DRUKUJ

 

REHABILITACJA: seria druga - Powrót na leżankę

Publikacja:

 11-10-09

Autor:

 AgnieszkaQ
REHABILITACJA, seria druga - Powrót na leżankę
"Wilk wolny wyje, na smyczy pies skowycze…”
J. Kaczmarski, z utworu „Obława IV”


prolog do serii drugiej

I: HAPPY EASTER!!
P.S. czemu nie dajesz znaku życia, co u Ciebie??
my student: wzajemnie :)
zapracowany...
a u Ciebie??
I: eh, mam ciężki czas, ten zasraniec mi grozi i nie chce się odwalić ode mnie
kto wie co on jeszcze wymyśli
wczoraj mu niezle odrypalo, jednak, nawalony czyms byl
a w takim wypadku muszę się teraz mieć chyba raczej na baczności
my student: wiesz, grozby chyba zawsze trzeba traktowac w powazny sposob, bo nie wiesz czy to nie jest bardzo powazne
I: zastanawiam się czy by nie iść z tym na policję
my student: ja potraktowalbym to serio
I: ale się boję, że to go jeszcze bardziej wkurzy
my student: i zglosil na Policje
dokladnie
I: a ja chcę żeby sobie odpuścił i dał mi spokój
idąc na policję spokoju sobie chyba nie da
my student: bedzie wiedzial, ze zostalo to zgloszone, jesli staloby sie cos Tobie, to do niego pierwszego zapukaja
I: będzie miał tylko więcej powodów żeby się mścić…
my student: ale on Ci grozi!!
jak to zglosisz, to watpie ze jeszcze bedzie Ci grozil
ale wiesz, jak jest pod wpływem środków odurzających to i tak trzeźwo nie myśli
ale tak zrobilbym ja, Ty sama musisz podjac decyzje
to psychol jakis jest
nie boj sie go
mysle, ze jak najwiecej osob powinno wiedziec, ze Ci grozil
I: mówię mu że się go nie boję, ale tak naprawdę zacznę chyba zamykać się w domu na jakiś dodatkowy zamek
my student: no widzisz
I: ale się wpakowalam,kurde ;(
muszę się jakoś tej mendy w końcu pozbyc
my student: nic sie nie wpakowalas, tylko poznalas kogos niewlasciwego
z kad mialas wiedziec, ze to jakis bandyta
zerwij z nim kontakty i postaraj sie zmienic nr tel
I: jak się nic nie zmieni to niestety będę musiała tak zrobić
no to miałam wesołe święta, nie ma co
my student: a Ty nie przejmuj sie tym, ale badz konsekwentna
pojedz po nim jak po swini zeby sie odczepil
I: wczoraj pojechałam
my student: i już
I: wiesz, wczoraj chyba coś wziął, bo mu odwaliło totalnie
teraz co chwila dzwoni
ale nie odbieram
pewnie rano zdał sobie sprawę z tego co zrobił
doszło do zapijaczonego czerepa i chce mnie znowu przepraszać
nie, koniec sentymentów, skończyło sie, chce wojny to będzie ją miał
my student: wojna do niczego nie prowadzi, ja zerwalbym poprostu wszystkie kontakty
I: boję się, że sama go zabiję
my student: ok, musze już zmykać
I: dobra, spokojnych świąt Ci życzę
fajnie, żeśmy pogadali
pa!!
my student: musze jeszcze oddac dzis autko do wypolerowania i wyczyszczenia w srodku
a potem jajeczka poswiecic :)
I: moje już sie gotują
my student: do pozniej :)
I: ok., w takim razie pa!!
my student: nie nie, tych nie bede gotowal ;P
I: <hahaha>


Westchnęłam i nieprzytomnie wyszłam z gg. Tak, miałam poważne kłopoty. Powinnam pozamykać się w domu na cztery spusty i nie ważyć się nosa za drzwi wystawiać. Bardzo się bałam i zdawałam sobie sprawę z tego, co mnie może spotkać ze strony tego człowieka, to fakt.
„Skąd się tacy biorą?”, dość często zachodziłam w głowę, wykończona wszelkimi atrakcjami, które do tej pory moja prywatna ropucha mi zafundowała. „Jak to, nie wiesz?”, moja ukochana maturzystka próbowała mnie w takich chwilach jakoś wesprzeć. Ujęła całe zjawisko chyba najtrafniej, jak się tylko dało: „Z Głupolandii.”
Tak, niektórzy faceci są jak ropuchy, które po pocałunku wcale nie zmieniają się w książęta z bajki, lecz raczej pozostają oślizłymi, trującymi płazami. I dlaczego ja akurat na takiego trafić musiałam? Eh, przy moim szczęściu wszystko było możliwe.
- Chrzanię go! – stwierdziłam, mrugając nerwowo oczami. – Chociażby z najzwyklejszej przekory, dziadowi na złość, będę szczęśliwa. I nic nie zmaże uśmiechu z mojej twarzy – postanowiłam twardo. Stawką w tej grze była moja wolność. I moje życie.

