DRUKUJ

 

Sześć dróg...

Publikacja:

 12-12-29

Autor:

 Smith12
Sześć dróg…


— Weź pan te ulotki i wsadź je sobie w dupę!
Gdyby nie doświadczenie, Piotr pewnie złościłby się na mijających go ludzi. Jednak w ciągu kilku miesięcy roznoszenia ulotek przyzwyczaił się już do znoszenia nieprzychylnych komentarzy. Po części nawet je rozumiał. Konieczność wykarmienia czteroosobowej rodziny nie dawała mu jednak wyboru. W przeciwnym razie nigdy by się nie zgodził wciskać przechodniom ulotki reklamujące durną szkołę języków obcych. Zbliżały się jednak święta, więc musiał łapać każdą okazję, by zarobić trochę grosza na prezenty dla dzieci. Podstawowe wykształcenie z pewnością mu w tym nie pomagało.
Stojąc na miejskim deptaku, czuł się jak dziewczynka z zapałkami, z tą tylko różnicą, że dziewczynce z zapałkami nikt by nie wrzucał śniegu za kaptur, jak to robili co zabawniejsi przechodnie. Chociaż, kto wie… Czasy się zmieniają.
— A na jaką cholerę mi pan to wciskasz?! — Kolejny miły komentarz od staruszki, która obładowana zakupami gnała przez miasto w sobie tylko znanym kierunku.
Rzeczywiście, po co starej kobiecie oferta nauki estońskiego? Po co komukolwiek estoński? Nawet wizja dwóch pierwszych zajęć gratis chyba by jej nie skusiła. Ale wziąć mogła. Wziąć i nawet wyrzucić za rogiem. Mogła pomóc — stałby tam krócej.
Najwyraźniej jednak mało kto uważał Piotra za człowieka godnego szacunku. Latem, gdy przebrany w kostium borsuka rozdawał ulotki z ogrodu zoologicznego, nachalnie obsikiwały go psy. Ku uciesze rozbawionych do łez właścicieli, rzecz jasna. Taki los, co zrobić. Ale wtedy przynajmniej było ciepło. Nie tylko od moczu… A teraz? Wiało i padało z każdej strony. Zamiast psów w ten ciemny, grudniowy wieczór, Piotra obsikiwał los. Sikał na niego bezimiennym, nieczułym tłumem ludzi zimniejszych niż lód. Ciepło świąt nie wszystkim się udzieliło. Mężczyzna niejednokrotnie zastanawiał się, czy nie zarobiłby więcej, żebrząc. Nie chciał jednak wyzbywać się resztek honoru. Z jego dzieci i tak śmiano się już w szkole. Od czasu, gdy w stroju banana reklamował kisiel w lokalnym supermarkecie, nawet wśród znajomych Piotr wzbudzał śmiech i litość.
— Pan weźmie ulotkę, proszę — próbował namówić starszego człowieka o dobrotliwej twarzy. Starzec jednak nie wydawał się zainteresowany. W mgnieniu oka jego przyjemna facjata przybrała kształt i barwę buraka cukrowego.
— Panie, co mi pan tu wciskasz?! Nie dam się nabrać! Milicja!
Na szczęście zdarzali się też nieliczni, którzy brali ulotki. Większość szybko się ich pozbywała, ale jednak dzięki nim mężczyzna mógł mieć nadzieję, że skończy przed północą. Gdy zostało już tylko kilka sztuk, zaczął nawet rozmyślać o kolacji. Od posiłku dzieliło go zaledwie dwanaście karteczek. Tych pieprzonych, kolorowych karteczek. Z nami poznasz świat — głosił kolorowy napis, częściowo nachodzący na zdjęcie roześmianej grupy studentów, z których każdy trzymał co najmniej jeden słownik języków obcych. Marketing rządzi się swoimi prawami i z pewnością butelki wódki w rękach młodzieży, mimo iż bliższe studenckiej rzeczywistości, na ulotce reklamującej szkołę wyglądałyby nie najlepiej. Ucz się kilku języków równocześnie za połowę ceny! Rumuński, bułgarski, mongolski czekają! Dodatkowo do kursu języka hiszpańskiego świnka morska gratis!
Kilka metrów od Piotra, w przytłumionym świetle latarni, stał i połyskiwał kosz na śmieci. Piękny, głęboki i obsypany śniegiem kusił ciemną otchłanią. Zdawał się wołać: Wypiernicz te ulotki. Daj mi je, a zjem ze smakiem.
Ale jako uczciwy człowiek, Piotr nie umiałby tego zrobić. Nie umiałby wyrzucić ulotek. Zostało tylko kilkanaście sztuk. Średnio co piąty człowiek jedną zabierał. Pośród komentarzy w stylu Podetrzyj się tymi ulotkami, zdarzały się też uprzejme słowa Dziękuję.
— To ja dziękuję! — odpowiadał wówczas. Wiedział, że córka czeka na nową lalkę, a syn na radiowóz grający i świecący. Nie chciał ich rozczarować, tak jak ostatnio. Wprawdzie było go stać jedynie na włosy od lalki i traktorek zamiast radiowozu, ale zawsze to lepsze niż prezenty sprzed roku. Dzieci i tak nie zauważą różnicy. Będą się cieszyły, podobnie jak wówczas, gdy zamiast misia córka dostała gumkę do włosów. Co prawda syn, otrzymawszy całusa zamiast piłki, nie krył złości i ryczał przez kilka godzin, ale była to już przeszłość. Wtedy nie było jeszcze tej szkoły. Nikt też nie myślał o roznoszeniu ulotek zachwalających naukę łotewskiego.
Na cholerę komu łotewski? Przecież po polsku mało kto mówi poprawnie! — myślał Piotr, ale nie dbał o to. Liczyło się co innego. Wszak zostało mu już zaledwie osiem ulotek. Osiem i koniec…

*
Ta wygląda na bogatą — pomyślał Igor, wychyliwszy się zza narożnika kamienicy. Oto bowiem jedną z ciasnych uliczek kroczyła monstrualnych rozmiarów starsza kobieta. Jej nabita twarz przypominała czerwoną polędwicę, a obszerny grzbiet, okryty nie mniej obszernym, puchatym płaszczem, wyglądał jak tułów żubra. Bogato zdobiony, czarny kapelusz, nachodzący na połowę twarzy, również wyglądał dostojnie. Na tyle dostojnie, by Igor mógł obrać kobietę za swój nowy cel. Wyobrażał sobie, ile pieniędzy zyska, jeśli jej portfel okaże się choć w połowie tak wypchany, jak żołądek. Same kozaki, w których dumnie kroczyła, sprawiały wrażenie wartych więcej, niż on sam. Kobieta swoją dostojnością budziła respekt, mimo że poszczególne części jej ubioru gryzły się ze sobą i nijak do siebie nie pasowały.
Nałożywszy pospiesznie kaptur, mężczyzna wypadł zza rogu i stanąwszy naprzeciw kobiety, warknął:
— Oddaj mi swój portfel, a nic ci się nie stanie!
Dama najwyraźniej poczuła się urażona, bo zrobiwszy wyniosłą minę, prychnęła donośnie. Następnie ugasiła papierosa, którym akurat raczyła swoje zacne płuca.
— Słucham? — zapytała po chwili. — Pan do mnie mówi?
— Jaja sobie robisz, kobieto?! — Zachowanie potencjalnej ofiary nieco zbiło Igora z tropu, ale nie dał tego po sobie poznać. Zrobiwszy srogą minę, oznajmił, siląc się na poważny ton:
— Jeśli nie oddasz mi pieniędzy, będę musiał cię uszkodzić. Proszę, nie każ mi tego robić.
— Pieniądze! Ciągle tylko te pieniądze! Czy wyście wszyscy powariowali?! Nie mógłbyś, mój drogi, kraść na przykład książek czy telefonów?
— Yyy… — Tego już było za wiele. Czy ona naprawdę się go nie bała? Wprawdzie zawsze mu powtarzano, że ma dobrotliwą twarz, ale jak by na to nie patrzeć, właśnie próbował tę kobietę okraść, a ona nawet nie wydawała się być tym faktem zaskoczona. Oczywiście nigdy nikogo by nie uszkodził. Nie, nie dałby rady sam. Zresztą, nawet by nie chciał. Potrzebował tylko pieniędzy, a wydawało mi się, że kobieta miała ich więcej, niż kiedykolwiek widział.
— Zlituj żeż się i daj mi ten portfel! Proszę!
— O, widzisz, proszę zawsze pomaga. — To powiedziawszy, dama objęła swą pulchną dłonią czarną, skórzaną torebkę i zaczęła w niej z uporem grzebać, wyciągając co pewien czas coraz to różniejsze przedmioty.
— Trzymaj, kochany — rzekła dumnie, wręczając Igorowi pistolet. Najwyraźniej szukała portfela lub gazu pieprzowego i fakt, że stała twarzą w twarz ze złodziejem, którego właśnie uzbroiła, nie przeszkadzał jej żartować.
— Widzisz, mój drogi, miałam zięcia. Wyglądał jak ty i zaryzykowałabym stwierdzenie, że również kradł. Kiedyś poprosił mnie o pożyczkę. Rzekomo brakowało mu pieniędzy na zapłacenie rachunków… Przytrzymaj to na chwilę. — Tym razem wcisnęła mu w ręce spory kawałek nadgryzionego salcesonu, a widząc jego zdziwione, niemal szaleńcze spojrzenie, dodała — Oj no o co chodzi?! Po prostu lubię sobie przekąsić co nieco pod wieczór. Ale, wracając do mojego zięcia… Prosił mnie o pożyczkę. Nie powiedział jednak proszę. Chyba myślał, że dam mu pieniądze ze względu na wnuki. Oczywiście odmówiłam. Pocałuj ty mnie w moją grubą dupę!, powiedziałam, i od tamtej pory się do mnie nie odzywał. Trafił do szpitala... Miał zawał, a potem... Nieważne! W każdym razie wystarczyło powiedzieć proszę
Ku zaskoczeniu Igora, kobieta nagle wyraźnie spochmurniała, a jej oczy zaszkliły się szczerymi łzami. Ze wstrętem spojrzała na pistolet, który dopiero co mu wręczyła. Po chwili jednak powróciła do przeczesywania zawartości torebki.
— O proszę, mam! — To zawoławszy, wyciągnęła ze środka pękaty portfel. Z każdego jego zakamarka wystawały banknoty. — Proszę — rzuciła niedbale, wciskając go Igorowi do kieszeni spodni. Następnie spojrzała na jego zdziwione oblicze wymownie, a gdy nie zareagował, dodała — Moje mięso, kochany!
— A, no tak. — Igor był tak oszołomiony, że sens tych słów dopiero po chwili do niego dotarł. Oddawszy kobiecie salceson, podziękował uprzejmie za „pomoc” i odszedł, zbity z tropu.
Co to było? — pomyślał i odwrócił się. Nie czuł strachu. Kobieta najwyraźniej też niczego się nie obawiała, bo zobaczywszy, że patrzy na nią, pomachała do niego, wołając:
— Wesołych świąt!
— Wesołych… — odpowiedział, bardziej do siebie niż do niej. Przeliczywszy następnie wzrokiem zdobytą gotówkę, Igor poczuł ulgę. Nie zmąciło jej nawet nagłe spostrzeżenie, iż nadal trzymał w ręku pistolet. Roztargniona staruszka najwyraźniej zapomniała go zabrać. Właśnie zyskał co najmniej kilka tysięcy złotych. Brakowało już tak niewiele. Jeszcze jeden, no może dwóch przechodniów. Broń też mogła się przecież przydać. Z nią miał większe szanse na powodzenie…

