![]() |
|||||||||
Arisjański fiolet - rozdz.1 |
|||||||||
![]() |
|||||||||
|
|||||||||
https://www.facebook.com/PolaPaneArisjanskiFiolet ROZDZIAŁ I „Jeśli rozpacz jest bez złudzeń, trzeba postępować tak, jakby się miało nadzieję albo się zabić.” Albert Camus Rozproszone światło o pomarańczowym zabarwieniu przebijało się przez pokrywę gęstych chmur i tylko dodawało grozy pustynnemu krajobrazowi, jaki roztaczał się przede mną. Bezkresna równina, suche, samotne drzewo i ja – Emily Walker, zagubiona i równie samotna. Od jakiegoś czasu stałam nieruchomo próbując bezskutecznie złapać oddech, co dziwniejsze byłam pewna, że nie oddycham od dobrych paru minut, ale i tak śmierć nie nadchodziła. Za to pojawił się strach bezwzględny, uporczywy, wypełniający powoli każdą komórkę mojego ciała. Przymknęłam powieki i czekałam. Tylko na co? Nie miałam pojęcia… Otworzyłam oczy i wlepiłam wzrok w ciemność. Znajomy zapach wilgoci i pleśni uderzył mnie w nozdrza. Wróciłam do rzeczywistości. – Sen – powtarzałam w myślach – to tylko zły sen, ten sam, który śni mi się od dwóch tygodni, odkąd postanowiłam wyjść na zewnątrz. Może to zapowiedź rychłego końca? Może…, ale to już bez znaczenia. Z sąsiedniego łóżka docierał do mnie szmer ciężkiego, lecz miarowego oddechu mojej mamy Megan, a stłumiony jęk sprężyn świadczył, że właśnie obróciła się na drugi bok. Wkrótce się obudzi i będę musiała z nią porozmawiać. O nas, o naszej przyszłości i o mojej desperackiej decyzji. Od kilku dni zbieram się na odwagę, by powiedzieć jej o moim postanowieniu słusznym czy nie, nieważne. W obliczu czasu, który kurczy się nieubłaganie, to naprawdę nieważne. Chciałabym już zakończyć ten koszmar, to życie bez normalnego życia, ten tydzień bez dni tygodnia, ten dzień bez światła dnia, jeden podobny do drugiego, taki sam jak wczoraj i jak przedwczoraj. Ostrożnie, by nie narobić hałasu, usiadłam na materacu. Po omacku sięgnęłam pod łóżko, gdzie ukryłam spakowany wcześniej stary, spłowiały plecak i przyciągnęłam go do siebie. Było w nim wszystko, co mogło zapewnić mi przetrwanie na powierzchni: brudny, wytarty koc, kurtka z brązowego ortalionu, trochę znoszonych ciuchów po mamie, paczka twardych, wojskowych sucharów i metalowy, poobijany kubek. Dodatkowo do pokaźnych rozmiarów kieszeni plecaka wcisnęłam rzeczy, które jak mi się zdawało, powinnam mieć pod ręką: kompas, mapę tych okolic, butelkę mętnej wody, składany nóż i pudełko z paroma zapałkami w środku. Musiało wystarczyć. Schyliłam się i zaczęłam sznurować buty. Gdy wiązałam drugi, w charakterystyczny sposób zaskrzypiało sąsiednie łóżko. Odruchowo zwróciłam twarz w tamtą stronę. Mimo że ani zarys ludzkiej sylwetki, ani choćby niewyraźny cień nie rozproszyły gęstej nocy, wiedziałam, że mama już nie śpi i właśnie usiadła na swoim posłaniu. – Nie śpisz? – po chwili usłyszałam jej zaspany głos. – Nie – odpowiedziałam cicho. Wzięłam głębszy oddech i zaraz tego pożałowałam, bo wraz z powietrzem intensywniej poczułam nieprzyjemny zapach stęchlizny. Nienawidziłam tej woni towarzyszącej mi od dziecka, wypełniającej mnie całą, drażniącej gardło, oblepiającej język, mącącej umysł… Najwyższy czas powiedzieć: dość! Z trudem przełknęłam ślinę. – Mamo, musimy porozmawiać – powiedziałam zdecydowanie, mimo to nie mogłam ukryć drżenia głosu. Nie odezwała się, lecz gdybym mogła przebić