rozdział 1
miłe złego początki

Niezbadane są wyroki boskie. Mocno nadszarpnięty stan zdrowia, spowodowany jeszcze bardziej chorym stanem życia osobistego, sprawił, że pewnego marcowego poranka stawiłam się w przychodni na badaniach krwi. Byłam już niemiłosiernie głodna, gdyż, jak wiadomo, takie badania muszą odbywać się na czczo. Nienawidziłam wychodzenia z domu bez śniadania, dlatego też czułam się bardziej koszmarnie niż zwykle. Nie miałam siły na nic; w moich oczach, niegdyś tak radosnych, ledwo tliły się nieśmiałe iskierki życia.
Po pobraniu próbki wyszłam z laboratorium i usiadłam na ławce przed drzwiami. Wyciągnęłam z plecaka soczek kupiony w przychodnianym sklepiku jeszcze przed badaniem. Odkręciłam butelkę i całą jej zawartość wypiłam jednym duszkiem. Wiedziona ciekawością, spojrzałam pod nakrętkę i aż prychnęłam z dezaprobatą, myśląc sobie: „Jakaś chora kpina od losu. I co jeszcze!? Cholerna wiosna…” Pod nakrętką było napisane: „KTOŚ CIĘ KOCHA!” Dlaczego tak zareagowałam? Miało to nierozerwalny związek z tym, co się ze mną działo od Bożego Narodzenia aż do chwili obecnej. A działo się. Oj, działo…
Wyleczywszy się z chronicznego doła, powodowanego tęsknotą za utraconą miłością pod postacią Pana P., odzyskałam radość życia i postanowiłam wycisnąć każdy dany mi dzień do ostatniej kropli przyjemności. Zaczęłam jeszcze częściej chodzić po imprezach i poznawać nowych ludzi, wśród których znalazło się także paru całkiem fajnych facetów. Ubzdurało mi się wtedy, że chcę mieć swojego księcia z bajki. Znane porzekadło mówi, że trzeba uważać na swoje życzenia, bo jeszcze kiedyś się spełnią. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, nie czekałam zbyt długo, by usłyszeć rżenie rumaka, płaszczącego się u moich stóp. Niestety, jak się później miało okazać, nie bez powodu mówi się także, że życie to nie bajka.
Na jednej z imprez spotkałam swojego kolegę z lat szkolnych. Właśnie wrócił do Polski zza granicy. Wiedziałam, że od zawsze mu się podobam, lecz nie przypuszczałam, że to zainteresowanie moją osobą przetrwa tak długo. Zaczęliśmy wiec widywać się coraz częściej. W jednym z wieczornych SMS–ów nieoczekiwanie spytał: „O czym marzysz?” Nie myśląc zbyt wiele, odpisałam: „O ksieciu na bialym koniu :)” Po kilku minutach otrzymałam SMS zwrotny następującej treści: „jam jest ksionze :D lecz moj rumak masci czarnej :D” Dało mi to do myślenia. Treść wiadomości wydała mi się dość jednoznaczna. Lubiłam chłopaka, lecz nie byłam wtedy jeszcze w stanie stwierdzić, czy na lubieniu nie poprzestanę. Poza tym nie chciałam zbyt bardzo się do nikogo zbliżać z prostego powodu – moje plecy dość konkretnie zaatakowała wysypka, z którą w bólach poradziły sobie dopiero tabletki antykoncepcyjne.
Mój Czarny Ksionżę okazał się być jednak bardzo zdeterminowany w dążeniu do celu. Szybko wyczuł, że muzyka ma ogromny wpływ na moje samopoczucie, tak więc zaczął mnie rozmiękczać przy pomocy ballad Guns’n’Roses. Zgodnie z przewidywaniem, będąc pod wpływem uroku jednej z takich muzycznych chwil, w których wprawdzie byłam zakochana w słowach piosenki, a nie w nim, lekkomyślnie zgodziłam się spróbować z nim być. Poza tym, życie w samotności zaczęło mi doskwierać coraz bardziej; nie chciałam po prostu dłużej już być sama. Nie zdawałam sobie wtedy jeszcze sprawy, że nie wolno brać pierwszej lepszej trafiającej się okazji. Chociaż chłopak dość gorliwie zarzekał się, że nie będę tego żałować, a on nie zmarnuje danej sobie szansy. Czegóż miałam się bać?
Na początku rzeczywiście traktował mnie jak księżniczkę. Mogłam liczyć na wspólne spędzanie czasu, codzienne rozmowy, w tym telefoniczne, wieczorne odbieranie mnie z pracy w szkole językowej i z korków i odprowadzanie pod sam dom, prezenty, kwiaty, czekoladki… Miałam wszystko, o czym zawsze marzyłam ze strony faceta. A nawet jeszcze więcej, niż bym chciała, niż byłam w stanie znieść.
