Radrak Tajemnica dwóch światów |
|||||||||
|
|||||||||
Radrak tajemnica drugiego świata Prolog Dwieście lat minęło od wielkiego starcia w przeklętym lesie Maranor.Dwie potężne, od lat nienawidzące się rasy stoczyły bój o władzę nad krajem północy, z pozoru mało znaczącym, z pozoru tak mało ważnym, z pozoru, ale tylko z pozoru.W kraju tym bowiem znajdowało się przejście do innej krainy, do zupełnie odmiennego świata, świata ludzi. Vadrakowie, brutalny i okrutny naród z południa zawładnąwszy wszystkimi krajami Radraku, wyruszył na podbój ostatniego z nich - Midneru. Midneryjczycy od wieków byli strażnikami tajemnicy drugiego świata, ich twierdza Taranor - wielka i majestatyczna budowla stanowiła zaporę nie do zniszczenia. Położona była między dwoma łańcuchami górskim, a była tak potężna, że łączyła oba. Nie można było jej zaatakować z góry gdyż pobliskie szczyty były nie zdobycia nawet dla najwytrawniejszych wspinaczy. Jej mury grube były na ponad siedem metrów, a wysokie na około dwadzieścia. W dodatku twierdza miała trzynaście poziomów, z których ostatni był tak wysoko, że równał się z górskimi szczytami. Na każdym z poziomów wybudowane były wieżyczki, w których podczas bitwy znajdowali się łucznicy, na trzech pierwszych poziomach na murach znajdowały się katapulty. Nawet jeśli wrogowi udałoby się zdobyć kilka niższych części zamku, to od siódmego poziomu wzwyż znajdowały się kotły z wrzącym olejem i smołą. Krążyły legendy, że trzech ostatnich poziomów bronił smok stary jak sama warownia. Taranor nazywano Czarną Twierdzą, co wzięło się od koloru jej murów, była niezdobyta nie tylko dlatego iż ataki na nią przypuszczano bardzo rzadko, ale i dzięki znakomicie wyszkolonym Midneryjskim wojownikom odzianym w najlepsze zbroje z najtwardszej stali. Nosili oni zawsze wielkie okrągłe tarcze a u ich boku zawsze wisiały miecze półtora-ręczne. Oprócz tego posiadali halabardy, bądź piki aby łatwo strącać wroga z drabin. Najwięcej jednak było łuczników odzianych w lekkie zbroje nie przeszkadzające w celowaniu. Przy pasie mieli krótki miecz bądź sztylet, a przez plecy przewieszony był kołczan pełen strzał wraz z pięknym cisowym łukiem. Od północnej strony twierdzy były położone liczne pola uprawne oraz sady skąd zaopatrywano ludność, niedaleko płynął także strumień, warownia mogła więc wytrzymać wieloletnie oblężenie. Przez niemal trzy tysiące lat nikomu nie udało się pokonać Midneryjczyków, przez ostatnie pięćset lat przed bitwą na twierdzę nie ruszył żaden szturm. Obrońcy obrośli w pychę i samo zachwyt oraz przesadzoną wiarę w swą potęgę, liczba rekrutów niegdyś tak licznych zmalała, ci którzy zostali zaniechali szkoleń oraz treningów. Gdy przybyli Vadrakowie na murach było niewielu strażników mimo to obrońcom udało się zebrać swe wątłe siły i stawić czoła wrogu. Ogromna armia nieprzyjaciela uzbrojona w liczne machiny oblężnicze rozlokowała się pod murami i przygotowywała się do natarcia. Jeźdźcy, piechurzy, łucznicy, kusznicy, pikinierzy, halabardnicy, najemnicy ze wschodu, psy gończe wytresowane tak aby rozszarpywać wroga na kawałki. Ogromna różnorodność i potęga armii Vadrackiej jednocześnie zachwycała i napawała strachem, szczególnie tych, którzy musieli się z nią zmierzyć. Armią dowodził wielki król i wojownik zarazem Lawius Krwiopijca. Którego przydomek wziął się od tego, iż miał w zwyczaju pijać krew swych wrogów z ich czaszek. Nikt nie wiedział czemu tak robił, jedni mówili, że spijając krew chce przejąć siłe swych przeciwników i osiągnąć nieśmiertelność, a inni choć nie otwarcie przyznawali iż jest to jedynie dziwactwo wywodzące się z brutalnej natury wodza. Po przeciwnej stronie w twierdzy Taranor władał Golderyk Siwy, który ponoć miał już dwieście lat i