*
Nieprzyjemna woń papierosów unosiła się w powietrzu, wypełniając cały pokój siwą mgłą. Dwaj panowie, z których jeden ocierał się o starość, a drugi wyglądał na całkiem młodego, zdawali się tym jednak nie przejmować. Z uśmiechem zaciągali się dymem, gawędząc wesoło.
— I wtedy, rozumiesz, ona do mnie mówi Olgierd, czyś ty ocipiał, dziadzie jeden wstrętny?! To był wazon od cioci Krysi z Sochaczewa!
— I co, i co?
Milcz, głupia, odpowiedziałem!
— I co, i co?
— I dostałem w pysk. — Olgierd spochmurniał. — Już wolę leżeć tutaj, niż siedzieć w chałupie z tą babą.
— Panowie! — Krzyk pielęgniarki przerwał pogawędkę. Jej wzrok, przepełniony furią, wędrował od jednego do drugiego. — To jest szpital! Nawet na chwilę nie można was spuścić z oczu. Gorzej niż z dziećmi!
To powiedziawszy, kobieta wyrwała mężczyznom papierosy z rąk i wyrzuciwszy je przez uchylone okno, ryknęła:
— Jeszcze raz was na tym przyłapię, to pójdę do ordynatora! To nie jest burdel. Wczoraj wódka, dzisiaj papierosy, co będzie jutro, pytam? Kokaina, amfetamina, heroina, pyralgina?!
Następnie weszła na jedno z łóżek i rozerwała reklamówkę, którą pomysłowi pacjenci obwiązali czujnik przeciwpożarowy.
— Kiedyś wszyscy przez Was pójdziemy z dymem!
— Pani Grażynko, kiedy my tylko raz zapaliliśmy. Do palarni mamy za daleko. Nałóg nie sługa, nie znosi sprzeciwu.
— Ja również! — wrzasnęła pielęgniarka, po czym opuściła salę, trzasnąwszy drzwiami.
— Ależ się zdenerwowałem… — zaczął Marian, spoglądając z przerażeniem na sąsiada z łóżka obok. — Aż muszę zapalić!
Podobne incydenty zdarzały się w tym szpitalu niemal każdego dnia. Nie tak dawno inni pacjenci do tego stopnia zadymili jedną z sal, popalając w niej marihuanę, że całą placówkę trzeba było ewakuować. Geniusze nie pomyśleli o zasłonięciu czujników! Innym razem hospitalizowany student przedawkował używki i chciał odlecieć szpitalnym helikopterem. Szczęśliwie maszyna nie wzbiła się w powietrze, gdyż inni pacjenci przeciążyli ją, zasypiając w kabinie pilota, po wcześniejszym uraczeniu się sporą dawką alkoholu.
Jednak mimo wszystko Grażyna lubiła swoją pracę. Pomoc ludziom w potrzebie pomagała jej zapomnieć o własnych kłopotach, z którymi na co dzień się zmagała. Kobieta czuła satysfakcję, mogąc ulżyć chorym w cierpieniu. Niestety, bardzo przywiązywała się do pacjentów i gdy czasem odchodzili na dobre, cierpiała ogromnie.
— Grażynko, mogłabym cię na chwilkę prosić? — Uprzejmy głos pani onkolog nigdy nie zwiastował niczego dobrego.
— Tak?
— Mam do ciebie ogromną prośbę… Pacjentka z dwójki… Ona bardzo się martwi. Wiesz, co mam na myśli.
— Chyba mi nie powiesz… — wpadła jej w słowo Grażyna. Domyślała się, o co mogło chodzić. — Jeszcze nie przyszedł?
Smutna mina pani doktor mówiła sama za siebie. Widać było, że sytuacja stała się poważna.
— Zostało jej naprawdę niewiele czasu. Nie mamy jeszcze odpowiedzi z centrali. Nawet jeśli zrefundują lek, może być za późno. Wiem — podniosła głos, widząc że Grażyna chce coś powiedzieć. — Doskonale zdaję sobie z tego sprawę. On nadal próbuje, ale obawiam się, że to już nie ma sensu. Powinien wiedzieć. Zrozum, nie zostało wiele czasu. Ona może umrzeć w każdej chwili. Myślę… — Zamilkła na chwilę, jakby nad czymś się zastanawiając. — Myślę, że powinnaś się z nim skontaktować i powiedzieć mu prawdę. Powinien być teraz przy niej. Ona bardzo tego pragnie. To prawdopodobnie ostatnia szansa, by mógł się z nią pożegnać. Proszę cię, spróbuj go znaleźć, jesteśmy jej to winni.
— Dobrze. — Grażyna westchnęła ciężko. — Skontaktuję się z nim najszybciej, jak to będzie możliwe. Rano dzwoniłam, ale nie odebrał. Ja też się denerwuję. Pytałam nawet wśród znajomych… Nikt nie może pomóc. To duża kwota, nawet gdybym chciała, nie udałoby mi się jej uzbierać tak szybko.
Spojrzała na koleżankę. Na jej twarzy próżno było szukać uśmiechu. Trudno się temu jednak dziwić. Każdy, kto opiekował się tą pacjentką, bardzo ją polubił. Cały personel zżył się z nią ogromnie. Wszyscy chcieli pomóc.

*
Z końcem dnia pogoda zaczęła się pogarszać. Śnieg sypał z minuty na minutę coraz mocniej. Do tego zrobiło się przeraźliwie zimno.
— Może skoczyć po kawę? — Posterunkowy niepewnie spojrzał na swojego bardziej doświadczonego partnera. Dopiero rozpoczynał służbę, dlatego chciał się przypodobać. Patrolowanie ulic w milczeniu nie pomagało w zacieśnianiu relacji, a pytania o kawę wobec braku innych tematów, były jedyną okazją do wymiany zdań.
— To byłaby już trzynasta. — Miłosz spojrzał na młodszego kompana z zaciekawieniem. — Co ty masz z tą kawą, młody? Zaczynam podejrzewać, że chcesz mnie wykończyć.
— Nie wiem… — dało się słyszeć w odpowiedzi. Ożywienie znajomości najwyraźniej nie szło po myśli nowicjusza.
— Coś ci powiem — zaczął w pewnym momencie Miłosz. Jego towarzysz, zdziwiony nagłym rozpoczęciem dyskusji, zakrztusił się z wrażenia i przez następne kilka minut kaszlał nieznośnie. Gdy skończył, jego partner zapytał, spoglądając na niego ze zdziwieniem:
— Dobrze się czujesz, młody? — A gdy ten twierdząco pokiwał głową, mówił dalej. — Coś ci powiem, jak powiedziałem. To znaczy… powiedziałem, że ci coś powiem i właśnie mówię… bo jeszcze nie powiedziałem.
— Chyba rozumiem…
— No, więc mówię… — Zbity nieco z tropu Miłosz podrapał się po głowie, po czym kontynuował. — Jak ci wiadomo lub nie, mam za sobą dziesięć długich lat pracy. Dziesięć lat jeżdżę w tym cholernym radiowozie i łapię złodziei, którzy, cholera wie dlaczego, kradną w tym kraju wszystko, co się da. Nie dalej jak w piątek zatrzymałem gówniarza, który ukradł drzwi od komisariatu.
— Pamięta pan tego smarkacza, którego przyskrzyniliśmy, jak okradał mięsny z polędwicy sopockiej? — wtrącił młody, ale widząc mordercze spojrzenie kompana, zamilkł i wbił wzrok w kolana.
— Otóż trzeba ci wiedzieć, że łapanie tej drobnej hołoty nie sprawia mi najmniejszej przyjemności — ciągnął Miłosz, jakby mu nie przerwano. — To, że nadal tutaj siedzę, jest, jak myślę, tylko kwestią czasu, bo tak się składa, że mam okazję awansować. Moja wypłata byłaby większa, a na wakacje, zamiast do Racławic, wybrałbym się z żoną do Paryża. Jest jednak pewna przeszkoda. Siedzi obok mnie.
Młody instynktownie rozejrzał się dookoła, jakby w nadziei, że oprócz siebie i starszego partnera, zobaczy w radiowozie kogoś jeszcze. Nie zobaczył jednak nikogo, przez co zmuszony był zapytać:
— Ale że co… Ja jestem tą przeszkodą?
— Tak — oznajmił natychmiast Miłosz, spoglądając młodemu prosto w oczy. — Przydzielono mi ciebie do nauki. Zupełnie, jakby w całym komisariacie nie było nikogo innego, komu można by takie durne zadanie zlecić. Jeśli zrobię z ciebie prawdziwego policjanta, w co raczej wątpię, awansuję. Jeśli mi się nie uda…
— Kiedy ja się staram!
— Wiem! Ustalmy jednak jedno, od dziś starasz się jeszcze bardziej. Zależy mi na tym awansie, więc musimy zrobić wszystko, żeby jeszcze przed Nowym Rokiem złapać tylu przestępców, ilu się da. Zrozumiałeś?
— Jasne — odpowiedział niepewnie młody, choć jego mina mówiła zupełnie coś innego.
— A, i jeszcze jedno. — Miłosz ponownie spojrzał na partnera z powagą. — Nie proponuj mi więcej tej cholernej kawy! Pęcherz mi rozregulujesz. Nie jestem koniem, mam swoje granice. A teraz przepraszam, musimy się zatrzymać, skoro już o pęcherzu mowa.

