Wróż Marcin IV |
|||||||||
|
|||||||||
Oczy w mroku Umysł nad ciałem Energia nad materią Wiedza nad siłą KWW 1,1-3 Polsun drętwo siedział na ławie. Czuł zmęczenie. Nie fizyczne, które można by się spodziewać po pracowitej nocy, ale psychiczne. Czuł się stary. Na zapas żałował, że podróże odchodzą w przeszłość. Pozostaną mu tylko opowieści. Sięgnął po ciasteczka upieczone wczoraj przez Mii. Chrupiące, lekko słonawe, korzenne. Jego ulubione. Tępo popatrzył w okno. Nie zasłonięte żadną błoną zapewniało doskonały widok na opadający łagodnie stok. Nieliczne chaty trzymały się lasu pozostawiając pustą łąkę pasącym się owcom i kwiatom. Lato już się kończyło. Mordercze słońce pozwalało odetchnąć i rośliny podjęły bezpardonową walkę na zapachy, kształty i kolory. Polsun obserwował parę zajęcy kicających wśród kwiatów. Istna sielanka. U nas o tej porze to raczej deszcz i ziąb. -Późno na śniadanie Pols. – Gimur bezpretensjonalnie dosiadł się. -Późno. –zgodził się podjadając kolejne ciastko. – Toż to też nie śniadanie. -Wiedzę zatem, skąd macie taką posturę. – wskazał na wystający brzuszek kupca. -Ha! To niestety nie to, młodzieńcze. To starość nadciąga. – smutno sparował Polsun. -Dyrdymały prawicie, od co. Harald toż nawet starszy od was. A Miriam to też chyba waszego wieku. – Wskazał na karczmarkę ścierająca właśnie stoły. Ta posłała mu wrogie spojrzenie i fuknęła jak wściekła kotka. Polsun zauważył Koraba kręcącego się koło niej. Co też ten chłopak kombinuje. -Widzę, że dawno nie miałeś okazje oglądać Mii. – parsknął unikając jednocześnie rzuconej przez kobietę szmaty. -Stary a głupi - warknęła wściekła Miriam. Polsun tylko się roześmiał i zerknął na za okno. Zajączki skakały sobie w najlepsze nie widząc za pewne skradającego się lisa. Wypłowiały, wychudzony rudzielec ostrożnie skradał się często przystając i wyczekując. -Co słychać w Densee? – spytał Gimura – Podobno jakaś zaraza, czy co? -Zaraza, od co. – zgodził się młodzian. Przez chwilę milczał i sam sobie zaprzeczył. – Właściwie nie. Jakaś choroba, tak, ale zaraza to nie. Kilkadziesiąt osób, kilkanaście śmiertelnych. Nic specjalnego. -To czemu takie zainteresowanie wzbudza ta choroba. – sondował Polsun. Lis był już tuż-tuż, a zające dalej nie reagowały. -Sprawa jest ciekawa. – zapewnił Gimur, jednak nie kwapił się by wyjawić szczegóły. Lis przygotował się do ostatniego skoku. Wtedy zajączki puściły się pędem w dół zbocza. Drapieżnik początkowo próbował je gonić, ale po chwili zrezygnowały przestał. Zmarnowany był. Nie dla niego długie biegi za szybką zdobyczą. Zawrócił ku wiosce. Śmieci z ludzkich chat. To tym się ostatnio żywił. Niechlubny koniec wielkiego kiedyś łowczego. Polsun westchnął. Przyroda nie jest sprawiedliwa. Żal i lisa i zająca. Zerknął w stronę zaplecza. Miriam odprawiała właśnie Koraba. Na odchodne rzuciła mu jakieś ciasteczko. Chyba większe od moich! -No dalej. Wyduś to z siebie. – ponaglił Giaura jednocześnie dając Mi znak by podała mu piwo. Ta jednak, wciąż obrażona, pracowicie ścierała stoły. Karczma jakoś dziwnie szybko napełniała się. Co oni tu już nic nie robią? -Podobno, to efekt klątwy. Podobno rzucił ja, nie kto inny ale sam Marcin, od co. Podobno za to, że jakiś chłop skrzywdził jakąś dziewuchę. Takie tam. -Chyba nie mówisz mi wszystkiego. – zauważył kupiec. I odwrócił się w stronę nagłego zamieszania. W drzwiach stał ogromny Harald. -Eee… Tak mówicie? – zbył