wzrokiem otaczający nas mrok, z pewnością dostrzegłabym w jej oczach strach. Od kilku dni obserwowała mnie z rosnącym niepokojem. Wiedziała, że coś planuję, a ja wiedziałam, że jej się to nie spodoba. Ale żadna siła nie była w stanie wpłynąć na zmianę mej decyzji. By dodać sobie odwagi, zacisnęłam mocno dłonie na parcianych szelkach plecaka. – Postanowiłam wyjść na zewnątrz – oświadczyłam półgłosem. Nadal milczała, więc powtórzyłam trochę głośniej: – Wychodzę na zewnątrz – znów cisza. – Słyszysz, co mówię? – Słyszę i myślę, że zwariowałaś – powiedziała zduszonym głosem. – Nie rozumiem, co ci przyszło do głowy Emily? Przecież tam na zewnątrz jest tylko śmierć. – Nie wiemy tego na pewno. Poza tym tu też nas czeka tylko śmierć, więc co za różnica – wzruszyłam ramionami. – Czy to nie wszystko jedno, gdzie umrę? W schronie czy na powierzchni, to już bez znaczenia, nie chcę tak żyć. – Nie mów tak – zganiła mnie ostro. – Masz dopiero osiemnaście lat i całe życie przed sobą. – Akurat – wpadłam jej w słowo – raczej całe życie za sobą. Nie czuję, by cokolwiek było przede mną – mruknęłam ponuro. – Poza tym jestem dorosła, więc sama mogę o sobie decydować. Nie odpowiedziała, więc kontynuowałam: – Przemyślałam wszystko dokładnie i uważam, że ktoś jednak przeżył. Chcę odnaleźć innych ludzi. – Nie sądzę, by ktoś przeżył – powiedziała z rezygnacją. – A my niby co? Wybryk natury? Błąd statystyczny? Daj spokój, nigdy w to nie uwierzę – oburzyłam się. – Pomyśl tylko logicznie, skoro my przetrwałyśmy aż dziesięć lat, to pewnie innym też się udało. – Przetrwałyśmy, bo twój dziadek miał dość oryginalne hobby i zbudował sobie w ogrodzie w pełni wyposażony schron – zaśmiała się nerwowo. – Nigdy nie sądziłam, że kiedykolwiek będę mu wdzięczna za to dziwactwo. – Powiedz mi, na co chcesz tu czekać? Na zbawienie? Przecież wody starczy nam co najwyżej na tydzień, a jedzenia na jeszcze mniej. Nie mam zamiaru tu zostać ani godziny dłużej. – Okej, masz rację – westchnęła. – Ale nie myśl, że puszczę cię samą. Jeśli naprawdę masz zamiar wyjść, to idę z tobą i to nie podlega dyskusji – oświadczyła kategorycznie. Spodziewałam się takiej odpowiedzi. Jeszcze dwa dni temu rozważałam możliwość zabrania jej ze sobą, dopóki nie zauważyłam jak bardzo jest osłabiona. Odmawiała sobie jedzenia oraz wody, by wystarczyło na jak najdłużej dla mnie. Zbyt późno się zorientowałam. A teraz…, teraz nie uszłaby nawet pół kilometra. Razem nie miałyśmy szans, z kolei oddzielnie nasze szanse i tak były niewiele większe, ale chciałam zaryzykować, choćby moja wyprawa miała skończyć się zaledwie kilka kroków od schronu. – Mamuś, proszę. Nie komplikuj… – powiedziałam błagalnie. Milczała, a ja niemal słyszałam przebiegające przez jej głowę myśli, ich szalony galop zdawał się rozbrzmiewać również w mojej głowie. Czułam jak w skupieniu analizuje coś intensywnie. Widziała moją determinację, rozpoznała ją w moim głosie i rytmie oddechu. Doskonale wiedziała, że nie odpuszczę, że już za późno, by coś zmienić. Mimo to próbowała znaleźć lepsze rozwiązanie, lepsze dla nas obu. Ale innego rozwiązania po prostu nie było. Trzask zapałki przełamał ciszę i mama zapaliła wypaloną do połowy świecę, ostatnią jaka nam została. Słabe, lekko żółtawe światło rozjaśniło pomieszczenie. Mama usiadła obok mnie, objęła czule ramieniem i powiedziała łagodnie: – Emily, posłuchaj. Idę z tobą, czy tego chcesz, czy nie. – Ale… – próbowałam jej przerwać, lecz zakryła mi dłonią usta nie dając dojść do głosu. – Wysłuchaj do końca, tylko mi nie przerywaj. Bardzo cię proszę. Pokiwałam głową. – Zrobimy tak: wyjdziemy razem i jeśli warunki na zewnątrz okażą się znośne, pójdziemy do domu dziadka, przecież to tylko sto metrów. Może dom jeszcze stoi, a jeśli tak, to będzie naszym schronieniem na następną noc, a może nawet na parę dni. Nabierzemy sił, może znajdziemy jakieś jedzenie i zastanowimy się spokojnie co dalej. Ale jeśli powietrze nadal pozbawione jest odpowiedniej ilości tlenu, to tak jak powiedziałaś, nieważne gdzie umrzemy, czy tu, czy tam. Też mam już dość tej cuchnącej nory. Szczerze mówiąc o domu dziadka, jako o tymczasowym schronieniu, nie pomyślałam. Była w tym jakaś logika i aczkolwiek niechętnie, ale przyznałam jej rację. – To, kiedy ruszamy? – spytałam. Mama uśmiechnęła się z satysfakcją. – Choćby i zaraz. No… może niekoniecznie zaraz – spojrzała wymownie na mój spakowany plecak. – Też chciałabym zabrać parę drobiazgów. Daj mi kilka minut. *** Dużo trudu kosztowało nas sforsowanie dwóch ciężkich włazów zabezpieczających wyjście. Z pierwszym poszło nam całkiem sprawnie. Przedostałyśmy się nim do przedsionka, który prawie od razu przeszedł w kilkunastometrowy, betonowy tunel z niskim sufitem. Wyczuwałam pod stopami niewielką pochyłość podłoża. Korytarz najwyraźniej prowadził lekko w górę z każdym krokiem potęgując wrażenie, że sufit coraz bardziej się obniża. Resztę dystansu przebrnęłyśmy zgięte w pół, niemalże sunąc nosami po ziemi. W końcu tunel zakręcił w prawo i stanęłyśmy na wprost drugiego włazu. Tu spotkała nas niemiła niespodzianka, metalowa wajcha pełniąca rolę klamki najwyraźniej się zapiekła i nie chciała drgnąć nawet o milimetr. Mama zaklęła paskudnie, mimo że nigdy nie słyszałam z jej ust żadnego przekleństwa. – Przepraszam… – bąknęła zaraz. – Ale chyba utknęłyśmy tu na dobre. – Spokojnie. Wrócę do schronu i przyniosę coś ciężkiego. Czekaj, zaraz wracam. Rzuciłam swój plecak na ziemię i pognałam z powrotem. Obróciłam dosłownie w minutę, chociaż wcześniej zdawało mi się, że pokonywałyśmy ten sam odcinek całą wieczność. Kilka uderzeń sporym młotkiem wystarczyło, by drzwi puściły. Udało się. Wyszłyśmy na wolność. Mama mocno ścisnęła moją rękę i zdecydowanym gestem pociągnęła mnie za sobą w ciemność. Stałyśmy teraz na zewnątrz bojąc się wciągnąć powietrze do płuc. Poczułam na twarzy delikatne muśnięcie wiatru. Pod wpływem tej niespodziewanej pieszczoty zupełnie odruchowo wzięłam głęboki oddech, od którego zakręciło mi się w głowie i to nie z braku tlenu, ale z jego nadmiaru. Mogłyśmy oddychać i to było niesamowite. Żadna z nas się nie odezwała. Po prostu stałyśmy w milczeniu i oddychałyśmy miarowo, delektując się każdą porcją wdychanego powietrza. Z każdą mijającą sekundą wkradała się do mojego serca nadzieja nie tyle na lepsze jutro, ale w ogóle na jakieś tam jutro. Uczucie radości nie trwało jednak zbyt długo, zburzyła je mama. – Chodźmy prędko do budynku – szepnęła w którymś momencie. – Coś jest chyba nie tak. – Jak to nie tak? Jest lepiej niż myślałyśmy – zdziwił mnie jej nieuzasadniony niepokój, mimo to zaczęłam nasłuchiwać i rozglądać się nerwowo próbując dostrzec coś w mroku. – Jest podejrzanie cicho – wyszeptała