*
Mdłe światło słoneczne wpadało do sali przez okno. Sypiący na dworze śnieg osadzał się na parapecie, tworząc niewielkie zaspy. Na stojącym obok okna łóżku spała spokojnie kobieta. Rozkręcony grzejnik chronił ją przed mrozem. Cienka chustka nie byłaby w stanie sama ochronić przed nim pozbawionej włosów głowy. Obok łóżka, na drewnianym stoliku, stał w wazonie bukiet białych róż.
Panującą w sali ciszę przerwało w pewnym momencie głośne skrzypienie.
— Cholera, znowu! — dało się słyszeć głos pani doktor. — Mam nadzieję, że cię nie obudziłam, kochana — dodała kobieta, widząc że pacjentka poderwała się z miejsca.
— Ależ skąd — skłamała Iwona. — Nie spałam.
Kobieta przyzwyczaiła się już do tych starych drzwi. Przeraźliwe skrzypienie wyrywało ją ze snu za każdym razem, gdy ktoś usiłował dostać się do sali. Przez pierwsze dni pobytu w szpitalu klęła z tego powodu jak szewc. Z czasem jednak poddała się. Straciła nadzieję na to, że woźny, wypalający na korytarzach miliardy papierosów, zdecyduje się je w końcu naoliwić.
— Przyszłam tylko zmienić ci kroplówkę. Nie zwracaj na mnie uwagi.
Trudno było nie zwracać uwagi na kogoś, kto przez kilkanaście minut wywijał różnymi kabelkami i wężykami przed oczyma. Mimo to za każdym razem Iwona udawała, że nie jest to dla niej problemem, choć w rzeczywistości miała ochotę owinąć jeden z owych wężyków wokół szyi lekarki i ją nim udusić. Szczególnie po tym, jak ta przez przypadek przebiła paznokciem woreczek. Jego zawartość chlusnęła na twarz pacjentki z całą mocą, mocząc pościel i prześcieradło.
— Przepraszam — zawołała pani doktor i pospiesznie zabrała się za poszukiwanie ścierki. Znalazła jedynie leżącą na parapecie szmatę do wycierania okien, co jednak nie przeszkodziło jej w użyciu znaleziska.
— Jeszcze nosek i będzie sucho — starała się uspokoić Iwonę, po czym przyłożywszy jej śmierdzący materiał do twarzy, dodała — Trochę trzęsą mi się ręce. Jeszcze raz przepraszam, nie jestem dziś sobą.
— Nie szkodzi — ponownie skłamała pacjentka. Zastanawiała się, jak ktoś, komu trzęsą się ręce, może być lekarzem. Nie zapytała jednak o to, mając nadzieję, że nigdy nie będzie w tym szpitalu operowana. Gdy jednak dostrzegła na policzkach pani doktor łzy, zaniepokoiła się na poważnie.
— Naprawdę nie szkodzi — powiedziała — Coś się stało?
— Och… — Kobieta w pośpiechu otarła twarz trzymaną w ręce szmatą. — To nic takiego… Kroiłam cebulę.
Iwona nic nie odpowiedziała. Oczywiście nie uwierzyła w to nieudolne kłamstwo, ale przeczuwając, że jej rozmówczyni nie chce wyjawić prawdy, postanowiła nie drążyć tematu.
— Skończyłam pisać nowy wiersz — zaczęła, wskazując ręką kartkę, leżącą na stoliku obok wazonu.
— To wspaniale! — Zmiana tematu najwyraźniej bardzo ucieszyła panią doktor. Momentalnie pochwyciła wskazany kawałek papieru i już chciała zacząć czytać, gdy Iwona zaprotestowała:
— Jeszcze trzeba to poprawić — powiedziała. — Ale obiecuję, że kiedyś przeczytam.
— Skoro już o przyszłości mowa… — zaczęła lekarka, starając się unikać patrzenia na pacjentkę. Jej oczy nadal były czerwone. — Wiesz kochana, że choroba postępuje. Nie wiemy, jak długo jeszcze… Jak… Obawiamy się najgorszego. Domyślasz się, co mam na myśli, prawda?
— Tak — odparła smutno Iwona. — Domyślam się i niech mi pani uwierzy, także się tym denerwuję. Nie boję się śmierci, po prostu chciałabym, żeby mój mąż już przyszedł, żeby nie szukał. Nie chcę też, byście przeze mnie płakali. Wiem — podniosła głos, widząc, że lekarka próbuje zaprotestować. — Doskonale wiem, że nagle wszyscy urządziliście sobie festiwal krojenia cebuli…
— No tak…
— …ale wątpię, by warzywo tak na was wszystkich działało. Dopiero co była tutaj pani Grażynka, zapłakana jak dziecko. Nie chcę widzieć waszych łez. One nie pomagają. Chciałabym tylko porozmawiać z mężem, więc jeśli moglibyście coś w tej sprawie zrobić... Nie mogę się do niego dodzwonić. Nie chcę, by dłużej szukał.
— Zrobię co w mojej mocy. Chociaż myślałam… — Wzrok pani doktor spoczął na stojącym obok łóżka bukiecie róż.
— …że kwiaty są od niego? — dokończyła Iwona. Lekki uśmiech zagościł na jej bladej twarzy. — Przyniosła je teściowa. Kochana, niezawodna mamusia. Specjalnie wybrała białe róże. Białe, żebym przypadkiem nie zapomniała o białaczce…

*
Igor spojrzał na zegarek. Dochodziła dwudziesta, a on nadal nie posiadał upragnionej kwoty. Zaczynał się tym denerwować, podobnie zresztą jak jego bliscy, od rana wydzwaniający do niego co kilka minut. Nie miał jednak czasu z nikim rozmawiać.
Tego dnia, tak samo jak na przestrzeni całego życia, szczęście mu nie dopisywało. Dopiero co próbował obrobić młodą, elegancko ubraną kobietę, idącą spokojnie z kilkuletnim dzieckiem. Piękne ubrania pozwalały przypuszczać, że utrata gotówki nie wpłynęłaby znacząco na jej dalsze losy. Młoda matka okazała się być jednak dobrze przygotowana na podobne sytuacje. Zobaczywszy napastnika, błyskawicznie wyjęła z torebki tasak i wymachując nim energicznie, omal nie odcięła dziecku głowy. Jej potomek był zresztą nie mniej żywiołowy. Podbiegłszy do Igora, ugryzł go w nogę. Chwilę później jego matka wyciągnęła puszkę z gazem pieprzowym. Nie umiała jej jednak spożytkować w zgodny z instrukcją sposób, stąd zmuszona była cisnąć metalowym opakowaniem w twarz przestępcy. Trafiła, korzystając z tego, że Igor próbował się pozbyć przyklejonego do nogi dziecka, uderzając nim o kamienny murek. Maluch trzymał się jednak kurczowo, udowadniając poddawaną w wątpliwość wartość zębów mlecznych. Dziecko zapewne walczyłoby dłużej, gdyby jego matka nie zawołała:
— Reks, idziemy!
Jeszcze wcześniej Igor próbował ogołocić z gotówki drobnego, ale jakże wytwornie ubranego starca, który najwyraźniej niczego się nie obawiając, z sobie tylko znanych powodów, wybrał się po zmroku na spacer z psem. W tym przypadku błędem okazało się niedocenienie psa. Niewielki jamnik, kształtem przypominający kabanosa, niemal odgryzł Igorowi stopę. By uwolnić kończynę od kłów nieokiełznanej bestii, mężczyzna zmuszony był chwycić zwierzę za długie, obwisłe uszy. Gdy już oderwał jamnika od własnej nogi, zapobiegawczo wrzucił go do kontenera na śmieci.
— Thriller, gdzie jesteś? — zawołał dziadziuś. Najwyraźniej nie zauważył, że kompan właśnie obronił jego portfel. — Do nogi, łobuziaku!
Korzystając z wad słuchu i wzroku starca, zniechęcony zamieszaniem Igor uciekł, kulejąc.
Co te psy żrą? — zastanawiał się, czując jak ciepła krew spływa mu po kostce, plamiąc skarpetki. Brak przestępczego doświadczenia w znacznym stopniu przeszkadzał Igorowi w osiągnięciu celu. Wtem, gdy zrozpaczony już chciał się poddać, jego oczom ukazał się obiecujący widok. Oto bowiem środkiem nieoświetlonej, parkowej alejki, kroczył samotnie wątłej budowy chłopak. Gdyby nie jego eleganckie ubranie, Igor pewnie nie zwróciłby na niego uwagi. Wypastowane, skórzane trzewiki, elegancki, czarny płaszcz i pobłyskujący na nadgarstku młodzieńca złoty zegarek przemówiły jednak do jego wyobraźni. Ukrywszy się za drzewem, poczekał, aż chłopak podejdzie bliżej, po czym wyskoczył na środek ścieżki, omal się nie przewracając na warstwie świeżego śniegu.
— Oddaj pieniądze, młody! — zawołał, zerkając pod nogi. Pech chciał, że stanął na zamarzniętej kałuży.
Chłopak stanął jak wryty. Na jego twarzy malowało się niespotkane u wcześniejszych ofiar przerażenie. Rozejrzawszy się nerwowo dookoła, jęknął piskliwym głosem:
— Ojej, ojej, co ja pocznę, ojej!
— Yyy… — Igor kolejny już raz tego wieczoru poczuł się zbity z tropu. Oto spotkał następnego wariata. — Dobrze się czujesz? Oddaj mi kasę i po krzyku!
— Kiedy ja… Właśnie się posikałem. — Chłopak zerknął zawstydzonym wzrokiem na swoje wykwintne, brązowe spodnie. Plama moczu pojawiła się po chwili na nogawkach, rosnąc z sekundy na sekundę.
Czy świat oszalał? — pomyślał Igor. Miał już naprawdę dość przygód.
— Słuchaj, niewiasto — zaczął, zbliżając się do chłopaka.
Chwilę później leżał już na zimnym chodniku. Korzystając z okazji, młodzieniaszek uciekł, krzycząc wniebogłosy.
— Przeklęty lód! — wrzasnął Igor, uderzając pięścią o zamarzniętą taflę kałuży. — Dlaczego nic mi nie wychodzi?! Ja muszę mieć te pieniądze, muszę!
Słone łzy napłynęły do oczu mężczyzny. Tak bardzo mu zależało. Miał tak niewiele czasu. I tak wiele do stracenia. Musiał jednak próbować dalej. Czuł, że los rzucał mu kłody pod nogi i nie miał już sił ich przeskakiwać. Ale musiał... Musiał, by nie stracić żony!

