DRUKUJ

 

S.P.O.D. III - Łut szczęścia

Publikacja:

 13-04-25

Autor:

 Madzia_Rozpruwacz
Mimo że świeciło słońce i śpiewały ptaki, nie potrafiłam się cieszyć. Kiszki mi marsza grały. Czułam się wyspana, więc pewnie była już jakaś jedenasta. Podniosłam się leniwie z gratów, otrzepałam na wszelki wypadek. Wyszłam spomiędzy bloków. Na ulicy słyszałam turkot wszelkiego rodzaju pojazdów, rozmowy ludzi. Wszystko było takie obce.

Zapragnęłam wrócić do domu, ale ponad 100 km to jednak trochę za dużo na pieszą wędrówkę. Pozostało mi iść w stronę centrum miasta.

Mijałam zabieganych ludzi. Każdy się gdzieś śpieszył. Każdy był czymś podenerwowany. Nagle rozbrzmiał klakson. Jakiś nieuważny przechodzień prawie wpakował się pod samochód. Kierowca i niedoszła ofiara wypadku wymienili agresywne gesty. Obaj do siebie krzyczeli. Szłam dalej. Wszędzie widziałam tylko ponure twarze niezadowolone z życia. Zatęskniłam za moją wsią. Tam, jeżeli ktoś był smutny, musiał mieć poważny powód. Zawsze wszyscy życzyli sobie miłego dnia, uśmiechali się do siebie. Nawet po stracie połowy rodziny potrafiłam jeszcze wyszczerzyć zęby. Nie to, co tutaj.

Skręciłam w cichsze miejsce, zdaje się – osiedle. Dostrzegłszy mały sklepik, popędziłam ku niemu. Tutaj ceny wreszcie były normalne. Kupiłam sobie dwie bułki i ser. Takim śniadaniem się zaspokoiłam. Można się przyzwyczaić do skromnych posiłków.

Pojawił się problem nudy. Nie miałam pojęcia, co ze sobą zrobić. Plułam sobie w brodę, że tu przyjechałam. To była nieprzemyślana decyzja.

Przyszedł mi do głowy pomysł dorywczej pracy. Zapytałam o urząd pracy w tym mieście. Kobieta objaśniła mi drogę. Z tego, co mówiła, wynikało, że muszę przejść spory kawałek. Ale miałam przecież cały dzień. Szłam więc wytrwale.

Ruch uliczny się wzmógł. Ludzi pojawiło się więcej. Słońce przesunęło się na niebie. Nie znalazłam urzędu pracy, a powinnam dotrzeć do niego już dawno. Kręciłam się w kółko. Pytałam ludzi, ale cały czas przemieszczałam się w złe miejsca. Myślałam, że mam dobrą orientację w terenie. Przydałaby się mapa…

Miałam już wszystkiego dość. Chciałam usiąść na środku chodnika i zacząć krzyczeć „Jaka jestem bezmyślna”. Oczywiście, nie zrobiłam tego, przez co jeszcze dotkliwiej odczuwałam rozpacz. Liczyłam na łut szczęścia.

I o dziwo, los zwrócił na mnie uwagę. Stara kobieta szła z małym chłopcem. Dzieciak był nieuważny, lód rozpłaszczył się na chodniku. Wielki płacz. Babcia postawiła torbę na ziemi . Zaczęła wycierać jego umorusaną buzię i pocieszać, że kupi mu drugiego. Nagle jakiś facet „pożyczył” sobie stojącą wolno torebkę. „W biały dzień? Idiota z niego” – pomyślałam wówczas. Złodziej szedł, jakby go nikt nie widział. Byłam już kilka metrów od niego, gdy babka krzyknęła „Łapać go! Ukradł mi torebkę!”. Facet zaczął biec. Stawiał tak długie kroki, że oddalał się szybko. Przeciskał się między ludźmi, torując mi drogę. Podążyłam w ślad za nim. W jednym momencie wkroczył na pasy na czerwonym świetle. Biegłam za nim. Samochód zatrzymał się przede mną. Zgrabnie wykonałam małpi skok z dziedziny parkur. Złodziej miał pecha i trafił na gęsty tłum ludzi, samochód na niego trąbił. Dopadłam go. Był niski, więc powaliłam go na ziemię. Z kamienną twarzą założyłam mu dźwignię na ręce, aż jęczał z bólu, i zabrałam torebkę. Spokojnie wręczyłam ją przestraszonej kobiecinie. Szkoda, że nie mogłam tak, jak ona, się uśmiechnąć. Ona odeszła z wnuczkiem, ja zostałam. Bo gdzie miałam pójść? Ale, jak już mówiłam, los nie spuszczał ze mnie oka.

