DRUKUJ

 

Jestem Bogiem / Jeden dzień

Publikacja:

 13-03-07

Autor:

 Veron
Inspirowane twórczością Jacka Kaczmarskiego



Jestem Bogiem. Tak, to Ja.
To Ja, Pan, Stworzyciel i Stwórca, Alfa i Omega, Początek i Koniec.
To Mnie nazywają Królem Niebios, Bogiem Ojcem, Dobrym Pasterzem.
Jestem Bogiem. Jestem Panem Wszechświata, Panem Wszechrzeczy, Panem Zastępów.
To Ja, Najwyższy, Wszechmogący, Wszechmocny, Wszechwiedzący, Przedwieczny. Wszechobecny...
To Ja. Wiara, Nadzieja i Miłość. Cel Ostateczny. Nieskończone Miłosierdzie. Ciało i Krew. Ja!...
Ja jestem nadzieją na lepsze jutro. Ja jestem natchnieniem i inspiracją. Ja jestem odpowiedzią na wszelkie pytania. Ja jestem pisany wielką literą.
Jestem Bogiem. Do mnie się modli. Mnie się czci. We Mnie się wierzy. Mnie się nie pojmuje!
Ja. Świętość Najświętsza i Sprawiedliwość Jedyna! Ja. Pierwszy Poruszyciel!
Ja! Nieskończone Dobro, którego nie wyrażają słowa!
To Ja jestem Bogiem! Ja!! I nie ma innego!!!

...

Jestem Bogiem. I to do Mnie się spowiadacie. Bo tylko Ja mogę odpuścić wasze grzechy. A teraz przyszedł czas i na Mnie. I mówię to Ja, Bóg Jedyny. Mówię to do was, bo aniołowie boją się Mnie słuchać, a święci zajęci są swoją świętością. Mówię do was, ponieważ nie ma nikogo innego. Już nie.

Jestem Bogiem. I muszę coś wyznać. Lecz nigdy tego nie robiłem... Ale chcę mieć to z głowy. Muszę się przyznać do grzechu. Tak, do grzechu. Jak widać nawet sam Bóg popełnia grzechy. No, może to za dużo powiedziane: "popełnia grzechy"... Popełniłem jeden grzech. Ale jednak...
Po raz pierwszy brakuje Mi słów...
Jestem Bogiem i... mam problem. Tak, Bóg też ma problemy. Od zarania dziejów i z jednym – z człowiekiem. Ale to chyba nic dziwnego. Lecz nie o człowieka Mi chodzi, nie ludzi mam teraz na myśli. Mam problem ze Sobą. Mam problem i mam marzenie.
I boję się. Boję się, że dowiedzą się, co zrobiłem.

Jestem... ekhm...

Cóż... Więc... Popełniłem grzech. Grzech zaniedbania. Zaprzestałem czegoś, do czego sam się zobowiązałem. Do czego stworzyłem swe Najdoskonalsze Dzieło. Przestałem słuchać człowieka. Ludzi.
No, może nie wszystkich. Dla wybranych jednostek pozostałem otwarty. Ich słuchałem. Lecz poczułem się znużony. Prawdziwie świętych za życia nie ma wielu. Straciłem zapał do wysłuchiwania permanentnego lamentu jednych i tych samych.
A przestałem słuchać ze względu na ludzi. Tak, właśnie ze względu na was. To wy odwróciliście się ode Mnie pierwsi. Od waszego Boga, waszej Nadziei, waszej Wiary, waszej...!
Zamknąłem oczy i uszy na świat, który stworzyłem. Lecz otworzyłem je ponownie. Albowiem byłem znudzony. Nie przez wyrzut sumienia. Przecież to Ja jestem sumieniem. Po prostu... byłem znudzony.

I otworzyłem oczy. Lecz dawno już nie byłem na ziemi. I nic nie dostrzegłem.
Więc otworzyłem uszy. A Moja głowa wypełniła się słowami. Kaskadami słów! Słowami w liczbie tak ogromnej, jak miriady gwiazd na firmamencie, które obserwujecie w bezchmurną, bezksiężycową noc. To były modlitwy. Modlitwy spłynęły na mnie, a Ja zachłysnąłem się nimi. Wy powiedzielibyście, że dusicie się, że brakuje wam powietrza. Tak się poczułem. Nie było to przyjemne uczucie. Po tak długim czasie – z waszej perspektywy oczywiście, Ja przecież jestem Wieczny – błagania, prośby, podziękowania wypełniły moją głowę. Lecz było ich zbyt wiele. Nie mogłem ich pomieścić, uporządkować.
Jak szybko otworzyłem uszy, tak rychło je zamknąłem. Nie warto się tak męczyć... Wolę nudzić się dalej, pomyślałem.