Pierwszym sygnałem, że coś jest nie tak, stał się problem wychodzenia na spotkania ze znajomymi. Czarny Ksionżę nie kwapił się do zbyt częstego wychodzenia, a samej mnie puszczać, rzecz jasna, nie chciał. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego mi nie ufa. Zaczęłam się zastanawiać, czy dałam mu kiedykolwiek podstawy do braku zaufania… Mnie zależało na utrzymywaniu dobrych kontaktów z moimi znajomymi, więc na spotkania chodzić chciałam. Zwłaszcza, że na wyjścia nie miałam zbyt dużo czasu, więc życie towarzyskie i tak już znacznie kulało. Poza tym, nie robiłam tam nic złego. Tak mi się przynajmniej wydawało. Zwykle gdy on nie chciał gdzieś iść, a ja tak, częstował mnie szantażem emocjonalnym pod przeróżnymi postaciami. Zdarzało się, że posuwał się nawet do przedstawiania mi swojej wersji prawdy, by tylko zatrzymać mnie w domu. Wpędzona w poczucie winy, poddawałam się i powoli pozwoliłam odseparować się od grona moich znajomych, których denerwowało ciągłe odwoływanie przeze mnie i tak już nieczęstych spotkań.
Następnym znakiem nadchodzącej katastrofy stała się kwestia mojej pracy. Potrafiłam zrozumieć to, że mnie zawsze odprowadza do domu; dbał w końcu o moje bezpieczeństwo. Ale przesadą już było robienie awantur, gdy zdarzało mi się wrócić do domu, nie zaczekawszy na niego. Z czasem zaczął nawet na mnie naciskać, bym zrezygnowała z pracy, a w zamian za to kwestią finansową zajmie się już tylko on. „Moja księżniczka nie będzie pracować”, twierdził z dumą, podczas gdy ja dostawałam spazmów na samą myśl o czymś takim. Oczami wyobraźni roztoczyłam wizję, w której siedzę cały dzień w domu, skazana na jego łaskę lub niełaskę, odcięta od świata i całkowicie pozbawiona prawa do dokonywania jakichkolwiek wyborów. Przeraziło mnie to.
Myśli, jak by się tu od niego uwolnić, zaczęły coraz częściej gościć w mojej głowie. Czułam się osaczona i ubezwłasnowolniona. Niestety, opanował do perfekcji sztukę manipulowania mną przy pomocy wywoływania poczucia winy, a czasem nawet swego rodzaju zastraszania. „Zabiję każdego, kto ośmieli się rozdzielić mnie z moją księżniczką”, rzucił czasem niby to od niechcenia. Innym razem potrafiło mu się wyrwać, że jestem całym jego światem i odpowiadam za jego życie i szczęście. Nie chciałam nigdy nikogo, w tym także i jego, krzywdzić w żaden sposób, tak więc tkwiłam dalej w swojej złotej klatce. Nie wyszło mi to na dobre, gdyż już wkrótce środki uspokajające stały się nieodłącznym elementem mojej codziennej diety. Stwierdzono u mnie zaczątki nerwicy i tachykardię. Przy zdrowych zmysłach utrzymywała mnie jeszcze tylko moja praca, codzienne, choć już coraz rzadsze ćwiczenia i muzyka słuchana z mojej MP3.
Z podjęciem ostatecznej decyzji o zerwaniu wciąż zwlekałam, aż na początku marca pomógł mi w niej Czarny Ksionżę we własnej osobie. Przyłapałam go, jak z mojej skrzynki mailowej pisał wiadomość do jednego z moich uczniów, w której rezygnował z udzielania dalszych lekcji! Domyśliłam się, że musiał skorzystać z funkcji zapamiętywania hasła na mojej przeglądarce; sam mnie namówił na skorzystanie z tej możliwości, tłumacząc uprzednio, że oszczędzę czas kiedy nie będę musiała co chwilę wpisywać hasła. Nie spodziewałam się wtedy, że podsuwając mi tą myśl, ma za tym także i swoje ukryte cele! Tego było już naprawdę za dużo. Akurat był wieczór i jeszcze nie wzięłam kolejnej dawki moich środków uspokajających, więc w porywie niekontrolowanego, dzikiego szału zerwałam z nim i wywaliłam za drzwi. Pielęgnowane we mnie poczucie winy wywołało jednak dość szybko falę niespodziewanych wyrzutów sumienia, więc kuląc się i wplatając w kołdrę, starałam się sobie tłumaczyć, że osobą, o którą przede wszystkim powinnam się troszczyć, jestem ja, i że nikt nie ma prawa mnie w żaden sposób krzywdzić. Owszem, nie chcę, by przeze mnie cierpiały inne osoby, ale nie może się to odbywać kosztem mojego własnego życia i szczęścia. Myślałam, że jeśli tylko nie dam się złamać i wytrwam przy swojej decyzji, moje problemy szybko się skończą, a on zachowa się honorowo i zniknie z mojego życia. Pomyliłam się. I to bardzo.