go Gimur. – A jak tam u was? Interes kwitnie? -Nienajgorzej. – niechętnie stwierdził Polsun niezadowolony ze zmiany tematu. – Dwieście dwadzieścia dukatów w pół roku. – dodał z dumą zawyżając nieco zysk. Po prawdzie miewał lepsze lata, ale miewał tez gorsze. -Ale bywało lepiej, co? – Młodzian widocznie uznał wymieniona kwotę za utyskiwanie. – Ale pojeździcie sobie, podymacie po wioskach a żadna wam nie biadoli na stałe. Żonka pewnie uchachana po powrocie to może bardziej chętna, a mniej jędzowata. To też są pewne plusy. -No tak. –niepewnie rzucił Polsun nieco oburzony takim podsumowaniem jego ciężkiej przecież pracy. A co się będę z gołowąsem wadził. Głupi i tak nie zrozumie.- Właśnie przez to zostałem kupcem. Wolność. -Ach wolność. Przez ta cholerną wolność wszyscy tu tkwimy. – splunął na podłogę przez co zaliczył kuksaniec od przechodzącej właśnie Miriam. -Taak. – Gimur ma rację. Wolność nie dla wszystkich skończyła się dobrze. – skwitowała karczmarka. – Dla ciebie też w końcu okaże się złudna. Może kiedyś trzeba było z niej zrezygnować? – spytała jakby retorycznie posyłając jednocześnie miażdżące spojrzenie. O cóż tej kobiecie znowu chodzi? -To co może się napijemy? –zapytała Miram przełamując kłopotliwą ciszę. -W pracy? –udał zdziwienie Guimur. -Jaka karczma taka karczmarka. – skwitowała radośnie wskazując na najbliższą, nie jedyną bynajmniej, szparę w ścianie. – Ale chodźcie najpierw zobaczyć co naszemu niedźwiedziowi udało się wykopać. Lis przysiadł na tylnych łapach, podrapał się po brzuchu i tęskno spojrzał na łąkę. Ach, czasy łowów już minęły. I tak dobrze, że żyję. Złamana łapa rzadko nie kończy się śmiercią. Rozejrzał się. Nikogo. Chyc i już jestem w śmietniku. Że też ci dziwnie ludzie wyrzucają tyle jedzenia. Phi! Marnotrawstwo. Ale chwała im za to! O Wielki Chytrusie pomnóż im jadła i… odpadków. Harald przesadnie ostrożnie otworzył płócienny wór i wyciągnął z niego mniejszy skórzany pakunek owinięty w wełniane zawoje. Pakunek był starannie przewiązany szeroką, czerwoną szarfą. Olbrzym przetarł go rękawem i położył na stole. Spojrzał na Koraba z tryumfem niczym wódz po zwycięskiej bitwie. Z namysłem rozsupłał szarfę i otworzył skórzany pakunek. W środku ku zniecierpliwieniu chłopaka znajdował się kolejne pakunki. Te podobne były do poszewki na poduszki. Tyle, że wykonane z grubego filcu. Harald rozparł się na krześle. Mii podeszła i zza filaru spoglądała na haraldową zdobycz. Powoli, bywalcy karczmy zaczęli gromadzić się wokół stołu, przy którym usiadł olbrzym. Widząc to wielkolud uśmiechnął się i ociągając rozsupłał największy worek. Wyciągnął z niego tuzin mniejszych mieszków. Każdy przewiązany rzemieniem. Korab nieco rozbawiony przesadą Haralda powiódł oczami po zebranych. Stali zahipnotyzowani śledząc każdy ruch niezgrabnych paluchów. Niektórzy nerwowo skubali wąsy lub brody. Inni gniewnie zacisnęli usta i krzywo spoglądali spod chmurnego czoła. Kilka kobiet poczerwieniało, jedna posiniała. Chłopak spojrzał na olbrzyma. Ten trzymał już w między dwoma palcami niewielki kamień. Lekko połyskliwy, lekko przejrzysty. Nic specjalnego. Ale widowisko wyraźnie się rozkręcało bo Harald wyjmował kolejny klejnocik. Dłuższy od poprzedniego i nieco zieleńszy. Kolejny był niemal okrągły, szarozielony. Gdy chciwym oczom ukazały się bliźniacze, łeskowate błękitne kamienie z czerwonymi żyłkami zapadła głucha cisza. - Dwadzieścia talarów