Nie! Bóg jest zdecydowany. Bóg jest pewny. Bóg jest mądry. A ja przecież jestem Bogiem!

Więc postanowiłem wybrać sobie kogoś. Jednego człowieka, by od niego rozpocząć. By spróbować ponownie. By zacząć słuchać. Otworzyłem więc uszy na chwilę i usłyszałem: "Boże, pomóż mi, proszę!..."
Niechaj będzie.

Dałem człowiekowi ciało, rozum i wolę, by mógł sobą kierować. Nie ma żadnego "boskiego planu". Ale w każdym pozostawiłem coś, co należy do Mnie. Duszę. Każda dusza jest Moja. Mogę z nią zrobić, co zechcę.
Więc udałem się na ziemię, choć ledwo pamiętałem drogę. A była to długa droga, tak jak dla duszy człowieka długą jest droga, by dostać się do Królestwa Niebieskiego. Lecz szedłem cierpliwie. Postanowiłem to sobie. Pomogę człowiekowi, który błagał Mnie o pomoc. Niech zna Łaskę Pana.
Oto człowiek. Mężczyzna. Patrzyłem mu w oczy – zwierciadło duszy, jeden z Moich lepszych pomysłów. I poczułem jego ból. Postanowiłem dać mu nadzieję, której nie miał już w sobie.
I wygnałem jego duszę w zaświaty, a sam zająłem jej miejsce. Lecz nie spodziewałem się, że pustka może być tak zimna. Wy powiedzielibyście, że to tak, jakby zanurzyć się po szyję w lodowatej wodzie. Tak się poczułem. Nie było to przyjemne uczucie. Ten człowiek był nieszczęśliwy. Tego jednego byłem pewien. Nie wiedziałem tylko z jakiego powodu.

Więc sięgnąłem do jego wspomnień. Potrafię to, przecież jestem Bogiem. I przed Mymi oczyma pojawiły się zamglone, niewyraźne sceny. Pamięć ludzka bywa zawodna.
I zobaczyłem radości i smutki dziecka, potem młodzieńca, wreszcie dorosłego człowieka. Całe życie. Więc tak ono teraz wygląda!... Lecz nie dostrzegłem w nim jednego. Mnie.
Pomyślałem, że ten człowiek nie jest Mnie godzien. Ale to Ja jestem ten Miłosierny. Któż inny miałby dać mu nadzieję, jeśli nie Ja?
Odwieczna, ludzka prawda o Bogu i trwodze znalazła swoje potwierdzenie. Wspaniałomyślnie wybaczyłem mu jego dotychczasową awersję do wiary. Któż inny może wybaczyć?
Lecz co było przyczyną jego melancholii?

Ostatnie wspomnienia były wyraźniejsze. Poszczególne sceny, zapamiętane wydarzenia układały się w spójną całość. Mężczyzna był przedsiębiorcą, miał firmę, prężnie prosperowała. Zaciągnął kredyt, by wejść na rynek z nowym produktem. Lecz nie powiodło mu się. Fiasko. Firmie groziło bankructwo. I jemu także – by ratować biznes zastawił dom. Dziś ma się wyjaśnić, czy uzyska kolejny kredyt, czy też zostanie z niczym. Bez środków do życia.
Wszystko jasne. Ha, czyli jednak wiem coś o życiu!
Lecz to nie wszystko. Jakiś czas temu dowiedział się o chorobie matki. Byli skłóceni od lat. Przez niego. Jego żona odeszła, bo był zbyt pochłonięty pracą. Zabrała córeczkę i wyjechała zagranicę. Babcia nie mogła więcej oglądać wnuczki. I dziś matka ma operację. Ale jego siostra zabroniła mu przyjeżdżać do szpitala.
Teraz czekał.
Chyba jednak niewiele wiem o życiu.

