występuje tylko w tych okolicach. Te małe zwierzątka są naszym głównym źródłem światła.
Nagle niebieski ognik, który wisiał nad jego drugą dłonią, zgasł. W jego miejscu pojawiła się puszysta, niebieska kulka. Wkrótce i ona zmieniła się w malutkie stworzonko, które ziewnęło smacznie, przeciągnęło się i wygodne ułożyło na kosmatej ręce Hromma. Mirr był zachwycony.
- Można nosić je w kieszeni. Lubią spać, a najwygodniejsze jest to, że nie trzeba ich karmić. Żywią się światłem, które samodzielnie wytwarzają. Święcą również wtedy, gdy się boją. Odstraszają większe zwierzęta imitując magiczny ogień. Niekiedy wędrowcy mylą je ze zbłąkanymi duszami.
Nagle czerwony lith zwinął ciałko w puszystą piłkę i rozjaśniał czerwonym blaskiem. Pałacowy korytarz spowiła krwista poświata.
- Ten jest dla ciebie. Niedawno złapałem go w lesie. Jest trochę nieoswojony i może sprawiać ci nieco więcej kłopotu, niż pożytku, ale to z czasem przejdzie.
- Dziękuję. Na pewno się przyda.
Mirr z radością przyjął czerwonego litha. Jego światło było ciepłe i przyjemne. Cieszył się niezmiernie, gdyż każde, nawet tak proste zaklęcie, jak wytwarzanie ognia lub światła, kosztowało go utraty resztki energii. Dla wojowników było to niedopuszczalne, dlatego tak rzadko spotyka się obieżyświatów dobrze władających magią.
- Dotknij go, jeśli chcesz, by przestał świecić. Jeśli ma zajaśnieć na nowo, zrób to samo.
Chłopak dotknął palcem puszystego ciałka. Lith jednak nie chciał zgasnąć. Jak na złość - zaświecił jeszcze mocniej.
- Musisz być bardziej zdecydowany. Lith nie posłucha tak słabej osóbki.
- Ciekawe, kto tu jest słaby… - odparł wściekle Mirr i ponownie szturchnął źródło czerwonego światełka. Lith pisnął cicho i zgasł. Wyprostował ciało, a jego małe oczka zawirowały karminem. Otworzył mały pyszczek ukazując szereg drobniutkich ząbków, które po chwili zatopił w kciuku nowego właściciela. Mirr wrzasnął i zamachał ręką, chcąc jak najszybciej pozbyć się napastnika. W końcu udało mu się oderwać stworzonko od spuchniętego już palca i włożyć do kieszeni spodni. Lith szamotał się przez chwilę, po czym dał za wygraną i ułożył się do snu. Hromm rozbawiony zajściem rechotał ze śmiechu, z czego Mirr najwyraźniej nie był zadowolony.
- Rzeczywiście. Więcej kłopotu niż pożytku…
Viviane wzruszyła ramionami, jako że cała scena w jej oczach wyglądała naprawdę żałośnie. Poszła dalej, zostawiając chłopców z tyłu.
- A tej, co się stało?
- Nie nawiedzi swej demoniej natury, ale bardzo często się ona ujawnia, choć sama o tym nie wie - odparł Mirr.
- Jest córką Cerenisa, czyż nie?
- To dziwne, prawda? Demon pierwszej klasy, a tak nie znosi swego rodu.
- Wiele legend krąży o niej na ziemi. Jest wspominana nawet przez ludzi, przez niektóre kościoły. Kiedy ją poznałeś?
- To było jak miałem dziesięć lat. Pomogła mi… Walczyłem wtedy z takim jednym namolnym smokiem.
Doszli do mosiężnych drzwi, które otwarte były na oścież. Wokół majaczyły kolorowe światełka i ogień pochodni. Chłopak dopiero teraz zrozumiał, że większość z nich to różnokolorowe lithy. Stolica zalana nocą nieco się ożywiła. Żołnierzy było coraz więcej. Zaczęto zbierać gruz i naprawiać zniszczone dachy domów.