za te dwa. – Polsun przerwał ciszę z bezczelnym uśmiechem. Przez chwile nikt się nie odzywał. Potem huragan śmiechu wstrząsnął salą. Najgłośniej śmiał się Harald. -Bracie, ty to masz kawał. Przecież Har dostanie za to pewnie ze dwieście. – Walnął kupca w plecy stary i równie muskularny jak Harald starzec. Polsun, który mówił zupełnie serio próbował zatuszować niezręczność promiennym uśmiechem. -Zawsze można spróbować. – dodał wywołując kolejną salwę wesołości. Nagle jakby zauważywszy cos szczególnego Harald błyskawicznie schował kamienie. Na niektórych twarzach Korab dostrzegł chęć łatwego zarobku. Harald chyba też to zauważył bo bezceremonialnie odsunął płaszcz odsłaniając groźnie wyglądający toporek. Natychmiast u jego boku znalazł się Gimur i inny kudłaty niczym baran mężczyzna. To uspokoiło atmosferę na tyle, że olbrzym wyśliznął się z karczmy. -Głupie to było. A wyglądał na ostrożnego. –zauważyła Mysz. Chłopak tylko przytaknął. Uważnie przyjrzał się obecnym. Co prawda stali bezwładnie, ale wyraźnie widział odrębne grupki. Zdziwiła go także liczebność mężczyzn. -Czy oni nie powinni czegoś robić? – zapytał. – Przecież nikt nie siedzi w karczmie przy pustym stole. – dodał widząc brak zwyczajowych kufli. – Zresztą niedawno było tu pusto. -No tak. Coś w tym jest. – W tym momencie Korab zauważył, że jest obserwowany. Powoli, od niechcenia obrócił się i spostrzegł kudłatego, który wcześniej pomógł Haraldowi. Ten tyko kiwnął na chłopaka i wyszedł. -Idź za nim. –ponagliła Mysz. -To może być niebezpieczne. Coś mi tu cuchnie… -Przecież nic ci nie zrobi. – sparowała, dodając gdy Korab wybiegł na dwór. – Przynajmniej publicznie. Trzymaj się ludzi. Znów wyszedłem na głupka. Nie chodzi nawet o to, że rzuciłem zaniżoną cenę. No dobra zupełnie nieadekwatną. Tylko o to, że nikt pewnie nie dał sobie wmówić, że to żart. Jak mądry coś palnie to od razu jest dowcipny, a jego słowa to najlepszy żart. A jak mi się coś wymsknie to wszyscy patrzą jak na idiotę. Takie niewesołe myśli wygoniły kupca z karczmy. Wymknął się przez najbliższe drzwi. -O! Pols. Chyba jednak się nie napijemy. Cały tłum się tu zebrał. – przywitała go Miriam. – Ale co tu robisz? Przecież wiesz, że Chmurny nie lubi jak się ktoś kręci po kuchni. -A… Chciałem z nim pogadać. – wypalił w końcu. -Ooo… A myślałam, że ze mną. – przesadnie udała smutek. -No… Na bezrybiu i rak… - Udawany smutek błyskawicznie przeszedł na równie sztuczny gniew. -Ja ci dam! Won z mojej kuchni. - Polsun z ulga czmychnął tylnym wejściem i natychmiast wpadł na Karfa. -Czego się szwędasz mi po zapleczu? – spytał bezdusznie. Polsun lekko się zarumienił. Znowu muszę się tłumaczyć. -Aaa! – radośnie zawołał karczmarz wyraźnie niewłaściwie odczytując nastrój Polsuna. – Podrywasz mi służki. Jurnyś jak zawsze! Po takiej nocy jeszcze masz chętkę? – Kupiec zdziwiony niezwykłym entuzjazmem druha uważnie popatrzył na niego spod komicznie zmarszczonego czoła. Wydął przy tym policzki i zadarł nos upodobniając się do tucznego prosiaka. -No co się tak gapisz? Cicho nie byliście. – Akurat. Pomyślał Pols. -Stąd nigdzie cię nie wywalą, co? – żartobliwie podpuścił przyjaciela. Karf natychmiast powrócił do swojej normalnej powściągliwości. Zmierzył kupca wrogim spojrzeniem w którym było jednak sporo żalu. Widząc, że niechcący uraził przyjaciela Polsun zaproponował. -Może się napijemy. Mam jeszcze jedna taka specjalną butelkę. -Proponujesz