I nagle poczułem, jak jątrząca go bezsilność i rozpacz przybierają na sile. Jego ciałem zaczęły wstrząsać dreszcze. Płakał. Szlochał. Pożałowałem go. Postanowiłem tchnąć w niego trochę nadziei, ocieplić wewnętrzną, zimną pustkę.
I przestał płakać. Otarł łzy. Głęboko odetchnął. Usłyszałem ciche "będzie dobrze". Przypomniałem sobie, jakie to wspaniałe, miłosierne uczucie dawać nadzieję!...
Lecz nie mogę wszystkiego za niego zrobić. Ja daję nadzieje, lecz to człowiek musi ją pielęgnować. Walczyć. Ja mogę co najwyżej odpowiednio go nakierować.
I tak się stało. Mężczyzna spojrzał na wiszący nad drzwiami krzyż. Wykorzystałem to. Skierowałem jego myśli w stronę, którą chciałem. Poczułem jego postanowienie – pójść do kościoła. Słuszna decyzja.

Idąc wraz z nim, spoglądałem na mijających go ludzi. Zastanawiałem się, dokąd wszyscy podążają, za czym gonią. U wielu widziałem też błysk w oku. Ten sam, który widziałem dawno temu, w Ogrodzie. Ten błysk. Jego błysk. Wówczas poczułem strach. A nie zdarza się to często. Strach nie przed nim, lecz przed rzeszą, którą skłonił ku sobie. Którą przekonał grzechem. Lecz zdusiłem w sobie lęk. I tak nie mogłem nic z tym zrobić. Nie teraz.

Mężczyzna doszedł do świątyni. Kościół był ogromnym budynkiem. Nie mogłem się powstrzymać. Zmusiłem człowieka do spojrzenia w górę. Gigantyczna budowla... Ale po co? W imię czego?
Mnie? Pojęcie tego trwało. Nie jestem pewien czy doszedłem do właściwych wniosków.

Mężczyzna pociągnął za obficie zdobioną, mosiężną klamkę trzykrotnie wyższych od niego drzwi. Lecz były zamknięte. Zdziwiłem się. "Dzisiaj msza już była", usłyszałem. Mężczyzna odwrócił się. Przed nim stała zgarbiona staruszka. "Ksiądz proboszcz już pozamykał", babcia spoglądała na niego z dołu przyjaznym wzrokiem, uśmiechając się pełnią osadzonych w protezie zębów. "Chciałem się pomodlić". "Niech pan idzie do domu i przyjdzie jutro. Msza jest na siódmą rano". "A gdzie znajdę księdza?". "A tam, na plebani", wskazała trzęsącą się ręką. Mężczyzna poszedł. Plebania okazała się wystawną, kilkupiętrową, bogato wyglądającą willą. Moje zdziwienie zwiększyło się. Mężczyzna podszedł do wystawnej, czarnej limuzyny. W tej chwili z willi wyszedł ksiądz. Poznałem, że to duchowny jedynie po koloratce. Nie miał na sobie sutanny. I ubrany był elegancko. Zbyt elegancko. "Proszę księdza?". "Tak?". "Chciałbym prosić... o pomoc". "Słucham cię, synu". "Czy mógłbym się poradzić? Wyspowiadać?". "Przyjdź jutro na mszę, synu, dzisiaj niestety nie znajdę już dla ciebie czasu". "Ach... A pozostali księża?". "Wyjechali na urlopy, zostałem sam. Mam dużo na głowie, więc sam rozumiesz". "Aha...". "Przyjdź jutro na mszę, ja muszę już jechać". "Dobrze, do widzenia". "Szczęść Boże. Jedźmy już, Maurycy, spektakl nie zaczeka...". Samochód odjechał. Mężczyzna skierował się ku domowi.

Byłem oburzony! To Gniew Boży! Nie mniejszy, niż wówczas, gdy wyrzucałem handlarzy z świątyni. Ani wtedy, gdy na trzy godziny ziemię spowiła ciemność. Czyż nie nakazałem, aby drzwi do Domu Ojca stały zawsze otworem dla wszystkich?! Czyż nie nakazałem, aby Boża posługa skierowana była na człowieka?! Czyż jako człowiek nie żyłem w ubóstwie?! Zbyt długo Mnie nie było...