mi wprost do ucha. – To nienormalne. Miała rację, że też wcześniej nie zwróciłam na to uwagi. Cisza była tak dojmująca, że aż bolały uszy. Pociągnęła mnie w stronę domu dziadka. Mama szła pierwsza, pewnie stawiała kroki, a ja trzymałam się najbliżej jak mogłam przywierając mocno do jej ramienia. Wkrótce dotarłyśmy do drzwi na tyłach domu. Bałam się. Mimo że było dość chłodno, pot cienką strużką spływał w dół moich pleców. Po raz pierwszy dotarło do mnie, że to dla mnie zupełnie nowy, obcy świat i nawet gdyby zachował taką formę jak przed katastrofą, też nie byłby to mój świat. Prawda jest taka, że nie wiedziałam nic o życiu. Moja wiedza ograniczała się tylko do tego, co można było wyczytać z książek albo co opowiedziała mi mama. Na ile miała mi się ta wiedza przydać, przyszłość pokaże. Mama położyła ostrożnie dłoń na klamce. Drzwi ustąpiły dość opornie, a metalowe zawiasy skrzypnęły głośno. Z trwogą przestąpiłyśmy próg i zatrzymałyśmy się w holu nasłuchując. – Chyba nikogo tu nie ma – stwierdziła mama. – Niepotrzebnie panikowałam. Ale ta cisza …, ta cisza jest taka, taka dziwna, jakby cała przyroda umarła. – Bo przecież umarła… – dopiero teraz to sobie w pełni uświadomiłam. – Jutro będziemy się tym martwić – powiedziała pogodnie mama. Wygrzebała z kieszeni zapałki i zapaliła stojącą na komodzie lampę naftową, po czym z ciężkim westchnieniem opadła na pobliskie, mocno przykurzone krzesło. Wyglądała na zmęczoną. Rozglądałam się nieufnie po domu wciąż nie mogąc pozbyć się wewnętrznego niepokoju. Dom wyglądał na od lat niezamieszkały. Podłogi, meble i inne sprzęty pokryte były kilkuletnim rdzawo brązowym kurzem, który unosił się w powietrzu nieprzyjemnie drapiąc gardło. Stałam bez ruchu nie mając odwagi wejść dalej. Spojrzałam ponownie na mamę. Wyglądała jakby uszło z niej powietrze, gorzej…, jakby uszło z niej życie. Gdy zorientowała się, że jej się przyglądam, zebrała się w sobie i wstała z krzesła. Patrzyłam jak z wysiłkiem prostuje plecy. Chwyciła jedną ręką lampę i przytrzymując się ściany drugą, ruszyła w głąb domu. – Lepiej poszukajmy czegoś do jedzenia – powiedziała. Poszłam za nią do kuchni. Postawiła lampę na środku kuchennego stołu i zabrała się za otwieranie kolejnych szafek wygarniając całą ich zawartość na podłogę. Puszki, słoiki, torby z makaronem, ryż…, nawet sporo tego było. – No, to jesteśmy bogate – stwierdziła z zadowoleniem w jednej sekundzie odzyskując siły, jakby wraz z nadzieją wstąpiło w nią drugie życie. – Możliwe – spojrzałam nieufnie na stosy lekko zardzewiałych puszek i przykurzonych opakowań z żywnością. – Nie wiadomo, czy nadają się jeszcze do jedzenia. – Wydaje mi się, że większość jest w porządku. A zresztą zaraz się przekonamy. Co powiesz na ciepłe danie? – zapaliła palnik na kuchence posyłając mi triumfalny uśmiech. – W butli zostało jeszcze sporo gazu. Sprawdź, czy jest woda w kranie. Odkręciłam kurek. Zasyczało, kran wypluł kilka drobnych, wysuszonych ziarenek rdzy i zamilkł. Rozłożyłam bezradnie ręce. – Niestety. – Trudno. Nie ma co narzekać i tak jest nieźle. *** Właśnie kończyłyśmy jeść ciepłą zupę z puszki i miałam wrażenie, że ostatnie godziny to najlepsza rzecz jaka spotkała mnie w życiu, gdy niebo zaczęło jaśnieć na wschodzie, a naszym oczom ukazał się brzask poranka. Przez te wszystkie lata spędzone w schronie słońce stało się dla