nadal potrafił gonić za kozicami po górach. Miał wielką krzepę ale zarazem i ogromną mądrość oraz doświadczenie. Był władcą sprawiedliwym i starał się zawsze by w twierdzy panował dobrobyt oraz by było w niej dość bezpiecznego miejsca dla szukających pomocy. Gdy Vadrakowie przystąpili do ataku Midneryjscy strażnicy stali zlęknieni na murach. Pierwszy poziom jak i kilka kolejnych padły szybko, zorganizowany atak maszyn oblężniczych powstrzymał skutecznie łuczników na murach i vadraccy piechurzy wdarli się do zamku. Tarany rozbiły kilka pierwszych bram prowadzących na wyższe poziomy. Twierdzę zalewały zastępy wroga. Midneryjczycy wycofali się na wyższe poziomy gdzie katapulty nie mogły ich dosięgnąć. Bój był krawawy i długi obrońcy utrzymywali się dzielnie jednak przewaga liczebna uniemożliwiała odparcie wroga. Gdy nieprzyjaciel dotarł do siódmego poziomu czekały już na niego kotły ze wrzącą smołą oraz olejem. Mimo dużych strat zajęto kolejno poziomy siódmy, ósmy, dziewiąty oraz dziesiąty. Lecz na poziomie jedenastym Vadracka armia została rozbita i mimo ogromnych strat w ludności i infrastrukturze strażnicy odnieśli zwycięstwo. Ci z Vadrackich niedobitków, którzy szczęśliwie uszli z życiem opowiadali o wielkim ogniu zalewających armie z każdej strony. Mówiono o potworze jakiego jeszcze nie widziano, o krwiożerczym smoku zbudzonym przez ich atak. Ponoć tylko dzięki niemu bitwa skończyła się porażką napastnika. Mówiono też o śmierci przywódcy najeźdźców, ponoć otrzymał potężny cios młotem w pierś od Midneryjskiego władcy, a jego serce stanęło w miejscu. Smok, który rzekomo pomógł obrońcom odleciał z twierdzy na nic nie zważając. Wielu się dziwowało bo od powstania warowni smok zawsze był z nimi i choć wiecznie spał i wedle legend miał budzić się jedynie wtedy gdy zamkowi groził upadek. Mieszkańcy twierdzy Taranor rozpoczęli odbudowę, która trwała przeszło sto lat, stopniałe siły wroga zostały wyparte z pobliskich prowincji co zmusiło Vadraków do odwrotu na południe. Przez ostatnie sto lat nikt nie widział Vadraków, nikt nie słyszał ich bojowych rogów, i choć ich miasta wyglądały na wymarłe nikt się do nich nie zbliżał, a ci śmiałkowie którzy pojawiali się przy wrotach ich miast znikali bez śladu. W końcu ich warownie zostawiono w spokoju, a życie w Radraku wróciło do normy. Do twierdzy Taranor ściągano rekrutów z okolicznych krajów w obawie przed kolejnym potężnym atakiem z zewnątrz i choć armia powoli rosła nie mogła się równać z dawną potęgą. I kiedy wszystko zdawało się być na swoim miejscu, z południa zaczęły docierać wieści o przerażających stworach i dokonywanych przez nich mordach. Jedni mówili, że to Vadrakowie wracają po zemstę, jeszcze inni twierdzili, że to coś znacznie gorszego. Co kryją mroki południa, jakie zło czyha na krańcu świata, czy dawna potęga powróci? Te pytania gnębiły rasy zamieszkujące Radrak. Czy obawy są słuszne? Jeśli tak oby Taranor wytrzyma raz jeszcze. 1. Echo dawnych lat W lesie panował mrok, drzewa poruszane przez wiatr wydawały lekki szmer, na niebie księżyc schował się za chmurami, raz po raz słychać było pohukiwanie sowy, wycie wilka czy głosy innych leśnych stworzeń. Drzewa stare jak sam czas zdawały się obserwować to co dzieje się w głuszy. Była to zimna noc, jak każda inna o tej porze roku różniła się tylko jednym- rano na wilgotnym mchu osiądzie krew, a nie poranna rosa. Mały oddział zbrojnych poruszał się bezszelestnie po ściółce. Wojownicy nie byli ludźmi, sam ich wygląd wydawał się odrażający i potworny, a jednak potworami nie byli, choć może tylko niedosłownie. Byli wysocy niemal na dwa metry, o barczystej posturze i nadludzkiej muskulaturze, o ciemnym kolorze skóry zbliżonym wręcz do czerni. Ich małe, żółte