![]() |
|||||||||
Z Białą Fabryką w tle |
|||||||||
![]() |
|||||||||
|
|||||||||
Czasami miał wrażenie, że był złym człowiekiem. Przechadzał się ulicami tego miasta i nie widział dla siebie przyszłości. Było przecież tyle możliwości - skończyć studia, pójść do pracy, może wreszcie z nią zamieszkać. A po Piotrkowskiej jak zwykle przechadzało się pełno ludzi, biegnących do pracy, do szkoły, na wagary i gdzieś, gdzie może będzie lepiej. Dni wiosennego przesilenia obfitowały w słońce, co jakiś czas przerywane deszczem, obmywającym kurz unoszący się nad metropolią. Słońce oślepiło go, gdy przyglądał się gargulcom przy jednej z kamienic. Uważnie śledziły losy ludzi, zakładając się o ich życie, niby to dobre i złe duchy. Historyczny zapach starych fabryk unosił się w powietrzu tak, że mógł wciągnąć go do pełnych płuc. Zakrztusić się nim jak pierwszym zapalonym papierosem i wypuścić, całkowicie przepełniony tą wonią. Właśnie tak mijały dni w tym mieście. Dni, popołudnia. I nastał wieczór. Pierwsza rocznica wydała mu się być czymś ważnym, chociaż nie był romantykiem. Koszmary nękające go po nocach - ona była dla niego zbyt dobra i właściwie, nie miał jej nic do zaoferowania. Dziewczyna z dobrego domu, ucząca się w elitarnej szkole. On - tylko biedny chłopak z aparatem, siedzący godzinami na ławce. Przyglądający się brudnemu miastu, które wciąż było takie samo. Codziennie polityka ogałacała je z zabytków, które łatwiej było zburzyć, niż odrestaurować. Srebrne taksówki, "L-ki", blokujące główne skrzyżowania. Szara rzeczywistość, pochłaniająca indywidualizm przeciętnego człowieka. Polska. Światło ulicznych lamp rozświetlało brukowane uliczki, które wraz z oddalaniem się od centrum, przechodziły metamorfozę w krzywe i połamane płytki chodników. Dzięki nim, ubezpieczenia zdrowotne stawały się potrzebne. Szli powoli, w milczeniu, jakby bojąc się zbudzenia stworów, które żyły w bramach kamienic. Tańczące cienie, rzucane na ściany wysokich blokowisk towarzyszyły im aż do końca podroży. Chociaż było już ciemno, miasto dopiero budziło się do życia. Fabryka przy Tymienieckiego 99 była klasycznym przykładem istnienia kiedyś Łodzi fabrykanckiej - wielkie, ceglane budynki, teraz obleczone już kurzem i upudrowane mchem. Odpadające fragmenty ścian, gruz u jej podnóża i wybite okna, przez które ciekawscy wchodzili do środka, unikając czujnego oka portiera. Jednak tym razem spał. Szary pies czuwał wiernie przy jego nogach, podnosząc tylko łeb, by powitać nowych gości. Od zawsze chciał jej pokazać to miejsce. Wprowadzał ją do starej przędzalni, rozjaśnionej paleniem się dwóch świec - przecież wiedział, że się tego po nim nie spodziewała, chociaż nie czekał z szampanem i truskawkami. Zwykły termos gorącej kawy, ciastka i ciemnia z jego zdjęciami. U sufitu na sznurkach wisiały zdjęcia miejskich ulic, życiowych sytuacji. - Kiedyś jedna taka świeca postawiła na nogi całe miasto - powiedział, wskazując podbródkiem palący się knot. - 159 lat temu. Wyobrażasz sobie, jakbyśmy wtedy żyli? Ja, biedny robotnik w takiej fabryce jak ta, u pana Geyera, dziecko chłopa ze wsi, chcącego zarobić na rodzinę. Ty, jako panna z inteligencji, chodząca z elementarzem, bywająca w operze i na najlepszych bankietach - nie lubiła, gdy ją tak generalizował, ale jego ta smutna prawda bawiła. W zakamarkach pamięci odnawiał historię, którą opowiadała mu jego babcia, kiedy jeszcze żyła. Przygotowywał się do tej chwili już od tygodnia. Dobrze wiedział, że blondynka lubiła tajemnicze klimaty, okupione tajemnicą. - Pomyśl teraz o z pozoru normalnym dniu, tyle, że w Łodzi lat '50 - ciągnął dalej, próbując nadać sobie ton radosnego bajkopisarza. - Tysiące robotników jak co dzień przychodzi do pracy