*
Otuliwszy się szczelnie szalem, kobieta przyspieszyła kroku. Śnieg padał coraz mocniej, o ona, ze względu na słuszny wiek, nie miała wiele sił, by brnąć przez rosnące zaspy. Ciężar najlepszych i najdroższych ubrań, jakie posiadała, a które zdecydowała się na siebie ubrać, również robił swoje. Nie przejmowała się tym jednak. Zdawać by się mogło, że na jej miejscu człowiek powinien się załamać. Właśnie ją okradziono. Straciła pieniądze, które zamierzała tego wieczoru godnie spożytkować. Zostawiła też gdzieś tak potrzebny jej pistolet. Ale nie dbała w tej chwili o to. Pieniądze nie liczyły się już dla niej. Nie dziś, nie w tak ważnym dniu. Dość już szkody wyrządziły w jej życiu. Poza tym złodziej, który ją okradł, wydawał się dobrym człowiekiem. Najwyraźniej potrzebował ich bardziej niż ona.
W tym momencie kobieta myślała tylko o jednej rzeczy. Była ją winna tak wielu osobom. Szła więc dumnie przed siebie, uśmiechając się w duchu na widok zaciekawionych spojrzeń, jakimi obdarzali ją inni przechodnie. Wszak miała na sobie rzeczy najdroższe jej sercu. Tylko one przypominały o dawnej dumie i wyniosłym życiu. Szczerozłoty pierścionek na jej palcu był wspomnieniem cudownych zaręczyn sprzed niemal połowy wieku. Wenecja, piękna łódka, szampan, kredyt i łzy narzeczonego. Zadurzony w niej do granic, biedak zrezygnował z planów oświadczenia się w barze mlecznym. Wydał wszystkie oszczędności tylko po to, by rok później przegrać z o wiele bogatszym mężczyzną. Jej późniejszy mąż wygrał, oświadczając się na wieży Eiffla w Paryżu. O tym wydarzeniu przypominał drugi, nieco większy pierścionek. Pobłyskiwał dumnie na drugim palcu. Niestety i ten rycerz odszedł. Wyrzuciła go, nie dbając o dobro córki. Nie spełniał jej wymagań… Choć w ostatnich dniach małżeństwa kupił jej piękne, skórzane kozaki. Je również miała tego wieczoru na sobie. A płaszcz? Piękny, puszysty i delikatny, prezent od córki i jej męża na pięćdziesiąte urodziny. Szkoda, że tak im się nie powiodło. Ostrzegała córkę, by nie wychodziła za piekarza. Zięć popełnił samobójstwo, bo brakowało im pieniędzy na rachunki. Głupia śmierć. Prosił wprawdzie o pożyczkę, ale nie dość grzecznie. Zapomniał powiedzieć proszę. To tak ważne słowo. Ale czy na pewno tylko o nie chodziło? Może raczej chciała coś udowodnić? Udowodniła z pewnością, nie tylko córce, ale również sobie. Ta świadomość męczyła ją bez przerwy. Córka od lat nie odzywała się do niej, wnuków nie widziała równie długo.
Chyba była złym człowiekiem, skoro została sama. A przecież starała się tylko zachować poziom. Żyła tak, jak ją wychowano. To nie jej wina, że nie miała teraz nikogo przy sobie. I że najdroższe perły, jakie kiedykolwiek dostała, kupiła sobie sama. Je także ubrała.
Tak, z pewnością zawiniła. Była zła, ale chyba mogła to jeszcze naprawić. W wykwintnym stylu, oczywiście.
— Pani weźmie ulotkę. — Nieznajomy, męski głos wyrwał ją z zamyślenia. Zatrzymała się w miejscu i spojrzała na biedaka. Był podobny do jej zięcia. Jak każdy mijany mężczyzna.
— Halo! — Ulotkarz przyglądał się jej z niepokojem, gdy milcząc stała przed nim dłuższą chwilę. — Wszystko w porządku? Pani weźmie ulotkę…
— Wszystko… — zaczęła, nie do końca przekonana, co chce powiedzieć. Chwilę zajęło jej dojście do siebie. — Tak kochany, w porządku. Wesołych świąt ci życzę i wszystkiego najlepszego.
To powiedziawszy dama zabrała jedną z ulotek, które mężczyzna trzymał w zmarzniętych dłoniach. Ciepła łza spłynęła po jej policzku. Naprawę widziała w nim zięcia.
— Czy mogę ci jakoś pomóc? — zapytała ku zaskoczeniu mężczyzny. Sama również była zdziwiona. Jeszcze niedawno nie przejęłaby się jego losem. Może to ten nastrój świąt…
— Już mi pani pomogła — odpowiedział z uśmiechem Piotr. — Zostały tylko trzy ulotki. Wesołych świąt!
Nic nie odpowiedziawszy, dama poprawiła olbrzymi kapelusz i, uśmiechnąwszy się serdecznie, odeszła. Czekały ją w tym roku wyjątkowe święta. Pierwsze od lat, których nie spędzi sama…

*
Grażyna pospiesznie dokończyła picie kawy, po czym ruszyła do sali numer dwa. Pacjentka, która tam na nią czekała, była w coraz gorszym stanie. Próbowała nie narobić hałasu, ale jej się nie udało. Przeraźliwe skrzypienie wypełniło całą salę, gdy tylko uchyliła drzwi.
— Nie — odezwał się kobiecy głos gdzieś z okolic stojącego pod oknem łóżka. — Nie spałam.
— Uff. — Grażyna odetchnęła z ulgą. — Od tygodnia powtarzam woźnemu, żeby je naoliwił. Ale sama rozumiesz, jak to z woźnymi jest...
Nie rozumiem — pomyślała Iwona, ale uśmiechnąwszy się uprzejmie, poklepała pielęgniarkę po ramieniu, gdy ta podeszła do jej łóżka.
— Źle ze mną, prawda? — zapytała po chwili. Uśmiech błyskawicznie znikł z jej twarzy, na widok lęku, który pojawił się w oczach pielęgniarki. Widać było, że i ona znała już wyrok.
Źle?! Kochana, masz przesrane! — pomyślała Grażyna, po czym, siląc się na spokojny ton, oznajmiła:
— Nie jest najgorzej. Może jeszcze wszystko będzie dobrze.
— Ale umieram?
— Z braku innego określenia powiedziałabym, że… owszem, umierasz.
Pielęgniarka poczuła, jak zapiekły ją oczy. Dla niepoznaki spojrzała natychmiast w sufit. Wiedziała jednak, że Iwona uważnie obserwowała każdy jej ruch, dlatego chcąc usprawiedliwić chwilę słabości, zaczęła:
— Kroiłam...
— ...cebulę — dokończyła beznamiętnie pacjentka, po czym dodała — Musisz mi pomóc, znajdź mojego męża. Tak się boję!
— Staram się, kochana! Staram się do niego dodzwonić od samego rana, ale nie odbiera. — Teraz to Grażyna położyła rękę na ramieniu pacjentki. — Nadal będę próbować, ale nie mogę nic obiecać. Może sam przyjdzie.
— Znam go — zaprotestowała Iwona, kręcąc głową. — Jak coś sobie postanowi, to nie odpuści. Jak on tak może?! Przecież leżę tutaj sama...
— Ale on to robi dla ciebie. Jeśli uzbiera pieniądze, dostaniesz lek bez kolejki! Zaufaj mu — wtrąciła nieśmiało pielęgniarka, a widząc oburzony wzrok pacjentki, dodała pospiesznie — Masz przecież nas. Cały personel się o ciebie martwi. Od rana wszyscy pła... kroją cebulę! Obiecuję, że zrobię, co w mojej mocy. Jeśli będzie trzeba, pojadę do miasta, żeby go odnaleźć. Tymczasem jednak spróbuj odpocząć. Może czegoś byś sobie życzyła?
— Nie mam na nic ochoty...
— To może chociaż zadzwonię do kogoś z twojej rodziny? Dawno nikt cię nie odwiedzał. — Grażyna spojrzała badawczo na Iwonę. W istocie, do chorej, poza mężem i teściową, nie przychodził nikt inny. Bardzo ją to intrygowało, ale dotąd nie miała odwagi zapytać.
— Moja kochana Grażynko — zaczęła pacjentka, kierując na nią swoje badawcze spojrzenie. — Nikt mnie nie odwiedza, bo ja nikogo nie mam. Igor jest jedyną bliską mi osobą. Dlatego proszę cię, pomóż mi się z nim spotkać, zanim będzie za późno.