karczmarzowi obcy alkohol? To zniewaga. – skwitował nieco udobruchany Chmurny. -Ale to ten jabłownik co tak go lubisz. – kusił Polsun. -Ten od twojej żony? – upewnił się powtórnie pogodny Karf. -Właśnie. Podobno w tym roku jest dobry jak nigdy. -Sprawdźmy to. Chłopak minął w biegu przyczajonego lisa. Cha nawet mnie nie zauważył. Ale, ale… kto tam w oddali kroczy? Czy to nie nasz przyjaciel Marcin? Nie chyba nie. Co my tu mamy? O kiełbaska! Lekko spleśniała ale nic to. Zjem. Wielki Chytrusie, może by tak kiedyś porządne jedzenie? A tu? Bułeczka. Nieco czerstwa, taka jak lubię. Korab dogonił wielkoluda pod samym lasem. Ubrany był w znoszone wełniane spodnie, brudną, niegdyś białą koszulę i porozrywany w wielu miejscach kubrak. -Kim jesteś chłopcze? –zapytał napastliwie i spojrzał na Koraba. Spojrzenie miał świdrujące i stare, bardzo stare, niemal odwieczne. -Zwą mnie Korab, Panie. – nieśmiało odpowiedział chłopak. Olbrzym wyraźnie go onieśmielał. -Strach cię obleciał? –złośliwie skitowała Mysz. -To przez te oczy. – Korab zadrżał. -Ani żaden ze mnie pan. Ani twe miano mnie ważne. – Zbył odpowiedź. Przez chwilę szli w milczeniu. – Mnie nawet moje mało istotne. – Dopowiedział kolos. Teraz wydawał się starszy. Lekko przygarbiony. – Las jest stary chłopcze. Stary i pamiętliwy. Każde drzewo to osobna historia. - powiedział nie przestając iść. Korab nerwowo przełknął ślinę. Postanowił milczeć. Co miał rzec? Wrócił do królestwa zieleni. Cienisty świat pełen tajemnic. – Drzewa żyją długo ale nie są wieczne. Puszcza jest wieczna. Spokój jest wieczny. Śmierć jest wieczna. Życie jest wieczne. Człowiek umiera, ale ludzkość żyje. Rozumiesz mnie prawda? – zapytał i prześwidrował chłopaka błękitnymi oczami. Tak zimnymi jak lód, jak styczniowy wiatr. Jak śmierć. Korab tylko pokiwał głową. Co miał rzec? Ruszyli w dalszą drogę. – Życie w życiu i życie w śmierci. Jedne drugiemu równe. Jedne od drugiego nie lepsze. Białe jest białe a czarne jest czarne. Ale czym jest szarość? Chłopcze! Czym jest szarość? – spytał i tym razem Korab wiedział, że musi odpowiedzieć. Poczuł ucisk w piersiach. Co mam powiedzieć? Mysz? Co mam powiedzieć? Mysz. Mysz? Czym jest szarość? Ucisk nasilał się. -Czym jest szarość Korabie? Czym? – bez ustanku dopytywał się stary. Korab czuł jak pękają mu kości. Czuł jak uchodzi z niego powietrze. -I tym i tamtym. - chłopak rzucił ostatkiem sił i poczuł niewysłowioną ulgę. -I tym i tamtym? – powtórzył nieznany- Tak. Szarość to biel. Szarość to czerń. Ale biel to też szarość. I czerń to też szarość. Tak jak zło to dobro i dobro to zło. A wszystko jednakie. Sprawiedliwość? Zemsta? Czy zemsta jest sprawiedliwością? – spytał i Koraba poczuł jak nogi mu sztywnieją. -Zemsta. Sprawiedliwość. Krzywda. Żal? Czy żal jest sprawiedliwy? – mówił otaczając chłopaka. Korab nie czuł nic poniżej kolan. – a czy ból jest sprawiedliwy? Czas! Czy czas jest sprawiedliwy? – Chłopak dotknął ręką kolano. Twarde. Jak z kamienia. Kamienia? Korab czuł przypływ paniki. Nieznany przykucnął na jedno kolano i zamarł w bezruchu. Drętwota wędrowała w górę. Korab nie czuł już nóg. Co mam zrobić? Odpowiedzieć? Nic nie mówić. Trzewia zaczęły mu ciążyć. Jakby nagle … skamieniały? Strach niemal przesłonił mu umysł. Czuł nadciągającą panikę. Odpowiedź. Na jakie pytanie? Czuł, że płuca mu martwieją. -Tylko czas jest sprawiedliwy. – wychrypiał sucho. -Brawo chłopcze. To nie