Idąc do domu mężczyzna spojrzał na plakat, reklamujący wystawę malarską. "Nic co ludzkie nie jest mi obce". Zachciałem zapłakać jak on.

Mężczyzna doszedł do domu. Wszedł do łazienki i umył ręce, spojrzał w lustro. Zobaczyłem jego twarz. Młodą, lecz pokrytą zmarszczkami, zmęczoną. I spojrzenie. Pełne bólu, smutku, załamania, ale z tlącą się nadzieją, którą sam dawałem. Lecz to mnie nie pocieszyło.
Usłyszałem piskliwy odgłos. Telefon. Mężczyzna poczuł zdenerwowanie. Odebrał drżącą dłonią. "Dzień dobry... dzwonię z banku... państwa wniosek... odrzucony... przykro nam... miłego dnia..."
Usiadł i zatopił twarz w dłoniach. Nic nie mogłem dostrzec. Jednak to, co czułem wraz z nim wystarczało za wszystkie słowa.
Po chwili kolejny telefon. Mężczyzna wzdrygnął się. Zaczął się bać. Nie chciał odebrać. Ale musiał. "Marek... wyszły jakieś komplikacje... krwotok wewnętrzny... mama nie żyje... przyjedź, proszę..."

"O, Jezu..."

Ból, jaki wypełnił mężczyznę był nie do zniesienia. Palił, zżerał Mnie. Mnie! A przecież jestem Bogiem! Jak to możliwe?! Czy naprawdę tak mało wiem o ludziach? Nadzieja, którą mu dałem jeszcze nie umarła, ale była pusta. Niczemu już nie służyła. Jego rozpacz ją zabijała. I Mnie także.
I poczułem ponownie to samo. Po raz drugi! Echo tych słów, po których przestałem słuchać. "Eli, Eli, lama sabachtani!..."

I wówczas to zrobiłem. I żałuję tego. Opuściłem tego człowieka. Przestraszyłem się jego bólu. Uciekłem przed tą męką. Zostawiłem go samemu sobie. Mężczyzna spuścił wzrok.
Lecz popełniłem błąd. Nie przywróciłem mu duszy. Człowiek bez duszy staje się marionetką w złych rękach. Jego rękach.
Poczułem jak gaśnie w nim wola życia. Ponownie wszedł do łazienki. Usiadł na toalecie. Z szuflady z szafki obok zlewu wyjął drobny przedmiot. Żyletkę. Nic nie mogłem poradzić. Na nic nie miałem wpływu. Obserwowałem jak odbiera sobie życie. I nie zapobiegłem temu! Ja, Wszechmocny i Wszechpotężny! Patrząc na zarzynanie owieczki, sam stawałem się jej katem!...

I umarł. A wrota Piekieł otwarły się pod nim. Lecz nie zgodziłem się na to. Chwyciłem jego spadającą duszę i pchnąłem ku Memu Domowi. Tylko tyle mogłem zrobić. I tyle zrobiłem. I ogień go nie pochłonął.
Lecz zaprawdę powiadam wam: z męki tej ksiąg nie będzie...
I wówczas poczułem jego złość. Lecz nie był w stanie nic poczynić. Wciąż jest ode Mnie słabszy. Choć doskonały!... Doskonały pod każdym względem. Zwłaszcza siły perswazji.


I tak przyznaję się przed Wami. Do tego, że przestałem Was rozumieć. Do grzechu zaniedbania, do opuszczenia Was. Do popełnienia błędu. Do dania złudnej, płonnej nadziei. Do zbrodni. Boje się, że aniołowie dowiedzą się, co zrobiłem i – jak on kiedyś – odwrócą się.
W jeden dzień zrozumiałem, że mam problem. A jest nim moje jestestwo. Nie ma celu, jestem nim zmęczony. I mam marzenie – chcę umrzeć. Chcę poznać dzień i godzinę. A to jedyna rzecz, jakiej nie potrafię. Mimo że to ja. Mimo że jestem bogiem.



Praca na konkurs zatytułowany "Jestem Bogiem".

Data:

 listopad 2011

Podpis:

 Adept słowa pisanego

http://www.opowiadania.pl/main.php?id=showitem&item=74523

 

Powyższy tekst został opublikowany w serwisie opowiadania.pl.
Prawa autorskie do treści należą do ich twórcy. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Szczegóły na stronie opowiadania.pl