mnie pojęciem tak abstrakcyjnym, że widok światła sączącego się z nieba, a nie ze świetlówki, trochę mnie zaskoczył. Zupełnie zapomniałam jak to jest, gdy budzi się dzień. Zbliżyłam się do okna i wystawiłam twarz w stronę światła. Przenikające przez brudne szyby promienie łagodnym ciepłem otuliły mą twarz. Przymknęłam powieki. – Niewiarygodne… – wyszeptałam. Trwałam tak jakiś czas i dopiero gdy otworzyłam oczy, mogłam przyjrzeć się krajobrazowi za oknem. Widok był przygnębiający. Nieruchome kikuty drzew, brunatne, posępne, martwe…, przed domem porzucony samochód, obok rozpadająca się szopa. Wszystko okryte warstwą wulkanicznego pyłu. Po plecach przebiegł mi dreszcz, gdy zdałam sobie sprawę, że mój świat umarł. A może jednak nie do końca, może nie wszystko stracone? Gdzieniegdzie dostrzegłam plamy soczystej zieleni kontrastujące z martwą przyrodą i to obudziło we mnie iskierkę nadziei. Z zamyślenia wyrwała mnie mama. – Wyglądasz koszmarnie – jęknęła. Oderwałam wzrok od widoku za oknem i spojrzałam na nią. – Ty też – stwierdziłam. Obie byłyśmy brudne, potargane i strasznie wychudzone, ale dopiero w świetle dnia przekonałyśmy się jak bardzo. Przez dziewięć lat, dopóki działał generator, nie było jeszcze tak źle, przynajmniej nie brakowało nam wody. To ostatni rok był tragiczny. Spędziłyśmy go w półmroku lub całkowitej ciemności, a bieżąca woda stała się dla nas nieosiągalnym luksusem. Podeszłam do dużego stojącego lustra, przetarłam je z grubsza rękawem bluzy i spojrzałam na swoje odbicie. Pod warstwą lepkiego brudu ledwo mogłam dostrzec własne rysy twarzy. – Świetnie – mruknęłam z przekąsem. – Nawet nie wiem jak wyglądam. – Przydałaby nam się porządna kąpiel. – Ta…, pomarzyć zawsze można. – Chodź, trzeba coś z tym zrobić – powiedziała mama. Zaprowadziła mnie do kuchni. Z jednej z szafek wyjęła butelkę oleju roślinnego i względnie czystą rolkę papierowych ręczników. – To nie to samo co woda, ale efekt powinien być zadowalający. Zużyłyśmy niemal cały olej i rzeczywiście nasza skóra prócz tego, że zrobiła się lepka, zyskała jaśniejszy odcień. Znowu stanęłam przed lustrem i przyjrzałam się sobie. Ujrzałam szczupłą dziewczęcą twarzyczkę z małym lekko zadartym noskiem i dużymi zielonymi oczami, które okalał wachlarz długich, ciemnych rzęs. Uśmiechnęłam się do siebie. – Nie jest tak źle, ale co z tym? – wskazałam brudny kołtun na mojej głowie. – Z tym będzie gorzej, trzeba ściąć – mówiąc to mama otworzyła jedną z kuchennych szuflad i wyjęła z niej nożyczki. Podsunęła mi krzesło. – Siadaj! Po czym sprawnie obcięła moje włosy zostawiając tylko kilkucentymetrowe kosmyki. – Gotowe, teraz ty – oświadczyła podając mi nożyczki. Z pewną obawą zabrałam się za strzyżenie. Metodycznie obcinałam jej brązowe kiedyś włosy pozlepiane teraz w sporych rozmiarów strąki i po chwili miała na głowie fryzurę taką jak moja. Dopiero teraz mogłam się przekonać jak bardzo jesteśmy do siebie podobne, te same delikatne rysy twarzy, ten sam kolor oczu, ten sam nos i identyczny kształt ust. Tylko kolor włosów miałam po tacie, blond w odcieniu dojrzałego zboża. I gdyby nie drobne zmarszczki na twarzy mojej mamy, głównie wokół oczu i ust, można by nas było wziąć za siostry. – To, jaki mamy plan? – spytała, gdy skończyła oglądać w lustrze efekt moich fryzjerskich poczynań. – Czy ja wiem? – wzruszyłam ramionami. – Chyba