***

Następnego dnia do miasta zaczęli napływać mieszkańcy, którzy jeszcze poprzedniego popołudnia musieli opuszczać swe domostwa. Z uliczek zebrano cały gruz, dzięki czemu można było już nimi chodzić, nie potykając się przy tym. Z racji powrotu mieszczaństwa, żołnierze pozostawili im naprawy, a sami zajęli się doglądaniem ran, naprawą broni i szacowaniu strat. Brali również udział w odbudowywaniu bram i wież, jako że to oni najlepiej wiedzieli jak ewentualnie je ulepszyć, by było bezpieczniej. Mimo, że z większości twarzy znikła cała życzliwość i radość, to w mieście nadal czuło się gwar i ożywienie. Strata królowej była opłakiwana i bolesna, jednak wszyscy martwili się raczej niemożliwością wyprawienia Nafriel godnego pochówku. Ciała jej nie znaleziono, a wszystko wskazywało na to, że jedynie nieobecny duchem Vheras, wie gdzie ono jest.
Z samego rana Raidill odwiedził świątynię Świetlistego Smoka, który nakazał mu zmierzać do królestwa reirów, położonego nad olbrzymim wodospadem Mel-Huan, daleko na południowy-zachód od Mial. Było im to na rękę, gdyż od początku podróży ich celem było właśnie to miejsce - dom Leliel. Bóg polecił również, by dowództwo trigerom powierzyć Hourdowi, a każdy wiedział, że tego typu decyzja była święta. Rozmowa z bóstwem była niezwykle krótka, choć potężny głos złotego posągu zagrzmiał jeszcze, gdy czarodziej kierował się do wyjścia:
- Chcę także…
Raidill odwrócił się natychmiast, by lepiej słyszeć, co jeszcze do powiedzenia ma bóg.
- Zephir dowiódł swej niezależności wobec losu i Przeznaczenia. Powiedz mu, że Niebiosa podarują mu prawdziwe, własne ciało. W tym celu musi udać się na szczyt Lodowego Smoka.
- Rozumiem panie. Wybacz, ale ośmielę cię zapytać o jeszcze jedną rzecz. Co, z Vherasem i ciałem królowej? Lud martwi się zarówno o jedno, jak i drugie.
- O ile Vherasa nie opanują siły piekielne ma moje uznanie, jako że dokonał niemożliwego. Na razie pozostanie wśród śmiertelników, by zgłębić rzeczy, których dotąd nie rozumiał. Jeśli mowa o Nafriel natomiast, to powiadam ci i całemu trigeryjskiemu ludowi, że żyje, jednak to, czy odnajdzie się i powróci zależy tylko od Vherasa.
Na te słowa czarodziej znieruchomiał. Posąg złotej wijącej się bestii otoczyła niebieska łuna, która wniknęła do jego wnętrza. Wszystko umilkło, duch boga odszedł tam, gdzie jego miejsce.
Raidill jeszcze chwilę stał w milczeniu, potem wyszedł i opowiedział ludowi o tym, co usłyszał. Mirr natomiast słysząc, o łasce Luruphrizza, która czeka na niego na skutej lodem górze, z zapałem począł przygotowywać się do podróży.
Czarodziej zrozumiał, co starał się powiedzieć Vheras, gdy pytano go o ciało Nafriel. Jej dusza przeszła reinkarnację dzięki woli bogów. Lud radował się na tą wieść i z podwójną siłą ruszył do pracy. Mial powoli wracało do normalności, wszyscy chcieli, by powrót ich ukochanej władczyni był huczny i niezapomniany.

***

Z dnia na dzień Vheras czuł się coraz lepiej. Magowie profesjonalnie opatrzyli mu rany, z resztą nie tylko jemu, ale także Mirrowi, który nabawił się ich podczas walki Zephira ze Zhielem. Smok przywyknął do rzeczywistości i coraz więcej czasu przebywał w towarzystwie. Szczególnie Hourd dbał o niego jak o własnego brata. Pomagał przy budowie i zwykłych codziennych czynnościach. Pałac ponownie tętnił życiem. Kapłan osobiście odbudował złote schody, za których zniszczenie czuł się odpowiedzialny. Mimo, że jego twarz nadal była smutna, wiedział, że wkrótce będzie musiał wyruszyć w podróż, by odnaleźć Nafriel, a najbardziej przygnębiające było to, że nie wiedział ile ta wędrówka może potrwać i, czy okaże się owocna.