świecące się oczy świdrowały przestrzeń wokół starając się wychwytywać nawet najmniejszy ruch. Odziani byli w lekkie pancerze wykonane ze zwierzęcej skóry, nie posiadające zbędnych ozdób. Na stopach mieli sandały spięte rzemieniem. U pasa jak na wojowników przystało przypasane mieli miecze, oprócz nich nie posiadali żadnego innego oręża. Każda z istot miała długie włosy, jedni zaplatali je w warkocz, inni pletli w koki, a jeszcze innie nosili je zwyczajnie rozpuszczone. Poruszali się cicho jak wiatr mknąc wśród drzew niczym cienie. Ich ruchy wydawały się wcześniej dokładnie zaplanowane, nikt nie pytał o drogę, nikt ani na moment się nie zastanawiał gdzie iść. Podążali w milczeniu oddaleni jeden od drugiego o kilka metrów, mimo to wyraźnie nie był to luźny ruch, a formacja. Pięć postaci biegło wyraźnie z tyłu co jakiś czas spoglądając za siebie oraz na boki. Kolejne pięć poruszało się w środku formacji, po bokach poruszały się po dwie istoty na stronę. Z przodu mknęli kolejni trzej wojownicy, tak więc siedemnaście przerażających istot pędziło przez las do celu tylko sobie znanemu. Mijały sekundy, minuty, godziny, a oddział poruszał się nadal w jednym i tym samym szaleńczym tempie, jakby każdy członek ekspedycji miał co najmniej końską kondycje. Tuż przed świtem krajobraz zaczął się zmieniać, drzewa zaczęły się przerzedzać, a zamiast lasu pojawiły się wzgórza. Na horyzoncie rysowała się wioska, niewielka i nieprzygotowana z pewnością do odpierania ataków. Nie miała żadnych wałów obronnych czy wieżyczek choćby drewnianych. -Czuję Bredoryjski smród – powiedział szeptem jeden z kompanii. - Tak pachnie strach i bezsilność – zgodził się drugi z członków ekspedycji. - Ruszajcie się , nie ma czasu na pogawędki – zganił ich największy z osobników. Gdy dotarli do wioski słońce zaczynało wschodzić, wiatr wiał w ich stronę dzięki czemu mogli uniknąć wykrycia przez konie mieszkańców, które gdy wyczuwały obcy zapach głośno rżały. Oddział rozdzielił się na grupy dwuosobowe i ruszył w głąb wsi. Pierwsza krew od niemal stu lat, podniecenie i rządza mordu wydzielana przez oddział była niemal namacalna, dwójki kolejno wchodziły do domów wychodząc po chwili z krwią na ostrzach. Zabijano wszystkich: mężczyzn, kobiety, dzieci, starców. Dla nikogo prócz…. - Proszę nie zabijajcie mnie! Nic nie zrobiłem- krzyczał wniebogłosy staruch, którego ciągnęły dwie postacie. Był całkiem łysy, miał pomarszczoną twarz i bruzdy pod oczami. Jego wzrost nie był imponujący, a ubiór nie świadczył aby żył w wygodach. Szara szata, którą miał na sobie od stóp aż do głowy była poplamiona i wystrzępiona. Sandały miały poprzecierane podeszwy. Jedyną dziwną rzeczą w nim samym był odcień jego skóry. Nie był on brązowy, biały, czerwony czy choćby żółty ale zielony. - Nie martw się nie zabijemy cię… Jeszcze. - Mężczyzna skulił się ze strachu, wojownicy złapali go pod ramiona i powlekli na plac gdzie czekała reszta drużyny. - Przykuć go do pala – rozkazał dowódca. - Jeniec wił się i skręcał lecz nie mógł nic wskórać wobec siły dwóch wojów. Szybko zaciągnęli go pod pal, związali ręce rzemieniem i obwiązali wokół słupa. - A jednak żyjesz Megarze. Dobrze się zaszyłeś, ciężko było cię wyśledzić. Dwadzieścia pięć lat straciłem na poszukiwania choćby jednego twojego śladu, dwadzieścia pięć lat ukrywania się, żywienia robactwem, bez wygód, kobiet, czy miejsca do odpoczynku. Dwadzieścia pięć lat nieustannej pracy nad iskierką do rozpalenia dawnej potęgi vadrackiej rasy. - To się wam nie uda - powiedział zdecydowanie jeniec. -Milicz! – Krzyknął dowódca oddziału wymierzając pojmanemu kopniaka w brzuch. |
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
Powyższy tekst został
opublikowany w serwisie opowiadania.pl. |