Miałam go codziennie pod swoimi oknami, telefon dzwonił non – stop, a na gadu ustawiał opisy, mające za zadanie wpędzanie mnie w jeszcze większe poczucie winy. Gdziekolwiek bym nie poszła, widziałam jak śledzi mnie on lub jakiś jego kumpel. Odczułam na własnej skórze, co przeżywa szczute zwierzę. Męczyło mnie to niemiłosiernie, ale za bardzo nie wiedziałam, co mogłabym zrobić. Iść na policję? I co potem? Żeby za dużo o tym wszystkim nie myśleć, a też po części, by zrobić mu na złość, wzięłam dodatkowe godziny w pracy. Byłam więc obładowana zajęciami do granic wytrzymałości. Czas i siły na jakiekolwiek imprezy umarły śmiercią naturalną, więc zostałam zupełnie sama. No, może z wyjątkiem mojego kota. Takie życie w ciągłym napięciu sprawiło, że wylądowałam dziś, w poniedziałkowy poranek, na badaniach krwi właśnie.
Na rance po igle w dole łokciowym trzymałam watkę i akurat szukałam w swoim przepastnym plecaku przygotowanej wcześniej kanapki, gdy nagle doleciała do mnie jakaś znajoma woń. „Oj, źle ze mną…”, pomyślałam, nie potrafiąc skojarzyć zapachu… „Oliwka!”, olśniło mnie i w tym momencie tuż obok mnie ktoś usiadł. Ktoś ubrany w białe wdzianko. Zamarłam. Nieśmiało podniosłam wzrok i odruchowo moje usta wygięły się w zaskoczonym uśmiechu. Tak, to był mój masażysta!
- Witam – odezwał się do mnie zaczepnie. – Co słychać?
- Krew – wymamrotałam pierwsze, co mi do głowy przyszło – badania kontrolne – dukałam dalej, wskazując na drzwi laboratorium. – Nic jeszcze nie jadłam…
- Oj, i widzę, że taka niewyspana – zwrócił uwagę na wyraz mojej twarzy.
- Tak, wstałam bardzo wcześnie. I w ogóle, wykończona jestem – odparłam, doskonale zdając sobie sprawę z tego, jak wyglądały moje oczy po przepłakaniu połowy uprzedniej nocy w akcie bezradności. Nagle ktoś go zawołał z klatki schodowej.
- Muszę lecieć – rzucił mi w pośpiechu. – Fajnie było się spotkać.
Nic nie odpowiedziałam, śledząc wzrokiem, jak się oddala. Nagle wszystkie wspomnienia sprzed kilku miesięcy stanęły mi przed oczami jak żywe. Ależ było wtedy fajnie! Zaświtało mi w głowie, że skoro raz ekipa rehabilitacyjna postawiła mnie na równe nogi, może to zrobić i po raz drugi. Pod wpływem tego nagłego impulsu, następnego dnia wybrałam się do lekarza i wymusiłam na nim skierowanie na zabiegi pod jakimkolwiek pretekstem. Otrzymałam dziesięć zabiegów w gabinecie masażu i pięć laserów. W domu wciąż w miarę regularnie wykonywałam wszystkie ćwiczenia, które poznałam na sali gimnastycznej, tak więc nie chciałam niepotrzebnie zabierać miejsca innym pacjentom.
Podobno nie powinno się wchodzić dwa razy do tej samej rzeki. Cóż, ja najwyraźniej byłam na najlepszej drodze, by to właśnie zrobić… Od lekarza dowiedziałam się jednak, że do gabinetu masażu przyjęli całkiem niedawno pewną młodą masażystkę. Pamiętałam doskonale, jak bardzo działał na mnie mój masażysta, gdy trafiłam do niego po raz pierwszy. I jakim echem plotek i domysłów wszelkiego typu odbiło się to wśród moich koleżanek. Wprawdzie nauczyłam się do pewnego stopnia kontrolować swoje reakcje i wydawało mi się, że nie stanowię już dla niego zagrożenia, ale pomyślałam, że nie będę kusić losu, a poza tym, nie będę się narażać na cięte języki znajomych i spróbuję się zapisać do jego koleżanki po fachu. Innym powodem było to, że jednak wolałam ostatnio przebywać wśród kobiet; czułam się z nimi bezpieczniej. Miałam na uwadze również nieobliczalność Czarnego Ksiencia; gdyby się dowiedział, że chodzę na masaże do jakiegoś młodego chłopaczka, o którym w dodatku tyle się nasłuchał od moich znajomych o jeszcze bujniejszej wyobraźni niż moja, różnie mogłoby się to skończyć…