*
— Widzisz młody tego typa w czarnej czapce? — zapytał Miłosz, wskazując tajemniczego osobnika, spacerującego wzdłuż witryny sklepu jubilerskiego.
— Widzę — odparł młody, a ton jego głosu wskazywał, że ów osobnik nie wzbudził jego zainteresowania. — Myśli pan, że on jest... że jest przestępcą?
— Hmm, niech pomyślę... Stoimy tutaj od kilku minut, podobnie jak on od kilku minut zagląda przez szybę do dawno już zamkniętego lokalu. Gdybyś się przyjrzał, zobaczyłbyś również, że wspomniana przeze mnie czapka to najzwyklejsza kominiarka. Łom w jego lewej ręce również może sugerować, że ten człowiek ma niecne plany i bynajmniej nie ogląda pierścionków! Podsumowując więc, owszem, myślę, że to może być przestępca.
— No, to na co czekamy?! — zawołał z zapałem posterunkowy i chwyciwszy za broń, dodał — Gdzie mam strzelać? W oczy, czy w kopyta?
Na jego bladej twarzy zagościły rumieńce podniecenia. Widać było, że naszła go ochota na strzelaninę.
— Czekaj! — warknął Miłosz, chwytając młodego za skraj kurtki, bo ten już chciał wybiec z radiowozu. — W tym momencie ten człowiek jest tylko przechodniem. Nic złego jeszcze nie zrobił. Zatrzymamy go dopiero, gdy popełni przestępstwo, albo gdy będzie próbował je popełnić!
W radiowozie zapanowała głucha cisza. Obaj mężczyźni poczęli w skupieniu śledzić poczynania tajemniczego mężczyzny, który jednak najwyraźniej nigdzie się nie spieszył. Co pewien czas rozglądał się dookoła, ale nie podejmował żadnych działań, mogących być podstawą do zatrzymania.
Wtem, gdy emocje sięgały zenitu, ciszę przerwał donośny dźwięk dzwonka. Telefon Miłosza rozbrzmiał ludową pieśnią.
— Kurwa falista! — wrzasnął jego młodszy kompan, podskoczywszy w fotelu.
— Żona dzwoni — mruknął Miłosz, po czym wcisnąwszy jakiś przycisk, powiedział — Słucham cię...
Jego głos, ku uciesze partnera, zdawał się ociekać nienaturalną wręcz grzecznością. Niezrażony reakcją młodszego kolegi, Miłosz kontynuował rozmowę:
— Oczywiście, to żaden problem. Nie, naprawdę, mamy czas, zaraz tam pojedziemy. Powtórz tylko adres.
Wyjąwszy ze schowka długopis, mężczyzna zanotował coś na nadgarstku, po czym powiedział:
— Już jedziemy.
To powiedziawszy, rozłączył się i zerknął na młodszego towarzysza.
— Kiedyś zrozumiesz... Tymczasem będziemy mieli małe zadanie. Żona prosi, żeby znaleźć w centrum jednego gościa. Szukają go w szpitalu i chciałaby, żebyśmy sprawdzili, czy jest w domu.
— Żaden problem — odpowiedział spokojnie młody. — Ale teraz chyba musimy zadziałać...
W istocie, kilkanaście metrów dalej coś zaczęło się dziać. Oto bowiem ów zamaskowany jegomość zdecydował się rozbić łomem szybę sklepu. Niestety nie wiedział, że trafił na szkło pancerne. Nie mogąc pogodzić się z porażką, zaczął grzmocić szybę z całych sił, najwyraźniej nie zważając na powstający przy tym hałas.
— Co to jest?! Marmur?! — ryknął, po czym z bezsilności kopnął nogą w równie stabilne drzwi. Nawet nie zauważył zbliżających się policjantów.
— Nie podpuszczam cię, ale nie dasz rady — zaczął głośno Miłosz.
Przestępca wrzasnął z przerażenia. Najwyraźniej nie spodziewał się, że łomot, którego narobił, przysporzy mu towarzystwa. Dostrzegłszy policjantów, cofnął się nieznacznie. Prawdopodobnie naoglądał się Shreka, bo oczy niemal wyszły mu z orbit, gdy usiłował zrobić minę całkowicie niewinnego kociaka.
— Yyy... coś ci jest? — zapytał młody, w czasie gdy jego starszy kompan zabrał się za poszukiwanie kajdanek.
— Nic — usłyszał w odpowiedzi. — Naoglądałem się Shreka.
Zaprosiwszy zbira do radiowozu, policjanci ruszyli pod komisariat z poczuciem rzetelnie wykonanego obowiązku. Dobrze zaczął się dla nich ten wieczór.

*
— Jak cię złapię, gówniarzu, to ci tę krzywą mordę oderwę i wsadzę w dupę! — ryknął Piotr.
Kolejny raz tego wieczoru padł ofiarą żartu nastolatków. Szczęśliwie tym razem musiał podnosić z ziemi już tylko trzy ulotki, a nie jak wcześniej, kilka tysięcy. Mężczyzna zupełnie nie rozumiał, co tak śmiesznego mogło być w dokuczaniu ludziom jego pokroju. W tej chwili nie miał jednak czasu zastanawiać się nad takimi bzdurami. Minuty dzieliły go od końca pracy. Szczęśliwie akurat dziś przypadał też dzień wypłaty.
— Zapraszam serdecznie do szkoły języków obcych Jugosławia! — zagaił do młodej kobiety, machając jej przed oczyma kolorową ulotką. Zazwyczaj tego nie robił, ale tym razem bardzo mu się spieszyło. Chciał zdążyć kupić prezenty, zanim sklepy będą pozamykane. — Tylko w styczniu kurs serbskiego za pół ceny! Dodatkowo kalosze w prezencie!
— Sto radis? — Kobieta zerknęła na niego spode łba. Po chwili zaczęła coś wykrzykiwać, machając rękoma jak oszalała. — Vi ste besraman! Sloboda i neovisnost Kosova!
Szczęście nie dopisywało tego wieczoru Piotrowi. Nie zamierzał się tym jednak zrażać. Z uśmiechem mijał kolejnych przechodniów, ignorując ich złośliwe uwagi. Dzięki temu już po chwili trzymał w ręku zaledwie jedną ulotkę.
— Może pani się skusi? Na naukę nigdy nie jest za późno! — zapytał uprzejmie starszą kobietę, podobnie jak pozostałe gospodynie obładowaną siatami po sam czubek fioletowych włosów. W odpowiedzi dostał w pysk.
Wtem, gdy lekko zniechęcony zamierzał zwymyślać staruszkę, odezwał się jego telefon. Pospiesznie wyjął komórkę z kieszeni, po czym dostrzegłszy na ekranie napis Pierworodny dzwoni, odebrał z uśmiechem:
— Tak? Tatuś zaraz wróci.
— Niech nie wraca bez radiowozu! — dało się słyszeć w głośniku stanowczy głos ośmiolatka. — Ja chcę radiowóz!
— To, czy go dostaniesz, zależy tylko od Świętego Mikołaja — odparł Piotr. — Jeśli ładnie go poprosiłeś, marzenie może się spełnić.
— Nie pogrywaj ze mną, tato! — Chłopiec nie dawał za wygraną. — Święty Mikołaj nie istnieje! To wymysł korporacji na potrzeby marketingu, wykorzystujący naiwność młodych konsumentów i uległość starszych.
To powiedziawszy dziecko rozłączyło się. Piotr nie wiedział, co o tym sądzić.
Czego oni ich uczą w tej szkole?! — pomyślał. Czuł, że jego syn nie żartował. Szczęśliwie jednak perspektywa otrzymania wypłaty napawała go nadzieją. W tym roku będzie mógł kupić dzieciom takie prezenty, jakie sobie wymarzyły... albo przynajmniej ich spore fragmenty
— A cóż to pan rozdaje w tę zimną noc? — zagaiła do niego nagle jakaś kobieta. Mężczyzna omal nie dostał zawału. Przyjrzawszy się nieznajomej, odpowiedział po chwili:
— Mam tutaj ulotkę szkoły języków obcych. Wie pani, w dzisiejszych czasach bez znajomości języków ani rusz.
— Hmm, niby ma pan rację. — Kobieta sprawiała wrażenie zaintrygowanej. — Ale po cholerę komu łotewski?
Piotr już zamierzał odpowiedzieć Cholera wie!, ale w porę ugryzł się w język. Nie znał odpowiedzi na to pytanie, podobnie jak nie rozumiał, co ma wspólnego z Łotwą nazwa szkoły. Pomyślał jednak o dzieciach, po czym oznajmił:
— Widzi pani, Łotwa to piękny kraj... rozwijający się prężnie nadbałtycki ośrodek o wspaniałej kulturze i historii. — Kłamstwo przyszło mu wyjątkowo łatwo. Mimo że osobiście uważał Łotwę za najnudniejsze miejsce galaktyki, brnął dalej, widząc rozochoconą minę kobiety. — Warto się do Łotwy wybrać z dziećmi!
— Nie mam dzieci, jestem bezpłodna... — Jego rozmówczyni wyraźnie spochmurniała.
— W takim razie z mężem!
— Mąż odszedł ode mnie... bo jestem bezpłodna!
— No to może z...
— Mam psa!
— ...z psem! Otóż to! — Piotr odetchnął z ulgą. — Podobno na Łotwie są wspaniałe... ścieżki dla psów...
Mężczyzna nie miał pojęcia, o czym mówił, ale nie dbał o to. Nie teraz, gdy od szczęścia dzieliła go jedna tylko ulotka. Kobieta nie sprawiała wrażenia specjalnie inteligentnej, co znacznie ułatwiło mu zadanie. Rzuciwszy krótkie Przemyślę to!, porwała łapczywie ulotkę, zdejmując z Piotra ciężar.
Nareszcie, po kilku godzinach pracy, mężczyzna mógł udać się do szefa po wypłatę. I po radiowóz dla syna. I lalkę... lub chociaż jej tułów dla córki!

*
Mimo późnej pory drzwi kościoła były otwarte. Wytarłszy buty o wycieraczkę, kobieta weszła więc do środka. Wewnątrz było niemal pusto. W pierwszym rzędzie siedziała jedna osoba, ale pochłonięta modlitwą nie zauważyła nawet, że ktoś wszedł do świątyni.
Zdjąwszy kapelusz, dama usiadła w ławce kilka rzędów za nią. Jej oczy omiotły pusty, skąpany w blasku świec ołtarz. Po jego lewej stronie migotała niebieskimi lampkami piękna, wysoka choinka. Jej zapach roznosił się w powietrzu, wypełniając każdy zakamarek atmosferą świąt.
— Niech będzie... na wieki wieków... Bóg zapłać... — mruknęła nieśmiało kobieta, zerkając na sporych rozmiarów krzyż. Tak dawno tutaj nie była. Figura ukrzyżowanego Jezusa zdawała się obserwować ją uważnie.
Starsza dama nie pamiętała, co powinna powiedzieć. Nienauczona była klękać przed czymś niematerialnym. Nienauczona była w to wierzyć.
— Boże, chyba zrobiłam w życiu wiele złego — zaczęła półszeptem, a mimo to jej głos odbił się echem od martwych ścian. Siedząca przed nią nieznajoma odwróciła się nieznacznie. Na jej twarzy widać było łzy.
Czyżbym i ją kiedyś zraniła? — pomyślała kobieta, w pełni świadoma absurdalności tej myśli. A jednak twarz tamtej kobiety wydawała się jakby znajoma. Z pewnością kiedyś już ją widziała.
— Dobry wieczór. — Ksiądz wyrósł jak spod ziemi. Jakby czytając w myślach i przestraszonym spojrzeniu spotkanej damy, wielebny rzekł — Słyszałem, co pani powiedziała. Może mógłbym pomóc?
— Oj, pomóc sobie mogę chyba tylko ja sama. Jestem złym człowiekiem... złym, ale dobrze wychowanym.
— Nie wierzę w złych ludzi. Może jestem naiwny, ale źli ludzie chyba nie istnieją — powiedział spokojnie ksiądz. — Nie ma złych ludzi. Są tylko tacy, którzy jeszcze nie poznali dobra. Nie poznali, albo nie zrozumieli, co tak naprawdę nim jest... Wiem, co mogłoby pani pomóc — dodał po chwili, gdy nie uzyskał żadnej odpowiedzi. Jego rozmówczyni nie uraczyła go nawet spojrzeniem, skupiając wzrok na ołtarzu, jakby czegoś tam szukała.
— Pomóc? Mnie? — Kobieta zaczerwieniła się lekko. — To raczej ja powinnam pomóc komuś innemu. Komukolwiek...
— A nie myślała pani o spowiedzi? Szczere wyznanie grzechów może zdziałać cuda. — Ksiądz nie zamierzał się poddawać. Zahaczał wręcz o nachalność, co jednak w żadnym stopniu nie rozzłościło kobiety.
— Myśli ksiądz, że to coś da? — zapytała, wyraźnie zaintrygowana. Po raz pierwszy uraczyła mężczyznę spojrzeniem swoich mocno umalowanych oczu. — Ja nawet nie jestem pewna, co tutaj robię, czy wierzę. Poza tym, to by troszkę trwało. Ostatni raz spowiadałam się sześćdziesiąt lat temu... Przed pierwszą komunią.
— Jezus Ma... — zaczął wielebny, ale w porę ugryzł się w język. — Jezus ma czas i z pewnością doceni pani nawrócenie. To jak, zaczynamy?
Spowiedź nie trwała tak długo, jak można by się spodziewać. Po niecałej godzinie, cała zapłakana, dama zamilkła.
— Czuję się, jakbym go zabiła! — szepnęła, ocierając łzy.
— Proszę mi uwierzyć, nie jest pani złym człowiekiem. Zięć musiał mieć też wiele innych problemów, nie może się pani o to obwiniać. Trzeba żyć dalej — powiedział spokojnie ksiądz. Zależało mu, by pomóc tej kobiecie. — Po prostu późno zrozumiała pani, co tak naprawdę liczy się w życiu. Ale nie jest jeszcze za późno — podniósł głos, uprzedzając pytanie kobiety.
— Dziękuję — powiedziała po chwili namysłu, choć wyglądała na nieprzekonaną. Założywszy kapelusz, bez słowa wstała i ruszyła w stronę drzwi. Ksiądz odprowadził ją wzrokiem. Nic więcej nie mógł zrobić.