o 6 rano, by wykonać nowe zamówienie. Jednak od kilku dni między nimi krążą plotki - udał, że szepcze jej coś do ucha z bardzo zdziwioną miną. - Wszyscy dookoła wiedzą, że największy fabrykant, Ludwik Geyer, ma problemy finansowe. Jego sukces zaczął przeszkadzać niektórym ludziom, przez co stracił zaufanych pomocników. Majątkiem nie miał kto zarządzać, a kredyty rosły, więc urzędników spodziewano się lada dnia i prawda ta była tak jasna, jak fakt, że Rosja potrzebuje czerwonych tkanin do końca tygodnia! - teraz udawał przełożonego, który z groźnie wystawionym palcem pośpiesza swoich podopiecznych. Nigdy nie był dobrym aktorem, jednak widok uśmiechu na jej twarzy i zaciekawienie sprawiły, że dalej chciał ciągnąć tę farsę. - Tylko ludzie w fabrykach wiedzieli, jak było naprawdę - płomień jednej ze świec zatańczył wzburzony wiatrem, wpadającym do środka przez wybite okno. - Jeżeli ktoś stracił kończynę przy obsługiwaniu maszyn, to i tak był szczęśliwcem - niektórzy byli wciągani cali, a po nich zostawały tylko krwawe plamy na białych, lnianych płótnach. Długa i ciężka praca po kilkanaście godzin sprawiała, że ofiary bawełnianego przemysłu wzrastały z roku na rok. Jednak nie o tym chciał jej opowiadać. W roku 1853 stało się coś ważniejszego, co miało na zawsze odmienić losy właściciela Białej Fabryki. Każdy w mieście już wiedział, że długi spowodowane złymi inwestycjami, czy też prywatnym, bogatym życiem Geyera go przerastają, i prędzej czy później zakład upadnie, sprawiając, że setki ludzi będzie bezrobotnych i każdy poniesie na tym straty. - Wieczorem zamknięto fabrykę jak zwykle - powoli ściszał głos; musiała nieco się przybliżyć, by usłyszeć jego słowa. - Wydawało się, że nikogo w niej już nie ma, prócz księgowych. Wszyscy wyżsi zarządzający byli w teatrze, a dziwnym trafem nawet dozorca został zwolniony do domu - uciął, robiąc chwilę przerwy i napawając się atmosferą grozy, która ich otaczała. - Jednak wtedy tak, jak my teraz, spotkała się jedna, zakochana para. Związek ich nie miał przyszłości, ale nie potrafili bez siebie żyć, nawet za cenę skandalu, choć musieli zapłacić o wiele więcej - widział, że domyśla się, do czego zmierza, i łzy powoli stają jej w oczach. Mimo wszystko, nie miał teraz serca, by jej powiedzieć, że ta historia jest już zmyślona. - Pożar wybuchł nagle. On próbował ją uratować, kiedy zemdlała otruta dymem kopcących się tkanin. Dzwony syren strażackich rozbrzmiewały w całym mieście, a ludzie wybiegający z teatru krzyczeli "To pali się fabryka Geyera!". Dla młodych jednak nie było ratunku. Spłonęli wraz z ludzkimi marzeniami o pracy, godnym życiu, zarobkach, zapewnieniu bytu swoim bliskim. Winę zrzucono na dozorcę, który wrócił wcześniej do domu, dając swojej żonie ciepły bochenek chleba i mówiąc: "Kochanie, dostałem dzisiaj wolne, wreszcie zjem razem z tobą i dziećmi". Usłyszał szloch, więc przytulił ją do siebie. Gdyby teraz miało się stać to, co kiedyś, uratowałby ją, albo przynajmniej chronił przed całym cierpieniem. Pocałował ją w czoło, życząc wszystkiego najlepszego z okazji ich rocznicy, i szepcząc do ucha słowa, których wagę zrozumieć mogą tylko zakochani. Nagle jakiś głośny szmer odwrócił jego uwagę. Powoli odsunął się od niej, oglądając się za siebie, ale z ciemności wyłonił się tylko bezdomny staruszek, okryty kocem. - Piękna historia - zachrypiał, pociągając przy tym nosem. - Ja bardzo przepraszam, ale ja tu tylko mieszkam - odpowiedział skruszony na ich zdziwione spojrzenia. Opatulił się szczelniej kocem, zapadając w sen, tak długi i głęboki, jak wspomnienia o Łodzi fabrykanckiej. |
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
Powyższy tekst został
opublikowany w serwisie opowiadania.pl. |