Nagle z samochodu, który tak spektakularnie przeskoczyłam, wysiadł mężczyzna. Zdrętwiałam. To był ten Muszyński z wyłupiastymi oczami. Teraz prawie mu wypadły z oczodołów. Pewnie z wrażenia. Podszedł do mnie blisko. Już myślałam, że chce coś powiedzieć, ale on tylko wpił palce w moje ramię i zaciągnął do wozu. Dosłownie mnie tam wrzucił. Zaraz zauważyłam, że siedzę w luksusowym aucie znanej marki. Znalazłam się koło jakiegoś starca. Ten zmierzył mnie wzrokiem z pogardą. Przez siwą brodę i wąsy wymamrotał:

- Po co ją tu przyprowadziłeś?

- Ona może rozwiązać nasz problem – odpowiedział stanowczo.

O jaki problem mu chodzi? Zapytałam.

- Wszystkiego się zaraz dowiesz.

- A gdzie jedziemy?

Uciszył mnie. Milczeliśmy wszyscy troje w napięciu.

- Ta dziewczynka zna węgierski, panie pułkowniku – odezwał się nagle facet z wytrzeszczem.

- Tak? – zapytał przeciągle starzec.

A więc chce mnie wykorzystać pajac. Zażądam od niego solidnej kasy. Albo ewentualnie poproszę, żeby mnie wcisnął gdzieś w szeregi. Może się uda…

Dojechaliśmy na miejsce. Zestresowany Muszyński znów chwycił mnie szponami i wyjął z auta.

- To jest pan pułkownik i masz się tak do niego zwracać – wycedził szeptem przez zęby. – Lepiej nie zrób mi obciachu, bo pożałujesz.

Wyrwałam się z jego dłoni i zmierzyłam zawistnym wzrokiem.

- Dobrze – zgodziłam się z buntowniczym tonem.

Czułam, że mimo jakiejś ważnej funkcji jest słabym człowieczkiem. Możliwe, że przerastałam go inteligencją.

Zajęliśmy miejsca w restauracji. Wyglądała na drogą. Podeszłam szybko do Muszyńskiego.

- Proszę pana, czy my będziemy jeść jakiś obiad?

- Tak.

- Wszyscy troje?

- No, tak by wypadało…

- Ale ja nie mam tyle pieniędzy.

Westchnął spocony.

- Tym się nie martw – odparł krótko.

Postawi mi obiad. Haha! Moje oblężenie psychiki Muszyńskiego się zaczęło. Chyba mam w sobie jakąś sadystkę, bo sprawiało mi to przyjemność.

Dostojny pułkownik i skaczący wokół niego pan Tadeusz zajęli zamówiony stolik. Usiedli naprzeciw siebie, a ja między nimi. Stolik był mały, okrągły. To trochę krępujące mieć koło siebie taką szychę. Starałam się reprezentować jak najpoważniej. Wyprostowałam się. Nie kładłam łokci na stół.

- Tak więc, panie pułkowniku, to jest nasz tłumacz – pokazał na mnie.

Pokłoniłam się. Przełożony zlustrował mnie, jakby nie wierzył w moje możliwości.

- Dobrze, ale jeżeli to jakieś żarty, to ty będziesz za to odpowiadał.

- Ależ to nie są żarty – powiedziałam szybko, widząc, jak Muszyński przełyka ślinę. – Tak trudno dziś o tłumacza języka węgierskiego…

Obaj panowie spojrzeli na mnie zdumieni. Muszę przyznać, że sama się zaskoczyłam tą gotowością do obrony tego przeklętego Muszyńskiego.

Starszy pan wyjął z teczki kartkę papieru w koszulce.

- To ten list, o którym mówiłem.

Podał go mężczyźnie naprzeciwko. Ten obejrzał go, ale zupełnie nierozumnie. Potem oddał go mi.

Tak, to był list po węgiersku. Na szczęście krótki. Na pierwszy rzut oka enigmatyczny, ale z każdą chwilą widziałam coraz więcej znajomych słów. Zaczęłam półgłosem czytać treść pisma, co dla panów brzmiało jak wierszyki na połamanie języka.

- Czy mam zacząć tłumaczyć?

- Tak – odpowiedzieli razem.

- List napisał Imre Lengyel. Jego nazwisko oznacza „Polak”. Pisze do dyrektora SPODu – umilkłam na chwilę, by ułożyć zgrabne tłumaczenie. Ale nagle przyszło mi coś do głowy. – czy mogłabym poprosić pana Muszyńskiego na chwilę?