Nic jednak nie dzieje się bez przyczyny, a jakieś dziwne moce czuwają nade mną i troszczą się o mnie. Czasem nawet wbrew mojej własnej woli. Mój plan spalił na panewce. Okazało się, że masażystka nie przyjmuje w tych godzinach, w których ja mogłam przychodzić na zabiegi. A poza tym, z powodu obcięcia funduszy na rehabilitację, musiałabym czekać w kolejce do lipca… „Porypało ich!? Czekać do lipca!?”, klęłam pod nosem. Zrezygnowana wróciłam do domu. Znałam siebie na tyle, by wiedzieć, że w lipcu i tak bym tu nie przyszła. A skoro już się zdecydowałam na ten krok, nie chciałam rezygnować tak po prostu. Ostatecznie postanowiłam, że spróbuję dnia następnego jednak iść do mojego masażysty. „Co mi szkodzi spróbować, co najwyżej też mi powie, że mam czekać do lipca”, przekonywałam sama siebie. Pocieszałam się myślą, że zaczepił mnie wtedy pod laboratorium. Czyli wciąż jeszcze mnie pamiętał… Oh, kiedyś ciężko było o mnie zapomnieć. A w szczególności o moim promiennym uśmiechu. Co się z nim stało…? Znowu pozwoliłam facetowi zmazać go sobie z buzi… Po tym, jak sobie obiecywałam, że już żadnemu nie uda się tej sztuki dokonać. Tak, obiecanki – cacanki, przerabiane przeze mnie już nieraz.
Środa, ostatni dzień marca. Obudziłam się kompletnie niewyspana późnym rankiem. Nic dziwnego - przez większość nocy przewracałam się z boku na bok, myśląc raz – o wyprawie do przychodni, a dwa – o swojej permanentnej „obstawie.” Zanim wstałam, moja dłoń namierzyła opakowanie środków uspokajających. Po godzinie dałam już radę wyjść z łóżka. Nakarmiłam kota i przygotowałam sobie „śniadanie”. Popijając kawę, weszłam na gg i rutynowo rzuciłam okiem na opisy moich znajomych. „Love for life – such shallow words for broken minds…” , wyżalał się światu Czarny Ksionżę. Westchnęłam i weszłam na skrzynkę mailową. Nie miałam żadnych nowych wiadomości. Dopiłam kawę, wyłączyłam komputer i wyszykowałam się do wyjścia.
Do przychodni dotarłam przed drugą, wypatrując, czy nie podąża za mną jakiś nawiedzony „śledczy”. Byłam jeszcze trochę otumaniona środkami uspokajającymi. Nieśmiało skierowałam kroki w stronę gabinetu masażu. Zza drzwi usłyszałam rozmowę mojego masażysty z jakąś pacjentką. Serce zabiło mi szybciej. Ależ podobała mi się barwa jego głosu… Z treści rozmowy wywnioskowałam, że zabieg się skończy lada moment, więc usiadłam na ławce i czekałam, bawiąc się swoim skierowaniem. Na wszelki wypadek wyłączyłam dźwięk w telefonie. W głowie miałam totalną pustkę.
Po kilku chwilach drzwi się otworzyły i pacjentka wyszła. Wstałam ze swojej ławki i cicho zapukałam. Usłyszawszy: „Proszę!”, weszłam do gabinetu. Mój masażysta siedział przy biurku i coś pisał. Zdziwiłam się trochę, gdyż miał na sobie niebieską koszulkę zamiast standardowego białego wdzianka. Na mój widok od razu wstał i się uśmiechnął. Oczy mu zabłyszczały. Pomachałam mu przed nosem moim skierowaniem.
- Słyszałam, że terminy są na lipiec dopiero… - zaczęłam nieśmiało, odwzajemniając uśmiech – ale mnie tak szyja boli i w ogóle…
- …i pomyślałam, czy nie dałoby się wcześniej? – dokończył za mnie moją myśl, biorąc ode mnie skierowanie. – Masz ręcznik?
- Mam – ucieszyłam się, zastanawiając się, kiedy w ogóle przeszliśmy na „ty”. Przecież ostatnim razem…
- No to wskakuj na leżankę – usłyszałam w odpowiedzi. – Akurat mam wolną tą godzinę.
- Dzięki! – ucieszyłam się i aż klasnęłam w dłonie. Wyjęłam ochoczo ręcznik z plecaka i rozłożyłam go na leżance. Chciałam jakoś wczuć się w standardową atmosferę tego gabinetu, a także mimowolnie dać mu do zrozumienia, że nie zapomniałam treści naszych rozmów, więc dodałam – I co, a nie mówiłam, że nikogo nie zwolnią? A, z tego, co wiem, nawet przyjęli nową osobę. Na swój sposób jestem wróżką.
- Ostatnim razem była czarownica – roześmiał się, a ja poczułam falę pozytywnego pobudzenia: on także pamiętał nasze rozmowy sprzed kilku miesięcy… Wszystko się we mnie poruszyło. Pociągnęłam nosem. Nabrałam większej pewności siebie.
- No, do pewnego stopnia potrafię przewidzieć przyszłość – zażartowałam.
- Dobre – roześmiał się, a po chwili spojrzał na mnie porozumiewawczo, uśmiechnął się jak rasowa szelma i spytał – Cóż to za bzdury ten lekarz powypisywał na twoim skierowaniu?