potrwa jednak długo. – Starzec podniósł się. Ruszyli dalej w las. Czemu za nim idę? Korab stanął i oparł się o najbliższe drzewo. Iść? Czuł, że chce. Ale, po co? Czuł że musi. Nie! Nie chcę. Muszę ale nie chcę. Nie będę. Nieznany odwrócił się. Korab nie widział jego twarzy, tylko oczy. Straszne. Przerażające. Wzywające. Ale nie poszedł. Nie poszedł i nigdzie nie pójdzie. -Co skrywasz, chłopcze? – Zapytał spokojnie Starzec. Tak. To miano do niego pasuje. -Kogo skrywasz, chłopcze? – Starzec nie dawał mu spokoju. Korab objął pień. I zamknął oczy. – Kim jesteś, chłopcze? Czym jesteś, chłopcze? – Korab zacisnął powieki i wzmocnił uchwyt. -Więc tak? – wysyczał Nieznany. I rozpłynął się w powietrzu. -Mysz? -Je… jestem. Co się stało? -Nie wiem. Kto to był? -Nieznany? – chłopak potwierdził i rozejrzał się. Znajdowali się na mrocznej polanie. W koło groźny, odstraszający las. -Nie wiem. Nie pamiętam. A powinnam! To był… - Korab ruszył ku najbliższemu skrajowi puszczy. Wszedł między drzewa i niemal natychmiast zatrzymał się. Potarł ze zdziwieniem oczy. Znowu był na polanie. -O co chodzi?- zapytał. -Nie mam pojęcia. Boję się. -Ja też. - odparł i ruszył w przeciwnym kierunku niż ostatnio. Doszedł do lasu. Podejrzliwie przyjrzał się drzewom. Wyglądały normalnie. Zrobił krok naprzód. I znowu znalazł się na środku polany. Zacisnął usta z determinacją i ruszył przed siebie. I kolejny raz i jeszcze jeden. Teraz już niemal biegł. Opadł wreszcie zmęczony na trawę. -Gimur prawił mi fantastyczne historie. O tej chorobie w Densee. – Polsun postanowił wyciągnąć informacje od Karfa. -No, akurat Giaurowi takie rzeczy się zdarzają – prychnął Chmurny. – Komu jak komu. – dodał bezsensownie. -Ale coś w tym chyba jest? -Może jest, może nie. – Karf tak się zachowuje gdy coś ukrywa. Albo się ze mną droczy. Albo… Nie, no skąd. -Przyjacielu! Czy to wraca? – zaniepokoił się Polsun. -Kto wie Pols? Nie jest dobrze. Ale też nigdy nie było. – Zadziwiające ale słowa karczmarza uspokoiły kupca. – Kiedyś było nawet gorzej. -Ha! A powiadają, że starzy ludzie zawsze widza kryształową przeszłość. – skomentował Polsun. -Starzy ludzie może i owszem. –zgodził się Chmurny. – Wróż raz się pojawia, raz znika. Raz na dłużej, raz na krócej. Nie jest bezpiecznym sąsiadem, ale przecież nie złym. Tym z Densee w głowach się poprzewracało. I to dawno temu. Dziewka poszła do maga po pomoc to jej pomógł. Tak jak ma to w zwyczaju. – Zadziwiająco długi potok słów, jak na Chmurnego-jak-zawsze-humorzastego-jak-nigdy Karfa. -Czyli nie muszę się niczego obawiać w mieście? - spytał zupełnie już uspokojony Polsun. -Nie chyba, że ukrzywdziłeś jakąś tam Margo z Densee. -Nie przypominam sobie. – Polsun popił z kubka. Jabłownik przyjemnie rozgrzał mu trzewia. – To czemu Gimur tak się rzuca? -A ja wiem? Może przerżnał co nie co w mieście? Albo ocyganił kogo? Zresztą, kogo to obchodzi? A co u ciebie? Synek rośnie? -No, no, no… przyjacielu. – kupiec pogroził mu palcem – jak ma rosnąć, przeca ma dwadzieścia lat. -A… no ja o wnuku myślałem. – zawstydził się Karf. -Ale ja mam wnuczkę. – roześmiał się Polsun. -Naprawdę? – spytał wyraźnie zgłupiały karczmarz. – A nie mówiłeś, że ma jaja jak wołu? -Mówiłem. Ale o mnie to było. –zażartował Polsun. -Jasne… Jakoś nie wierze. -To na nic. – pisnęła Mysz -To co mam robić? -Pomyśl. -To ty myśl a ja jeszcze pobiegam. – odpowiedział i kątem oka zobaczył kota biegnącego