***

Minęło dziesięć dni, a o kolejnych ruchach demonów nie było słychać. Raidilla niepokoiła cisza, którą ponownie cieszyła się stolica. Nie sądził, by Mroczne Oko było na tyle ślepe i głupie, aby nie wiedziało o odbudowie miasta. Co prawda zginęło wielu żołnierzy, ale Mial nie upadło, a Nafriel żyła gdzieś daleko w przekonaniu, że nigdy nie widziała tego lasu, ani też trigerów, z którymi na co dzień przebywała. Jaki więc demony miały cel w jej zabiciu? Nic nie wskazywało na to, by jeden z trzech filarów został niedawno zburzony.
Jedenastego dnia o wschodzie słońca nadszedł oczekiwany dzień odejścia. Raidill osiodłał Liatrisa, co temu nie bardzo się podobało, jednak oboje dobrze wiedzieli, że bez odpowiedniego prowiantu nie ujadą za daleko. To samo czynił Mirr przypinając ostatnie woreczki do siodła brązowego rumaka.
Mirra ostatnio dręczyło zmęczenie i znużenie. Od kilku dni nie mógł spać. Ilekroć ogarniał go sen, zawsze śnił mu się ogień i para żółtych ślepi, które widział już, gdy Zephir niefortunnie zmusił go do opuszczenia ciała. Zawsze budził się w momencie, gdy zamglona sylwetka zwierzęcia starała się być coraz wyraźniejsza.
Leliel martwił stan chłopaka. Jej czary nie przyniosły oczekiwanego efektu. Ogień nie opuszczał jego głowy, ani myślał tego zrobić. Teraz bardzo przeżywała rozstanie z nim. Musiała iść z Raidillem i miała świadomość tego, że Mirra może już więcej nie spotkać.
Zarówno Mirr, jak i Leliel dostali od trigerów wspaniałe, nowe ubrania, złożone ze zwiewnych, jedwabistych spodni i tunik z kapturami. Chłopak spakował dwa płaszcze uszyte z króliczych futer i jedną dodatkową koszulę. Na szczycie Lodowego Smoka panowała wieczna zima. Cliff jak zwykle nie rozstawał się ze swym płaszczem.
Vheras także planował opuszczenie Mial. Otrzymał on jednego z nielicznych w mieście koni, które były darami od podróżników i mędrców. Nie umiał on poruszać się na złotym smoku, więc odstąpienie wierzchowca było konieczne.
Hromm natomiast także szykował swego konia do drogi. W wojsku specjalizował się w otwartej walce na miecze, dlatego nigdy nie dosiadał smoków. Za wszelką cenę chciał towarzyszyć w wędrówce Mirrowi. Jako że chłopak miał podróżować samotnie, triger nie chciał opuścić nowego przyjaciela i dopomóc mu w trudnych bojach, a także pragnął poznać go lepiej. Poza tym zawsze marzył o zobaczeniu reszty świata, innego od tysiąca drzew, które od dziecka go otaczały. Hourd wyraził na to zgodę. Pamiętał do tej pory, że jego młodzieńcze marzenia były podobne. Mirr natomiast nie protestował. Zarówno rozsądek, jak i Zephir, podpowiadali mu, że tego typu pomoc będzie konieczna.
Na złotych schodach stał Hourd otoczony przez służbę. Czuł się nieco głupio, myśl o wysokim stanowisku, jakie teraz zajmował wprawiała go w zażenowanie. Niegdyś był najzwyklejszym żołnierzem i to mu wystarczało. Teraz zwrócone na niego były oczy całego królestwa. Wcale nie czuł się królem, uważał, że jedynie zastępuje nieobecną władczynię, która wkrótce powróci. Wierzył całym sercem w Vherasa.
Przygotowania zakończyły się, a grupa zaczęła się żegnać. Mirr podszedł do przygnębionej Leliel i niespodziewanie cmoknął ją w czoło.
- Obiecuję, że wrócę do ciebie. Tyle razem przeszliśmy, że chyba się do ciebie przywiązałem. - Zaśmiał się.
Dziewczyna kiwnęła głową. Obdarowała go uśmiechem i przytuliła. Potem zwrócił się do Raidilla.
- Gdy tylko nam się uda, wrócimy do was. Z tego, co słyszałem kraina reirów leży nad Mel-Huan.
- Oby, chłopcze. Ale umówmy się inaczej. Spotkamy się przy jeziorze Nakmid. Na brzegu znajdziecie moją chatę. Cliff będzie wam przewodnikiem - Czarodziej poklepał go po ramieniu. - Zachowaj czujność. Mam nadzieję, że wam się uda. Powodzenia Zephir - powiedział głośno, niczym do nieobecnego ducha.
- Powiedział, że dziękuje - odpowiedział chłopiec i uśmiechnął się szeroko.
Wszyscy podziękowali Hourdowi za opiekę i pomoc i uściskali Vherasa życząc mu szczęścia. Szczególnie Raidill i Leliel mieli nadzieję, że Nafriel powróci na tron. Dziewczynę smucił fakt, że przez ten cały czas nie miała ani jednej okazji, by porozmawiać ze smokiem. Nie widzieli się już tak długo, a on najwyraźniej nie zwracał na nią uwagi.
Mirr uściskał jeszcze Viviane i wsiadł na konia.
- Jesteś pewna, że nie chcesz z nami jechać? - spytał jeszcze, a koń niecierpliwie rył kopytami w ziemi i stąpał w miejscu.
- Tak. Mam jeszcze parę rachunków do zapłacenia i długów do ściągnięcia. Ale obiecuję, że zjawię się, gdy zajdzie potrzeba. Wiem o wiele więcej, niż mogłoby ci się wydawać, a ty wiedz, że nigdy jeszcze nie spotykałeś mnie przypadkiem.
- Jak zwykle - westchnął i wyszczerzył się. - Po raz kolejny uratowałaś mi życie. Dziękuję.
- Zawsze do usług. A więc… Do zobaczenia wszystkim. - Machnęła ręką i rozpłynęła się w jednej chwili, teleportując się w jakieś nieznane nikomu miejsce.
- Ciekaw jestem, co tym razem kombinuje - zasępił się Hourd.
- Z pewnością nas nie zawiedzie. Na nas też pora.
Raidill wsiadł na konia, Leliel, która także dostała własnego rumaka o brązowej maści, usadowiła się w siodle. Cliff otrzymał kuca, co bardzo mu to odpowiadało. Hromm przypiął jeszcze do pasa olbrzymi miecz wykonany z blitzmalu i pożegnał się z ojcem. Do czarodzieja i dziewczyny dołączyła trigerka o kruczoczarnych włosach, którą Vheras widział niegdyś, jak wraz z dwoma łucznikami szukała zaginionego w lesie patrolu. Była to Mage, najlepsza w Mial zielarka i mag, którą niegdyś wspominał Hourd. To ona wyleczyła poważnie chorą Hommash - zaufaną smoczycę trigera.
Każdy odjechał w swoją stronę. Żegnani radosnymi okrzykami mieszkańców, rzucili sobie ostatnie, pełne nadziei spojrzenia.