*
Wyszedłszy z kościoła, Grażyna pospiesznie otarła łzy. Nie chciała, by zamarzły jej na twarzy. Zastanowiło ją to, czego właśnie była świadkiem. Oto bowiem spotkała w świątyni tę okropną kobietę. Nigdy nie zapomniała rozpaczliwej reanimacji, jaką wspólnie z lekarzami przeprowadzała na tamtym mężczyźnie. Znalazła go, robiąc obchód. Biedak, sam odłączył się od aparatury. A ona, ta wstrętna baba... Jej słowa na zawsze zapadły w pamięci pielęgniarki.
Prawdziwy, wartościowy mąż nigdy by cię nie zostawił w ten sposób. Źle trafiłaś, córciu, ale teraz będzie już tylko lepiej! Znajdziesz sobie innego, może wreszcie wartego ciebie, twojej klasy!
Jak takie coś mogło jej przejść przez gardło?! Trudno się dziwić córce kobiety. Na jej miejscu każdy uderzyłby matkę w twarz. To był potężny cios, bardzo wymowny, otrzeźwiający...
Jednak w tej chwili Grażyna nie miała głowy do wspomnień. Skończyła już pracę, a mimo to myślami nadal była w szpitalu, w sali numer dwa. Wierzyła, że jej modlitwy pomogą, że zostaną wysłuchane. Iwona była przecież tak dobrym człowiekiem. Jej stan szybko się pogarszał. Oczy Grażyny ponownie wypełniły się łzami. Przyspieszywszy kroku, ruszyła do domu. Czekały tam na nią dzieci. No może bardziej na kolację, niż na mamę, ale jedno bez drugiego siłą rzeczy nie wiązało się w całość. Wszak ojciec jeszcze pracy nie skończył.

*
— To chyba tutaj. — Wysiadłszy z radiowozu Miłosz zerknął na nadgarstek. — Śródmiejska sześć, mieszkania dwa. To ta kamienica.
— Licha odrobinę — mruknął młody, zerkając na wyrastający przed nim stary budynek. W niektórych oknach żarzyły się świece, w co bogatszych nawet żarówki, a w skrajnych drewniane ramy pozbawione były szyb.
Stan kamienicy wskazywał, że nie była ona remontowana od wielu lat. Wśród sąsiednich budynków, ten konkretny wydawał się niemal świecić brzydotą. Zupełnie nie pasował do śródmiejskiej okolicy. Przylegający do niego miejski deptak, odświętnie udekorowany kolorowymi iluminacjami, tylko podkreślał odmienność kamienicy. Jej szare ściany kontrastowały z pełną życia wystawą sklepu z zabawkami, mimo późnej pory wypełnionego ludźmi.
— Dobra młody, wchodzimy — powiedział Miłosz, gdy już nasycił oczy tym widokiem.
Zgodnie z jego przypuszczeniami, stare drzwi wejściowe nie ustąpiły od razu. Nie mogły ustąpić, oklejone u podstawy przymarzniętym stolcem, który jakiś życzliwy przechodzień pozwolił sobie zostawić na progu.
Po kilku kopniakach wymierzonych w okolice klamki wrota otworzyły się jednak. Blady snop światła ulicznego padł na pogrążoną w mroku klatkę schodową.
— To musi być gdzieś na parterze — oznajmił niezrażony tym widokiem Miłosz, przypominając sobie numer mieszkania.
Rzeczywiście, drzwi z numerem drugim znajdowały się niedaleko wejścia. W przeciwieństwie do pozostałych, wyglądały dość solidnie i były w miarę czyste. Zapukawszy w nie kilkukrotnie, Miłosz zawołał:
— Policja! Proszę otworzyć!
— Niech pan to przeczyta — zawołał młody, spoglądając z wyraźną uciechą na małą karteczkę, którą ktoś przykleił na drzwiach od piwnicy.
Proszę nie szczać na schody! Mocz to nie woda! — głosił odręczny napis, pod którym ktoś inny dopisał, prawdopodobnie w odpowiedzi: Spierdalaj Malinowski! Sąsiedzkie uprzejmości najwyraźniej nie zaciekawiły Miłosza, bo nadal uparcie stał pod drzwiami mieszkania, wołając co pewien czas:
— Policja!
— I kurwa co z tego?! — rozległ się jakiś damski głos z wyższego piętra. — A ja Święty Mikołaj! Czego drzesz papę, pajacu?!
Szemrana okolica — pomyślał policjant, po czym zrezygnował z dalszych nawoływań. Człowieka, którego szukali, najwyraźniej nie było w mieszkaniu. Nie pozostawało im nic innego, jak opuścić budynek i powiadomić żonę o niepowodzeniu misji. Miłosza zastanowiło, po co też jego druga połówka chciała znaleźć tego mężczyznę. I skąd znała takich ludzi... Odpowiedzi na te pytania nie znał, więc pociągnąwszy młodego za kurtkę, skierował się do obsranych drzwi wejściowych.

*
Piotr powoli zaczął tracić nadzieję. Odwiedziwszy kilkanaście sklepów z zabawkami musiał stwierdzić, że nie było go stać na prezent dla syna. Ceny wszystkich radiowozów proponowanych mu przez sprzedawców dalece przekraczały możliwości jego portfela.
— Dwieście złotych za głupi samochodzik? — krzyknął, gdy w kolejnym ze sklepów kasjerka przedstawiła mu niewielkich rozmiarów plastikowe autko.
— Ale to jest wenezuelski plastik! — zaperzyła się kobieta, zerkając na Piotra z zaciekawieniem. — Nie można oszczędzać na dzieciach. To nasze małe pociechy!
— Ma pani dzieci? — zapytał mężczyzna. Wyraźnie poczuł, jak z nerwów wezbrała w nim fala gorąca.
— Mam chomika — usłyszał w odpowiedzi, po czym bez słowa opuścił lokal. Fakt, że proponowany mu samochodzik wydawał dźwięki, wyposażony był w światełka, pachniał, wibrował i aportował, nie mógł go skusić na aż tak duży wydatek. Piotr pewnie byłby się załamał, gdyby nie fakt, że chwilę wcześniej kupił w promocji lalkę dla córki. Niewielka kukiełka, z twarzy przypominająca pannę lekkich obyczajów, wystawała z kieszeni jego płaszcza, i mimo że nie mówiła, nie chodziła, nie płakała, nie sikała ani nie defekowała, była dla Piotra sporym pocieszeniem. Robiło się jednak coraz później, a on nadal nie miał radiowozu. Gotów był przeznaczyć na zabawkę nawet pięćdziesiąt złotych, byle tylko ją dostać. Nie chciał jednak wydawać całej wypłaty.
Szczęśliwie jego oczom ukazał się nagle obiecujący widok. Tuż przed nim wyrosła jak spod ziemi kolorowa, oszklona witryna sklepu z zabawkami, oklejona nie mniej kolorowymi literkami, układającymi się w napis: Zabawki tanie jak zupa!
To coś dla mnie — pomyślał Piotr i zbliżywszy się do wystawy, niemal podskoczył z radości. Oto bowiem za szybą, na puchatym podłożu, spoczywał piękny i kolorowy, mały radiowóz policyjny. Obok niego, na małej karteczce, widniał średnio zachęcający napis: Promocja dnia! Nic nierobiący, plastikowy radiowóz dla syna lub zmężniałej córki — tylko osiemdziesiąt złotych!
Czy oni powariowali? — pomyślał mężczyzna, zastanawiając się, czy jadł kiedyś zupę w podobnej cenie. Nie mając jednak wyboru, postanowił przeliczyć gotówkę. Wyjąwszy z kieszeni całą wypłatę, zaczął z utęsknieniem przyglądać się ciężko zarobionym pieniądzom. Nie zamierzał wydawać wszystkiego, a jednak, gdyby dokonał zakupu, niewiele by mu zostało.