przez polanę. Jakoś dziwnie biegł. Niby prosto, ale jakoś dziwnie przebierał nogami. -Za nim! ¬– dziko zawołała Mysz. Korabowi nie trzeba było tego powtarzać. Kot wpadł w zarośla, chłopak tuż za nim. Polana. -Cholera. Nie wydostaniemy się stąd. -Spokojnie. Trzeba spokojnie pomyśleć. Wtedy znajdziemy wyjście. – z lekką nuta paniki stwierdziła Mysz. Chłopak tylko pokiwał przecząco głową. Kot znowu próbował przebiec przez polanę. Ale tym razem pojawił się przed nim mroczny kształt. Jakby cień. Cień wilka. Kot pędem zawrócił i po własnych śladach pognał do lasu. Cień pozostał na miejscu. Stopniowo rozwiewał się. Spojrzał na Koraba. Czerwone żarzące się oczy ziały nienawiścią. Szybko jednak zblakły i znikły. -To jest to! – tryumfalnie krzyknęła Mysz. -Że co? -Kot! On nam wskazał drogę. -Przecież biegłem zaraz za nim. –Korab stopniowo ulegał histerii. -Może czegoś nie zauważyłeś? Zobacz ślady. ¬– Chłopak bez przekonania powlókł się po polanie. Z trudnością znalazł ślady, które zostawił kot. Zaraz, zaraz. Kot! Zostawił ślady? -Co, on w butach biegł? – wyraził na głos swoje wątpliwości. -Nie marudź. Patrz one zarastają. – Zdumiony chłopak spojrzał na trawę. Rzeczywiście! Źdźbła wolno, bo wolno ale widocznie przesuwały się ku zagłębieniom zostawionym przez kota. -Biegiem! –Korab ruszył po śladach w stronę lasu. -Niech to szlag! -Nie teraz. Jeszcze raz. Wolniej. I dokładniej. – Chłopak wrócił do śladów. -Stąpaj dokładnie po nich. – Nie myśląc wiele Korab ostrożnie i z uwagą drobił po niewielkich zagłębieniach. -Minąłeś jeden! -Wcale nie! -Ok. Dla pewności cofnij się o krok. -Do tyłu? Zgłupiałaś. -Rób co mówię. -W porządku! Mogę już iść? Nie widzę! Nie widzę śladów. -Ja widzę. Pokarze ci. Skup się. -Dalej nie widzę. -Chłopie wiem. Ale patrz. Moimi oczami. Moimi. -Dobra idzie… Jeszcze krok. – Wpadli wreszcie w paprocie, które… nie znikły. -Nieźle, chłopcze. Całkiem nieźle. Ni ziemia ci zdradliwa, ni woda ci niechętna. Powietrze ci bratem a ogień ci siostrą. – Zniechęcony chłopak spojrzał w górę. Nad nim stał Starzec. Wyglądał inaczej niż wcześniej. Zgarbiony był jeszcze bardziej. Brudne łachy zastąpił chyba sam bród. Skołtuniona broda mieniła się zielenią. Pachniał ziemią. Korab znów poczuł dziwny zew. Jak wcześniej. Teraz jednak łatwo było mu się oprzeć. – Kot zdradził. A jest puszczą! A puszcza jest mną! Ja zdradziłem? Bracie, chłopcze, zdradziłem? Może tak, może nie. Sprawdzić trzeba. Do domu droga daleka. – Chłopak przyłapał się, że wsłuchuje się w jego słowa. Pokręcił głową, zerwał się na nogi i pobiegł. Szybko wpadł do niewielkiego strumienia. Lodowata woda zmoczyła mu buty. -W dół strumienia. –zawołała Mysz. Korab posłusznie wskoczył do koryta i pobiegł w jego nurcie. Śliskie kamienie i mokry mach utrudniały bied i groziły upadkiem, jednak chłopak nie przejmował się tym i wytężał wszystkie siły. -Nie musisz biec w wodzie. -Zamknij się. – Nadspodziewanie szybko wybiegli na rozległą halę. Nieopodal, pod drzewem siedział Starzec. -Niech go zaraza. -Zadziwiasz mnie chłopcze. Tam jest wioska! Tam są ludzie. Tam jest wolność. Wolność mówię? Ha! W stadle niewolnych wolności szukasz? W gnieździe kłamców prawdy żądasz? - Korab już go nie słuchał. Biegł w dół ku osadzie. Dzieliła go od niej tylko niewielka łąka przykryta gęstą mgłą. |
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
Powyższy tekst został
opublikowany w serwisie opowiadania.pl. |