***

W Niebiosach mały chłopiec w długich jasnych szatach z kapturem lewitował wśród obłoków. Zorza polarna mieniła się wszystkimi kolorami, a morze płytkiej do kostek przejrzystej niczym kryształ wody ciągnęło się pod nim aż po horyzont. Od czasu do czasu w przestworza wzbijały się świetliste dusze. Ciepły wiatr zmierzwił jego krótkie złote włosy i zerwał z głowy kaptur. Dziecko było tak piękne, jak miejsce, w którym przebywało. W jego niebieskich oczach kryła się mądrość całego wszechświata. Poczuł coś znajomego. Wokół niego zatańczyły puchowe pióra o tęczowych barwach.
- Co mówisz?
Wiatr wzmógł się.
- Chcesz nadal czekać? Więc czekaj. Ale martwię się. Co jeśli…
Podmuch wiatru szarpnął fałdami jego płaszcza.
- Tęczowy Gryfie, czy będziesz w stanie po raz kolejny to powstrzymać…?
Tym razem jednak wiatr mu nie odpowiedział. Chłopiec trwał w ciszy i zadumie.





Nawet po odejściu w trzy różne strony świata muszą się kiedyś spotkać.
Wszak Przeznaczenie jest po to, by mogło się wypełniać.



Dziękuję za przeczytanie powieści. Szukam kogoś, kto cjciałby ją wydać. To jak na razie piewszy i nie ostatni tom.

Data:

 2003 rok

Podpis:

 Serafina

http://www.opowiadania.pl/main.php?id=showitem&item=5801

 

Powyższy tekst został opublikowany w serwisie opowiadania.pl.
Prawa autorskie do treści należą do ich twórcy. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Szczegóły na stronie opowiadania.pl