trzeba rozejrzeć się za wodą i poszukać jakichś żywych istot, najlepiej ludzi. – Najbliższe miasteczko jest na północy dwadzieścia kilometrów stąd. Możemy wyruszyć jutro o świcie. – Nie nabierzesz sił do jutra rana, kogo chcesz oszukać? Muszę pójść sama. Razem daleko nie zajdziemy. – Nie powinnyśmy się rozdzielać – stwierdziła. – Możemy przecież odczekać parę dni. – Bez sensu, to niczego nie zmieni. Im prędzej zorientujemy się na czym stoimy, tym lepiej. Mamo, nie martw się. Poradzę sobie – powiedziałam z przekonaniem. – Dobrze, możemy spróbować – zgodziła się niechętnie. – W sumie jak do tej pory miałyśmy szczęście, więc pozostaje mieć nadzieję, że nas nie opuści. Daj mapę. Wyjęłam z plecaka mapę i rozłożyłam na kuchennym stole. Nachyliłyśmy się nad nią obie. – Tu jesteśmy – oznaczyła krzyżykiem miejsce bez nazwy, z którego poprowadziła ku górze linię wzdłuż drogi 34 aż do miejscowości Creston. – Musisz dojść do Creston. *** Ubrana w trochę za luźną koszulkę koloru khaki, krótkie szorty odsłaniające moje wychudzone i wyjątkowo blade nogi obute w czarne trampki nad kostkę, ruszyłam drogą na północ. Wtedy jeszcze tego nie wiedziałam, ale właśnie zmierzałam ku przeznaczeniu. Słońce wzeszło ponad godzinę temu. Odzwyczajona od tak ostrego dziennego światła z bólu mocno mrużyłam oczy. Zapowiadał się ciepły kwietniowy dzień. Pogoda wręcz idealna na taką wędrówkę, lecz świadomość, że to nie wycieczka krajoznawcza, a właściwie gra o życie, odrobinę psuła całą przyjemność. Mimo to nie potrafiłam się nie uśmiechać. Każdy oddech zawierający porcję prawdziwego powietrza zdawał się być wyjątkowy. Nawet suchy smak przydrożnego pyłu na języku nie wydawał się nieprzyjemny. Przypominał mi, że żyję, że oddycham i że na radość życia składają się takie właśnie drobiazgi, a nie rzeczy wielkie. Powoli pozbywałam się strachu, zastąpiła go ciekawość świata i to ona pchała mnie do przodu. Stąpałam coraz pewniej szosą prowadzącą do Creston. Droga, tak jak i wszystko wokół, również pokryta była cienką warstwą rdzawego pyłu. Od czasu do czasu pojedyncze podmuchy wiatru wznosiły go w górę odsłaniając wówczas głębokie pęknięcia na powierzchni asfaltu. Po lewej stronie rósł las, a raczej coś co kiedyś zapewne było lasem, lecz teraz poprawniej byłoby to nazwać cmentarzyskiem umarłych drzew. Nagle zapragnęłam dotknąć jednego z nich, chyba chciałam sprawdzić, czy naprawdę jest martwe. Podeszłam do najbliższego drzewa i przyłożyłam wnętrze dłoni do chropawej kory. Drugą ręką próbowałam odsunąć wiszącą nad głową cienką gałązkę, lecz ta pod wpływem dotyku zamieniła się w proch. Podążyłam wzrokiem w ślad za opadającymi drobinami i wśród warstwy wysuszonych liści dostrzegłam coś kolorowego. Przykucnęłam i ostrożnie zaczęłam odgarniać połamane gałązki i rozpadające się pod palcami liście. Zobaczyłam drobne zielone listki, spośród których sterczały małe, fioletowe główki kwiatów. Fiołki – pierwsza forma życia, jaką spotkałam po drodze. Nie wiem co mną kierowało, ale bez namysłu wyjęłam z plecaka butelkę z wodą i wylałam połowę jej zawartości na wysuszoną ziemię wokół rośliny. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że to było głupie i nieodpowiedzialne. Straciłam niemal całą wodę, a nawet nie byłam w połowie drogi. – Kretynka ze mnie – mruknęłam pod nosem. Otrzepałam ręce i wyszłam z powrotem na szosę. Mniej więcej po godzinie marszu zatrzymałam się na odpoczynek. Nie czułam się najlepiej. Mój organizm był mocno osłabiony, a lata niedożywienia i ubogiej diety zrobiły swoje. Poza tym świeże powietrze dziwnie na mnie działało powodując zawroty głowy, zaś nadmiar wolnej przestrzeni wokół sprawiał, że odczuwałam silny niepokój. W pewnym momencie zaczęłam się nawet zastanawiać, czy nie zawrócić. Powoli traciłam wiarę, że w Creston kogoś spotkam, kogoś żywego. Usiadłam na poboczu. Żując suchara i popijając go pozostałą wodą zastanawiałam się co dalej. Ciągle miałam przed oczami zapłakaną twarz mamy, gdy żegnała się ze mną dziś rano. Nie upłynęło przecież wiele czasu, a już zdążyłam za nią zatęsknić. Rozważania dotyczące dalszej wędrówki przerwał dobiegający z oddali jakiś cichy odgłos. Wstałam i zaczęłam nasłuchiwać. Początkowo miałam kłopot z ustaleniem, czy naprawdę coś słyszę, czy może to tylko halucynacja spowodowana zmęczeniem i nadmiarem wrażeń. Jednak z sekundy na sekundę dźwięk przybierał na sile i coś mi przypominał. Czyżby pomruk silnika…? Nie zdążyłam się nad tym dobrze zastanowić, gdy odpowiedź na zadane w myślach pytanie właśnie wypadła zza zakrętu. W moją stronę pędził ciemnozielony, duży samochód. Z przerażeniem patrzyłam jak z piskiem opon zatrzymuje się parę metrów ode mnie. Strach ścisnął mi gardło równocześnie odbierając zdolność ruchu. Stałam tak osłupiała, bezmyślnie gapiąc się na szoferkę, z której wysiadał właśnie bardzo wysoki, młody mężczyzna, właściwie młody chłopak. Czarne, proste, krótko ścięte włosy z odrobinę dłuższą, postrzępioną grzywką opadającą na czoło, gęste ciemne brwi i wlepione we mnie zaskoczone spojrzenie jego oczu, dziwnych oczu… o intensywnie fioletowych tęczówkach. Chociaż było coś jeszcze dziwniejszego w jego wyglądzie – skóra. Była pomarańczowa! Gorączkowo przeszukiwałam myśli próbując dopasować jego osobliwy wygląd do jakiejkolwiek znanej mi rasy, ale moje wysiłki spełzły na niczym. Staliśmy na wprost siebie mierząc się wzrokiem, a chłopak sprawiał wrażenie niemniej zaskoczonego ode mnie. Już miałam się odezwać, gdy mój wzrok padł na przedmiot w jego lewej dłoni. Nie miałam wątpliwości, w ręku trzymał pistolet albo jakąś inną broń i wyglądało na to, że zamierza jej użyć. To mnie otrzeźwiło. Momentalnie odzyskałam władzę nad swoim ciałem, wszystkie mięśnie naprężyły się, a mózg podpowiadał jedno słowo: „uciekaj”. W ułamku sekundy odwróciłam się na pięcie, jednym susem przeskoczyłam przydrożny rów i wbiegłam do martwego lasu. Pędziłam na oślep nie patrząc pod nogi, byle jak najdalej od drogi, od tego miejsca, od niego… Ścigałam się ze śmiercią. Suche gałęzie drzew chłostały mnie po twarzy, cierniste krzewy rwały ubranie, a ich kolce wbijały się w gołe przedramiona, ale nie czułam bólu. – Zaczekaj! – usłyszałam za plecami. Nie miałam zamiaru. Napędzana strachem i adrenaliną przyspieszyłam. I wtedy do mych uszu doleciał dziwny świst. Obraz lasu rozmył się nagle, jakby oczy zaszły mi łzami, moje ciało znieruchomiało i padłam bezwładnie na twardą ziemię. Powoli traciłam świadomość. Śmierć. Tak się jej obawiałam…, a umieranie jest jak zapadanie się w puch, nie boli… może później…, ale później była już tylko ciemność. |
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
Powyższy tekst został
opublikowany w serwisie opowiadania.pl. |