- Oj, nie wiem – odparłam trochę zmieszana i odśmiechnęłam się, ściągając buty. Wiedziałam doskonale, że on wiedział, ile wspólnego bazgroły na skierowaniu mają wspólnego z rzeczywistością. – Ale nie interesuje mnie to. Najważniejsze przecież, żeby przestało mnie boleć, prawda?
- Jasne! - parsknął śmiechem, ale jednocześnie zachęcił mnie do przygotowania się do zabiegu.
Ściągnęłam więc bluzkę i zajęłam swoje miejsce na leżance. Na mojej leżance, na której automatycznie poczułam się jak w zupełnie innej bajce. Mój masażysta podłożył mi pod nogi wałeczek. Powód pamiętałam doskonale: żeby odciążyć odcinek lędźwiowy kręgosłupa.
- A tak w ogóle, co słychać – spytał, rozpinając mi stanik.
- Miałam ostatnio sporo stresów – odrzekłam szczerze, czując rozlewaną na moich plecach oliwkę. – Trochę kłopotów, dużo pracy. Cóż, życie dało mi w kość.
- Aż tak źle? – zmartwił się, zabierając się za masaż. Ajć, zimne ręce! „Co jest, przecież nigdy nie miał zimnych dłoni… Może to niskie ciśnienie? Albo to ja mam temperaturę…?”, zastanawiałam się, zaniepokojona tą nowością. Miałam przedziwne przeczucie, że to już nie będzie to samo, co poprzednim razem. Ale może przeczucie mnie myliło?
- Jestem wykończona i bez sił – przyznałam. – Popadłam też nawet w przejściową manię czekoladową. Zajadałam się na okrągło.
- Dobrą metodą na stres jest ktoś, kto cię będzie codziennie rozśmieszał – stwierdził zaczepnie, a ja odruchowo zarechotałam. Jaka szkoda, że to nie mógł być on…
- No, niestety, jak do tej pory nie znalazłam nikogo takiego – westchnęłam, trochę rozmarzona. – Choć dużo się działo, samych komicznych sytuacji miałam dość sporo – zaczęłam grzebać w pamięci w poszukiwaniu fajnych wspomnień. Nagle znów zaczęłam się śmiać. Wiedziałam, że spodoba mu się to, co powiem. – Przez jakiś czas po tym, jak skończyłam przyjeżdżać tu na zabiegi, poznawałam wielu chłopaków. A co ciekawe, wszyscy się tak samo nazywali.
- Nazywali? – spytał ironicznie – Czy może raczej mieli na imię?
- Ok., mieli na imię – przyznałam, ciągle trzęsąc się ze śmiechu. Och, z jaką łatwością poddałam się tej błogiej atmosferze relaksu! – No, zgadnij, jak.
- Nawet nie będę próbować – odparł. – No, to jak?
- Tak, jak ty – wyznałam trochę nieśmiało. – Poznałam ich chyba z dziesięciu.
- Ta, a co mówiłaś ostatnim razem? – droczył się – „Ja nie znam żadnego!” A tu teraz wychodzi.
- No bo wtedy jeszcze nie znałam – odrzekłam, ciągle się trzęsąc. – Na jednej z takich imprez, jak jeden chłopak mi się przedstawiał, to było coś w stylu: „cześć, jestem taki to, a taki”, to spojrzałam na niego i zamiast sama się przedstawić, wybuchłam śmiechem po prostu. Biedak unikał mnie przez połowę imprezy.
- Ładnie to tak wpędzać chłopaka w kompleksy? – nabijał się z mojej opowieści.
- To nie moja wina, że oni wszyscy się tak nazywają – pożaliłam się, wciąż jeszcze pękając ze śmiechu. Ależ fajnie mi się zrobiło. Pozytywne wspomnienia są bezcenne. A jak się można nimi w dodatku podzielić z życzliwą osobą, to już pełnia szczęścia. – Eh, miałam taką fajną fazę, że ludzie się aż pytali, jakie prochy biorę, że tak się cały czas śmieję.
- To taki charakter wesoły po prostu jest – odparł.
- Z tą wesołością to różnie ostatnio bywało – przyznałam, uspokajając się. – Miałam teraz naprawdę ciężki okres, dużo pracy, mnóstwo stresu.
- W takim razie może by warto pomyśleć, czy by nie przystopować z tym tempem – zasugerował. – Przecież się wykończysz, dziewczyno.
- Z jednej strony niby tak – zgodziłam się. – A z drugiej, co ja będę sama w domu robić?
- Oho – rozpromienił się. – Kluczowe słówko: sama.
- Hmmm – zasępiłam się, przypominając sobie nagle o istnieniu Czarnego Ksiencia. – Już wolę być sama, niż być z kimś nieodpowiednim. – Nie chciałam jednak zatrzymywać na nim myśli zbyt długo. A już na pewno nie w tym gabinecie. – A poza tym, więcej pracy to więcej pieniążków. Na jakieś fajne wakacje się odłoży.
- Też prawda – przytaknął, biorąc się tak solidnie za moją szyję, że aż zapiszczałam. Wyczułam, że na mój pisk zareagował uśmiechem.