*
Igor czuł straszne rozgoryczenie. Okradł kilku ludzi, co samo w sobie wydawało mu się okropne, a mimo to nie uzbierał potrzebnej kwoty. Bardzo potrzebował tych pieniędzy. Bez nich nie mógł zapłacić za wyjątkowo drogi, nierefundowany lek, mogący uratować życie jego żonie.
Specyfik nie przysługiwał jej, gdyż, jak napisano w liście z centrali, kobieta była ”okazem niezmąconego zdrowia”. Jej białaczkę potraktowano jak katar sienny. Stwierdzono najwyraźniej, że kiedyś minie. Pozostawiony sam sobie, mężczyzna musiał rozpocząć walkę o lek na własną rękę. Brak pracy, a przede wszystkim czasu, nie był jego sprzymierzeńcem.
Zrozpaczony Igor musiał się jednak poddać Postanowił wrócić do mieszkania, zmienić ubranie, a następnie pójść do szpitala.
Znajomy deptak był niemal pusty. Pod drzwiami kamienicy ktoś właśnie oddawał mocz, a kilka metrów dalej, przed witryną sklepu z zabawkami, jakiś facet przeliczał gotówkę.
Igor, przepchnąwszy menela, już chciał wejść do środka, gdy nagle coś przyszło mu do głowy.
Pusty deptak... Facet z gotówką... — pomyślał, po czym doszedł do wniosku, że powinien spróbować raz jeszcze. Podszedłszy pewnym krokiem do Piotra, oznajmił:
— Niech mi pan odda te pieniądze.
— Co?! — Piotr spojrzał na niego zdezorientowany. — Nie, proszę, nie dziś! Muszę kupić synowi radiowóz!
Bogaty palant — przemknęło Igorowi przez głowę. Oto stał przed nim człowiek z garścią banknotów i przyglądał się drogim zabawkom. W czasie gdy on starał się pomóc żonie, ten zarozumiały cwaniak kupował swojemu zapewne rozpieszczonemu synalkowi pieprzoną zabawkę, kolejną do kolekcji liczącej już najpewniej milion podobnych egzemplarzy. Uświadomiwszy sobie tę niesprawiedliwość, Igor rzucił się na nieznajomego. Postanowił wyrwać mu pieniądze siłą.
— Co ty robisz, człowieku?! — krzyknął przerażony Piotr. Tylko tego mu teraz brakowało, żeby po kilku godzinach harówki jakiś zbir zabrał jego ciężko zarobione pieniądze. Nigdy nie rozumiał takich ludzi.
— Policja!

Kilka metrów dalej otworzyły się nagle drzwi starej kamienicy. Widząc wychodzących zeń dwóch funkcjonariuszy, menel zwinął interes i spiesznym krokiem pognał obsikiwać inne drzwi.
— Pewnie gdzieś poszedł — zaczął młody, spoglądając na Miłosza. — Albo po prostu umarł i się tam rozłożył. To dziwna kamienica, lepiej...
Zamilkł nagle, widząc rozgrywającą się na chodniku scenę. Kilka metrów dalej, przed sklepem z zabawkami, walczyło zaciekle dwóch mężczyzn.
— Policja! — wołał jeden z nich.
— Wkraczamy — oznajmił twardo Miłosz, po czym wyjąwszy pistolet, ryknął:
— Ręce do góry!
Skutek był daleki od zamierzonego. Dostrzegłszy policjantów, Igor przeraził się nie na żarty. Takiego obrotu spraw się nie spodziewał. Tylko tego mu brakowało, żeby pod własnym domem zostać aresztowanym za coś, co bezkarnie robił przez cały dzień. Nie mógł na to pozwolić. W akcie desperacji przypomniał sobie o pistolecie, który kilka godzin wcześniej zabrał okradzionej staruszce. Wyjąwszy broń, w mgnieniu oka wycelował nią w przerażonego Piotra. Oczywiście nie zamierzał strzelać. Nawet by nie potrafił. Ale musiał improwizować. Sytuacja go przerastała.
— Odejdźcie, bo go zastrzelę! — zawołał.
— Ej, człowieku, nie przesadzaj — jęknął Piotr. — Dam ci te pieniądze, tylko mnie wypuść. Wsadź je sobie w dupę, ale wypuść mnie! Mam żonę i dzieci!
Żonę! — pomyślał Igor, i poczuł jak łzy napłynęły mu do oczu. — Też chcę jeszcze mieć żonę!
— Zastrzel go! — zawołała ku ogólnemu zakłopotaniu jakaś staruszka, która z okna kamienicy obserwowała całe zajście.
— Proszę się schować! — ryknął w jej stronę młody.
— Nie zamierzam! Serial oglądam, przeszkadzacie mi!
— Tylko spokojnie — powiedział Miłosz, choć sam daleki był od opanowania. Nigdy w karierze nie znalazł się w podobnej sytuacji. — To nie musi się źle skończyć!
— Wypuść go — odezwał się młody. W przeciwieństwie do starszego kompana, on wydawał się być w pełni zrelaksowany. Może nawet podekscytowany...
Igor nie wiedział, co powinien zrobić. Rozsądek podpowiadał mu, by się poddać. Strach i miłość do żony mówiły z kolei zupełnie co innego. Ostatecznie to one wygrały. Szarpnąwszy Piotra za kaptur płaszcza, przestępca przystawił broń do jego piersi. W pistolecie coś szczęknęło i Igor o mało nie wypuścił go z rąk. W porę się jednak opanował. Spojrzawszy Miłoszowi prosto w oczy, położył palec na spuście. Chciał pokazać, że nie żartuje.
— Nie! — krzyknął przerażony Piotr i zaczął się wyrywać. Lalka wyślizgnęła mu się z kieszeni i upadła na ziemię. Dalej wypadki potoczyły się już same.
Rozległ się głośny huk, po którym zapanowała głucha cisza. Cisza w głowie Igora. Nie był pewien, czy nacisnął na spust. Niczego nie był pewien. Policjanci i ów mężczyzna spoglądali na niego przerażeni, po czym ten drugi powoli osunął się na ośnieżony chodnik. Ciemna krew splamiła zalegający na chodniku śnieg, a po chwili, płynąc wąską stróżką, zabarwiła również jasne włosy leżącej obok lalki.
Igor upuścił pistolet. Nie dochodziły do niego żadne dźwięki, mimo że usta policjantów poruszały się żywo. Jeden ukląkł obok postrzelonego. Przystawiwszy dłoń do jego szyi spojrzał na drugiego i pokręcił głową. Czy to możliwe? Tak szybko się nie umiera! Śmierć jest podstępna, czai się, zabija ludzi powoli, w cierpieniach, w szpitalach!
Zimne kajdanki niczym wąż oplotły jego nadgarstki. A on nadal stał, teraz już brodząc butami w powiększającej się, szkarłatnej kałuży. Nie wiedział, kiedy znalazł się w radiowozie. Nie wiedział nic poza jednym. Właśnie zabił dwie osoby. Tego mężczyznę i własną żonę...

*
Wielka była radość Grażyny, gdy wróciwszy z pracy Miłosz oznajmił, że najpewniej czeka go awans. Cieszyły się również dzieci, choć raczej nie wiedziały, z czego.
— Ale co się właściwie stało? Tak długo na to czekałeś! — drążyła temat. Fakt, że po dziesięciu latach pracy jej mąż miałby w końcu awansować, mimo że radosny, wydał jej się jednocześnie zastanawiający.
— Powiedzmy... powiedzmy, że razem z młodym wykonaliśmy dzisiaj dobrze swoje obowiązki. — Mężczyzna nie zamierzał zdradzać całej prawdy, podobnie jak nie zdradził jej komendantowi. Wolał nie wspominać, że strzały padły po tym, jak wystraszył napastnika swoim zachowaniem. Teoria o szaleństwie nieznajomego brzmiała korzystniej. Poza tym sam przestępca zdawał się tracić kontakt z rzeczywistością, gdy wył niemiłosiernie w radiowozie, wieziony na komisariat. Tak czy inaczej śmierć człowieka nadszarpnęła stalowe nerwy Miłosza, dlatego wolał o całej tej sprawie jak najszybciej zapomnieć. Wiedział jednak, że Grażyna nie odpuści, dopóki nie dowie się wszystkiego. Widząc jej nieustępliwe spojrzenie, powiedział:
— Oj, kochanie... Po prostu zatrzymaliśmy dzisiaj groźnego przestępcę... nawet dwóch.
Pielęgniarka nie wyglądała na przekonaną, ale temat Igora najwyraźniej zmienił jej spojrzenie na sprawę.
— Ciekawe, gdzie podziewa się Igor. Żona na niego czeka.
— Nie wiem... — odparł Miłosz, jednocześnie czując, jak robi mu się nieprzyjemnie gorąco.
Czy to możliwe, żeby zatrzymany morderca był tym, którego szukali? Gdy teraz zaczął o tym myśleć, uświadomił sobie tę nieprzyjemną prawdę, na którą nie zwrócił uwagi wcześniej, przejęty powstałym zamieszaniem. Dokumenty tamtego mężczyzny zdawały się wszystko potwierdzać.
Spojrzawszy na Grażynę Miłosz zamilkł. Nie powinien jej w tej chwili o tym mówić. Zresztą nawet nie miał na to ochoty. Zamiast tego odparł wymijająco:
— Mówiłem ci już, że go nie było, i tyle. Nie możesz myśleć o wszystkich. Cieszmy się z mojego awansu. Wyobraź sobie nasze najbliższe wakacje. Jeśli dostanę podwyżkę, pojedziemy za granicę.
— Chyba na Białoruś. — Grażyna po raz pierwszy tego dnia się uśmiechnęła. Spojrzawszy na męża z litością, dodała — Kochanie, twoja wypłata nie wzrośnie przecież kilkukrotnie.
— Na Białoruś! Na Białoruś! — zawtórowały dzieci, ciesząc się i śmiejąc. Miłoszowi nie było jednak do śmiechu. Kolejny raz poczuł się niedoceniony. A przecież ryzykował tego dnia życie. W milczeniu zabrał się za jedzenie kolacji. Żona poszła jego śladem. Ledwo zdążyła spojrzeć na kanapkę, gdy zadzwonił telefon.
— Odbiorę — rzuciła niecierpliwie, widząc nerwowe spojrzenie Miłosza. Jego mina sugerowała, że byłby gotów przez słuchawkę zakuć w kajdanki dzwoniącego.
— Halo?
— Grażynka — dało się słyszeć w słuchawce cichy głos pani onkolog. — Iwona zmarła...