Pułkownik się zgodził. Widziałam jego zniecierpliwienie.

Odeszłam ze zdziwionym panem Tadeuszem.

- Co ty wyprawiasz?! – schylił się ku mnie i wyszeptał.

- Proszę mnie posłuchać. Zdaje sobie pan sprawę, że moja znajomość języka węgierskiego jest bardzo cenna?

Pojął, o czym mówię. Wybałuszył oczy jeszcze bardziej niż mogłam to sobie wyobrazić.

- Ile chcesz?

- To nie muszą być pieniądze. Za to mam jeden warunek – zamilkłam, utrzymując go w napięciu.

- No jaki? Mów.

- Niech mnie pan wcieli do waszych oddziałów.

Bezradnie ukrył twarz w dłoniach.

- Potrzebuję tego. – Zobaczywszy, że próbuje protestować, dodałam: - A pan potrzebuje mnie.

Zamrugał wilgotnymi oczami. Wziął głęboki oddech i powiedział:

- Dobrze. Spełnię twoją prośbę, ale dokładnie omówimy to później.

- Ale jeżeli pan nie dotrzyma słowa, to …

- Dotrzymam, spokojnie – przerwał mi, bojąc się, co powiem.

Wróciliśmy do stolika. Pan pułkownik wyraźnie był na nas zły. O ile, mnie to za wiele nie obchodziło, to podejrzewam, że takie wybryki grożą posadzie Muszyńskiego.

- Na czym stanęłam… A tak, tutaj. Delikwent pisze tak: „Proszę o powołanie mnie do zawodowej służby wojskowej w korpusie oficerów. Ukończyłem Wyższą Szkołę Oficerską Wojsk Lądowych w Budapeszcie. Dołączam potwierdzenie mojej tożsamości oraz wykształcenia”. W Uwagach dodaje, że jego dziadek był podoficerem w wojsku polskim. I że ma polskie pochodzenie i że uczy się języka polskiego.

- Chyba dopiero zaczął, skoro pisze po węgiersku – powiedział pułkownik.

- Nie wiem, skąd ten pomysł. Węgierski nie jest tak rozpowszechniony jak angielski czy francuski – dodałam. – Myślałam, że na tyle są oświeceni tam na Węgrzech.

Zapadła cisza. W tym czasie doniesiono obiad. Tak dużo jeszcze w życiu nie jadłam. Pachniało cudownie. Zwłaszcza, że od wczoraj jadłam tylko śniadanie.

Przez chwilę odpoczęłam od rozmowy. W ciszy delektowaliśmy się posiłkiem. W końcu jednak pułkownik rzekł jakiś weselszy:

- No to problem z głowy. Myślałem, że to pismo to coś poważnego. Dyplomacja czy coś… A tu takie kwiatki!

- A czy pan pułkownik nie chce odpisać temu człowiekowi? – zdziwiłam się.

- A po co? – machnął ręką. – Skoro pisze w języku nierozumianym przez nikogo, w dodatku do niewłaściwej osoby, to ja nie chce, żeby miał coś wspólnego z naszymi oddziałami.

- A do kogo powinien napisać?

- Do osoby odpowiedzialnej za rekrutację.

- Czyli do mnie – dorzucił Muszyński.

Nie zdążyłam skomentować całej sytuacji, gdy starzec zaśmiał się i schylił, by rzec tylko do nas dwojga:

- A poza tym… No ja rozumiem, że w wojsku ma się znajomości, ale żeby tak oficjalnie o tym pisać.

Facet po mojej prawej zareagował śmiechem. Ja tylko udawałam, że bawi mnie ta sytuacja. Człowiek specjalnie z innego kraju pisał do nas, do nas! A wielce rozbawiony pan pułkownik nie raczy nawet odmówić. Choć muszę przyznać, że Węgier się nie wysilił. Mógł przynajmniej napisać po angielsku. Nie byłoby problemu z tłumaczem. Albo nie! Cofam to, co pomyślałam. Dzięki tej jednej sytuacji mam okazję dotrzeć tam, gdzie chciałam. Do oddziałów SPODu!

Data:

 15 kwietnia 2013 r.

Podpis:

 Leszczynianka ^^

http://www.opowiadania.pl/main.php?id=showitem&item=74879

 

Powyższy tekst został opublikowany w serwisie opowiadania.pl.
Prawa autorskie do treści należą do ich twórcy. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Szczegóły na stronie opowiadania.pl