- Miałam też dużo szczęścia do fizjoterapeutów – powiedziałam po chwili.- Raz, zakumplowałam się z moją rehabilitantką z sali gimnastycznej tak, że piszemy do siebie niemalże codziennie, a dwa, mam korki z taką inną rehabilitantką. Też fajna dziewczyna.
- Proszę, proszę – skomentował. – To jakieś prawo serii.
- Zwykle tak bywa – zgodziłam się. – Ale dowiedziałam się kilku ciekawych rzeczy. Na przykład, że kiedy masażystką jest młoda kobieta, a pacjentem starszy facet, albo masażystą młody chłopak, a pacjentką starsza kobita, to pacjenci mają niezwykłą tendencję do nadmiernego rozbierania się.
- Zdarza się i tak – przyznał. – Lecz czasami starsze osoby boją się zdejmować z siebie czegokolwiek, tłumacząc, że mają już stare i brzydkie ciało i się wstydzą.
- No, dużo zależy od osoby – nie mogłam zaprzeczyć.
- Chociaż rzeczywiście – roześmiał się – miałem i taki przypadek, że jedna starsza pani miała mieć masaż górnych partii ciała, a koniecznie chciała ściągać spódnicę. Podobno z przyzwyczajenia.
- Eh, kobiety… – zanosiłam się od śmiechu, próbując sobie wyobrazić tą sytuację. Po chwili zaryzykowałam stwierdzenie – Ja sama wcale nie jestem wzorową pacjentką. Te ściany już dawno nie słyszały takich odgłosów.
- A, niekoniecznie – sam się śmiał, ku mojemu zdziwieniu. – Zdarza się, że kobiety na sali gimnastycznej jęczą niesamowicie.
- To chyba od ćwiczeń – próbowałam zgadnąć.
- Właśnie, że nie, bo podczas masażu. Czasami tam mamy zabiegi – zaskoczył mnie. – Takie „uch”, „ach” podczas masażu pleców. Sam nie wiem, co mi chcą tym przekazać. Albo, że je tak boli, albo, że im to taką przyjemność sprawia.
- Albo i jedno, i drugie – wypaliłam bezmyślnie i zaczęłam tak się śmiać, że aż musiał mnie potrząsnąć za barki, żebym przestała.
- Spokój mi tu! – sam się chichrał. – Co za pacjentka!
- Tak, wiem – odparłam jak niesforne dziecko. Ach, miałam wrażenie, że trafiłam do jakiejś innej, równoległej rzeczywistości, z którą bym już się najchętniej nie rozstawała. Odniosłam nieodparte wrażenie, że się za mną bardzo stęsknił. I nie bez wzajemności… Zadałam jednak dość neutralne pytanie – A jak się mają moje plecy? Bo staram się ćwiczyć regularnie.
- Mięśnie pleców dużo lepiej niż ostatnim razem – stwierdził. – Wtedy przypominały kamień, teraz to już raczej coś jak plastelina. Za to nad szyją popracujemy. I będziemy się też pozbywać napięć z pleców. Gotowa?
- Na szyję zawsze – ucieszyłam się. – A co z tymi napięciami?
- Może trochę boleć – uprzedził mnie, zaczynając ugniatać skórę na moich plecach od kręgosłupa w stronę boczków. Oj, zabolało, aż jęknęłam tak żałośnie, jak jeszcze chyba nigdy na tej leżance.
- Z czasem będzie bolało coraz mniej – pocieszał mnie. – Można nawet płakać i piszczeć.
- Poważnie? – byłam trochę oszołomiona. – Mogę płakać?
Wywrócił oczami i mruknął przytakująco. Oj, chyba załapałam się w końcu na swój upragniony hardcore… Tak mi się przynajmniej wydawało. Postanowiłam zmienić temat na coś przyjemnego.
- Piękne słońce dzisiaj świeci.
– Acha – zgodził się ze mną. - Zima minęła, teraz coraz cieplej się robi, święta się zbliżają…
- Jasne, moja ukochana wiosna! – ucieszyłam się. Z tego wszystkiego, co działo się dookoła, na śmierć zapomniałam, że wiosna jest przecież moją ulubioną porą roku. – A już jutro mój kwiecień!
- Rzeczywiście – uśmiechnął się. – Przecież jesteś z kwietnia. To tak, jak moja żona. A tak swoją drogą, obie macie tak samo na imię.
- Poważnie? – trochę się zdziwiłam. Wprawdzie, że ma żonę, wiedziałam od dawna, ale teraz po raz pierwszy to on sam mi o tym powiedział. Od swoich tajnych źródeł informacji wiedziałam także, że spodziewali się dziecka. Ale postanowiłam o to nie pytać; jeśli będzie chciał, sam mi o tym przecież powie, a mnie, jako pacjentki, w sumie nie powinno to interesować. Najwyraźniej sam również podejrzewał, że moja obecność w tym gabinecie może nie być powodowana tylko i wyłącznie celami leczniczymi. Może podejrzewał, że lubię go bardziej, niż pewnie powinnam? Dlatego w końcu wspomniał o żonie? Hmmm… - To musi mieć niedługo urodziny.