*
Na szpitalnym korytarzu robiło się coraz ciszej. Pora odwiedzin dobiegała końca. Mimo to przy łóżku Iwony nikt się nie zjawił.
Może przyjdzie jutro — pomyślała, po czym zamknęła oczy, usiłując zasnąć. Nie potrafiła jednak wyciszyć lęku. Przez głowę, niczym rozszalałe stado, przemykały jej tysiące myśli. Dlaczego Igor się do niej nie odzywał? Dlaczego od dwóch dni jej nie odwiedził? Może niepotrzebnie mu powiedziała, że zrezygnowała z dalszego leczenia. Te zabiegi były tak bardzo męczące... Nie chciała, by zapamiętał ją w takim stanie. Marzyła, że przed śmiercią odrosną jej chociaż włosy. Że ustaną wymioty, te ciągłe bóle. Nie miała już nadziei na przeszczep szpiku. Znalezienie zgodnego dawcy na tym etapie choroby i tak na niewiele by się zdało. Umarłaby jeszcze przed zakończeniem procedur przygotowawczych. A leki? I tak by jej nie pomogły. Tłumaczyła Igorowi, że one mogłyby złagodzić jej cierpienia, ale nie zwalczyłyby już choroby. Cóż, nie wierzył, albo nie chciał wierzyć. Nie miało już znaczenia, które były lepsze, które droższe, które refundowane.
Chcąc przerwać natłok myśli, wzięła ze stojącego obok stolika kartkę i długopis. Postanowiła zabić czas, poprawiając wiersz, który w ostatnich dniach wyszedł spod jej palców. Wiersz inny, niż wszystkie, które do tej pory napisała. Zapewne najkrótszy, a jednak tak długi w treści. Wiersz o życiu, o ludziach, o ludzkich dramatach. Na tym również nie mogła się jednak skupić. Salę obok opuszczała właśnie rodzina jednego z pacjentów.
— Trzymaj się, Marian — rozbrzmiał z korytarza gruby, damski głos. — I przestań wpierniczać te czekoladki! Pani doktor już ci powiedziała, że wyglądasz jak żubr.
— Mama ma rację — zawtórował kobiecie jakiś mężczyzna. — Odpoczywaj, przestrzegaj diety, a my jutro jeszcze przyjdziemy. Matka idzie na szesnastą do dentysty, zaplombować dziesiątki, więc pod wieczór powinniśmy tutaj być.
— W porządku — dało się słyszeć czyjś znudzony głos. — Nie musicie przychodzić codziennie, nie jestem małym dzieckiem.
— Musimy, musimy! — odparła zabrała kobieta. — Przecież nie będziesz tutaj leżał sam jak ten palec. Kto to widział?! Przestań żreć i do zobaczenia jutro.
— Do jutra!
Odgłos stukających o posadzkę obcasów oddalał się z każdą chwilą, aż zamilkł zupełnie. Iwona spojrzała nieprzytomnym wzrokiem na zwisającą z sufitu lampę. Tak bardzo chciała, by ktoś był z nią w tej chwili. Ktokolwiek... Nie było jednak nikogo, a ona poczuła, jak w jednej chwili opuściły ją wszystkie siły. Była już bardzo zmęczona. Kartka z wierszem wyślizgnęła jej się z ręki i delikatnie opadła na podłogę pod łóżkiem.
Lampa na suficie robiła się tymczasem coraz mniej wyraźna. Powoli spowijała ją mgła, która obejmowała już całe pomieszczenie. Iwona zamknęła nieco już ciężkie powieki. Zamknęła je po raz ostatni.

*
Brama cmentarza wyglądała jeszcze bardziej przerażająco, niż zazwyczaj. Oblepiona śniegiem, skrzyła się w mdłym świetle ulicznej latarni. Szczęśliwie, mimo późnej pory, przycmentarny stragan był nadal otwarty. Dama podeszła więc bliżej dostojnym krokiem i przystanęła obok lady.
— Co dla pani? — zapytała ochoczo sprzedawczyni, węsząc zarobek.
— Szukam zniczy — odparła klientka.
Rozejrzawszy się dookoła, po wypchanych zniczami półkach, sprzedawczyni odparła z uśmiechem:
— Chyba coś się znajdzie. Ma pani jakieś konkretne życzenie? Proponuję znicze szklane w kształcie renifera, jodły kaukaskiej, bażanta, anioła, krzyża, trzmiela, flaminga...
— Krzyż byłby w sam raz — przerwała jej dama, rzucając pogardliwe spojrzenie na stojącą pod ścianą paletę ze zniczami w kształcie kostuchy. — Krzyż i anioł.
— A kolor? — Sprzedawczyni nie ustępowała. — Kwitnąca brzoskwinia, morela w sosie z pomarańczy, lawenda o zachodzie słońca...
— Ma pani białe?
— Białe? — Kobieta rozejrzała się dookoła, po czym podniósłszy z ziemi jeden znicz, oznajmiła uprzejmie. — Są i białe. Ma grać, wibrować, szczebiotać, wołać mama lub pachnieć?
— Yyy... wystarczy, że będzie świecił. — Dama poczuła się zakłopotana, ale nie dała tego po sobie poznać. — Jeśli ma pani takie znicze, to poproszę.
— Proszę bardzo, należy się dziesięć złotych.
Szczęśliwie kobieta miała w zwyczaju chować pieniądze w każdym zakamarku płaszcza. Nauczyła się tego w młodości, gdy usiłowała za wszelką cenę pokazać swoją wyższość. W przeciwnym razie, pozbawiona portfela, nie byłaby w stanie zapłacić. Położywszy na ladzie wymagany banknot, zabrała znicze i pewnym krokiem ruszyła przed siebie. Towarzyszyła jej głucha cisza i delikatne światło latarni.
Sporo czasu minęło, nim odnalazła poszukiwany grób. Marmurowy pomnik tonął w świetle zniczy, pozapalanych najpewniej przez jej córkę i wnuki. Spojrzawszy na czarno-białe zdjęcie mężczyzny, uśmiechające się do niej z nagrobnej płyty, kobieta poczuła ukłucie żalu. Wyjąwszy z torebki paczkę zapałek, zapaliła znicz w kształcie anioła i ostrożnie ustawiła go pod zdjęciem, po czym powiedziała cicho:
— Przepraszam.
Następnie bez słowa wyciągnęła z torby coś jeszcze. Wysypawszy na zmarzniętą dłoń garść białych tabletek, połknęła je, popiwszy następnie z posrebrzanej, rodowej piersiówki, którą zwykła przy sobie nosić. Alkohol momentalnie rozgrzał ją od środka. Planowała odejść z godnością. Chciała się zastrzelić, ale zostawiła gdzieś pistolet. W tej chwili jednak cieszyła się z tego. Gdyby ktoś znalazł przy niej broń, sam mógłby się zranić. A tak... rodzinny pistolet, pamiątka po ojcu, nie miał już okazji zebrać krwawego żniwa. Taką miała nadzieję. Zamiast tego uśnie bezpiecznie, alkohol zrobi swoje, a ona w spokoju zamarznie do rana, wszak zbliżała się lodowata noc.
Odczekawszy chwilę, dama zapaliła drugi znicz. Tym razem przeznaczony dla niej samej. Być może pierwszy i ostatni, jaki kiedykolwiek ktokolwiek jej zapali. Wpatrywała się w ogień świecy przez dłuższą chwilę. Nie czuła mrozu. Z czasem przestała czuć cokolwiek. Z wolna zaczął ją ogarniać błogi, najdłuższy w jej życiu i ostatni zarazem sen.

*
Z samego rana Grażyna pognała do szpitala. Miała nadzieję pożegnać się z Iwoną, nim jej ciało trafi do kostnicy. Nie zdążyła jednak, przez co smutek, jaki ją ogarnął po śmierci pacjentki, wydawał się spotęgowany. Wśród personelu panowała grobowa cisza. Pielęgniarka bez słowa udała się do sali numer dwa. Szpitalne korytarze wydawały się jej jakby szersze, niż zazwyczaj. Z obojętnością mijała krzątających się po nich ludzi. Nie zainteresowały jej nawet kłęby siwego dymu, wydobywające się z sali Olgierda i Mariana, niczym z parowozowni. Nie wzruszył jej też widok woźnego, naprawiającego drzwi sali, do której bez słowa wkroczyła.
— Witam panią majster! — zagaił wesoło mężczyzna, ale nie uzyskał odpowiedzi.
Kobieta zerknęła na stojące pod oknem puste łóżko. Brakowało w nim kogoś, dzięki komu ta sala żyła przez ostatnie tygodnie. Jeszcze wczoraj, o tej samej porze, spała tam Iwona. Białe róże, nadal stojące w wazonie obok łóżka, jak na ironię nadal pięknie się prezentowały. Choroba znowu zwyciężyła.
Podszedłszy bliżej, Grażyna usiadła na skraju wysłużonego materaca. Była bliska płaczu. Nagle jej uwagę przykuł zwitek papieru, wystający spod łóżka. Klnąc w duchu na niedbałość sprzątaczek, kobieta podniosła kartkę i już chciała ją wyrzucić, gdy wtem zorientowała się, że zapisane na niej pochyłym pismem słowa układają się w wiersz. Ostatnie dzieło pacjentki z sali numer dwa. Ocierając łzy, zaczęła czytać na głos, ignorując zdziwione spojrzenie woźnego.

Nie jest bajką życie,
jest ścieżką przez góry,
widzisz równą drogę,
lub na dziurach dziury,
czasem musisz stanąć,
przegrać z dziur krainą,
albo krzyż na plecy
wziąć, dolinę minąć,
warto znaleźć drogę,
własny szlak do przejścia,
niejeden wybrać mogę,
nie brak dróg do szczęścia...




Cześć! Dziękuję za Twój czas poświęcony mojej twórczości. Jeśli chciał(a)byś podzielić się ze mną swoją opinią/spostrzeżeniami dotyczącymi tekstu, pochwalić lub wytknąć błędy albo po prostu wymienić się innymi uwagami, a nie posiadasz konta na stronie, napisz do mnie — smit9@wp.pl, z przyjemnością poznam Twoje zdanie.

W związku z kilkoma nieprzyjemnymi sytuacjami jakie miały miejsce w ostatnim czasie przypominam też, że kopiowanie części lub całości moich tekstów, zamieszczanych na tym portalu, w tym w szczególności ich rozpowszechnianie bez mojej zgody oraz bez podania autora stanowi złamanie prawa. Regularnie kontroluję, czy moje opowiadania lub ich fragmenty nie są bezprawnie kopiowane i w razie wykrycia kradzieży (tak, w świetle prawa to jest kradzież) interweniuję. Każdy tekst stanowi własność intelektualną jego autora!

Data:

 grudzień 2012

Podpis:

 Smith

http://www.opowiadania.pl/main.php?id=showitem&item=73954

 

Powyższy tekst został opublikowany w serwisie opowiadania.pl.
Prawa autorskie do treści należą do ich twórcy. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Szczegóły na stronie opowiadania.pl