- Tak, trzeba będzie pomyśleć o jakimś prezencie – odparł. – Eh, taki czas, same wydatki.
- Bez prezentu ani rusz – stwierdziłam i poczułam na plecach papierowy ręczniczek, oznaczający koniec zabiegu. Pożaliłam się – Tak szybko?
- Tak, jak w standardzie – był bezlitosny. Zapiął mi stanik i poinstruował – Najpierw obróć się na boczek, a potem zejdź po stopniu. Pamiętasz?
- Dobra, dobra – odrzekłam, kozacząc i schodząc z leżanki po swojemu. Zaczęłam się ubierać, a on umył ręce i wrócił do salki.
- Musisz wiedzieć, że za tydzień w środę jadę na kilkudniowy kurs i moich pacjentów na cztery zabiegi przejmuje kolega po fachu – poinformował mnie, wyjaśniając – Ten, co go widywałaś czasem na sali gimnastycznej.
- Acha – zdziwiłam się trochę. Kojarzyłam chłopaka, o którym mówił mój masażysta. Tak, widywałam go podczas ćwiczeń, ale niespecjalnie zwracałam wtedy na niego uwagę. A teraz miałam oddać się w jego ręce na cztery masaże… Postanowiłam jednak nie wybrzydzać, pamiętając, że i tak mogę przychodzić na zabiegi teraz, a nie czekać do lipca, tylko i wyłącznie dzięki życzliwości mojego masażysty. – No dobra, skoro tak ma być. A na którą godzinę?
- W tym tygodniu widzimy się tak, jak dzisiaj – powiedział – A następny do ustalenia. O której ci pasuje?
- A może być nawet dziesiąta – zaproponowałam jakąkolwiek godzinę, byle w miarę wczesną; miałam już dość swojego trybu życia, gdzie ośmielałam się zmierzyć ze światem dopiero w okolicach południa. To mogłoby być dobrą motywacją do pracy nad sobą.
- Niech będzie dziesiąta – zgodził się i wpisał mnie w kalendarz. Zdążyłam się już ubrać całkowicie. Uśmiechnął się do mnie – W takim razie miłego dnia i do jutra.
- No, hej, do jutra! – pożegnałam się bez zbędnych ceregieli. Nie chciałam nadużywać jego uprzejmości.
Z przychodni pojechałam prosto do pracy, a z pracy do domu. Znalazłszy się już w swoim łóżku, kołysana do snu mruczankami mojego kota, koncentrowałam swoje myśli na wydarzeniach dzisiejszego dnia. Na twarzy miałam błogi uśmiech. Postanowiłam, że od jutra koniec ze środkami uspokajającymi. „Nie będę się przejmować tym, na co i tak nie mam wpływu. Szkoda na to mojego zdrowia”, wygrzebałam z czeluści mojego umysłu jedną z moich starych zasad. I nagle do mnie dotarło, że zrobiłam głupotę, umawiając się na dziesiątą w przyszłym tygodniu. Swoją pracę zaczynałam dopiero późnym popołudniem, a za bardzo nie opłacałoby mi się wracać po zabiegu na kilka zaledwie chwil do domu. „Co najwyżej poproszę go jutro o zmianę godziny na późniejszą”, pomyślałam sobie. Po tym, jak dziś na mnie reagował, wywnioskowałam, że bardzo mnie lubił, może też, tak jak i ja, nawet bardziej, niż powinien, i że nie będzie mi robił najmniejszych problemów. Tylko czy z tego znowu jakieś problemy nie wynikną? „Eh, dziewczyno, nie myśl o tym”, ustawiałam się w myślach do pionu. „Doszłaś do odpowiednich wniosków, to się ich trzymaj. I wystarczy.”
Zdawałam sobie, oczywiście, również sprawę z faktu, że jestem cały czas pod obserwacją kamratów Czarnego Ksiencia, ale postanowiłam wrzucić na luz. Będzie, co będzie. W końcu nawet najbardziej wytrwały natręt kiedyś musi odpuścić i dać sobie spokój. Wydawało mi się, że poprzez zwykłe ignorowanie i nie reagowanie na jego zaczepki, dotrze do niego w końcu, że już nigdy z nim nie będę. Pamiętałam, jak sama się zachowałam, gdy Pan P. mnie zostawił – dumnie usunęłam się w cień i nie narzucałam mu się więcej, bez względu na mój własny ból. Tym razem to ja byłam tą porzucającą. Mylnie wyszłam z założenia, że reszta ludzkości ma podobny zestaw zasad, co ja. I miałam tą pomyłkę odczuć na swojej skórze już niebawem.

. . .c d n. . .

Data:

 kwiecień 2010

Podpis:

 Agnieszka Q

http://www.opowiadania.pl/main.php?id=showitem&item=69955

 

Powyższy tekst został opublikowany w serwisie opowiadania.pl.
Prawa autorskie do treści należą do ich twórcy. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Szczegóły na stronie opowiadania.pl