![]() |
|||||||||
Wieczór jak nie co dzień. |
|||||||||
![]() |
|||||||||
|
|||||||||
O poranku wybiegłam z domu radosna jak skowronek. W drodze do pracy nie przeszkadzało mi nawet to, że spóźniłam się na autobus i musiałam przesiąść się dwa razy. Pamiętałam przecież, że dzień wcześniej było dużo gorzej...* Teraz dotarłam do celu na czas i tylko to się liczyło. Dzień przebiegał spokojnie, miło, leniwie wręcz. Jednak pomimo to, a może przez to właśnie, w drodze do domu, znużona, rozkoszowałam się wizją wieczoru przy ulubionej muzyce, być może z lekcją pilatesu w sieci z instruktorką o azjatycko brzmiącym nazwisku Ho (i pasującymi do nazwiska rysami oraz akcentem). W związku z tym, że miałam spędzić ten wieczór samotnie (moja "połówka" przebywała na południu Polski i jego powrót przewidziany był na późne godziny wieczorne) przez chwilę rozważałam też pedicure z aromatyczną kąpielą stóp, kubek gorącej herbaty z czystka lekarskiego lub ulubionej pu-erh (nikt mi nie będzie mówił, że pachnie bagnem) i lekturę prasy (kolorowej, aczkolwiek z górnej półki, a co!). Ucisk w żołądku przypomniał mi o kolacji, a błogosławiony rozsądek sprawił, że wysiadłam z tramwaju i poszłam skonsumować posiłek w północno-afrykańskiej knajpce, nie czekając aż zrobię zakupy, dotrę do domu i coś upichcę. Po skończonym posiłku, nasycona, kontynuowałam podróż w kierunku domu, przysypiając słodkim, lekko narkotycznym snem ("narkotyczny" w moim przypadku charakteryzuje się opadaniem głowy w różnych kierunkach, są też niekontrolowane uśmiechy oraz wyrzuty kończyn w stronę zaskoczonych współpasażerów). Wysiadłam wreszcie, po drodze zrobiłam pokaźne zakupy i objuczona jak wielbłąd, co pasowało do wcześniej spożytego, afrykańskiego posiłku, doczłapałam pod drzwi mieszkania. Szukałam klucza. W torebce, kieszeniach, portfelu i wszystkich sekretnych zakamarkach poszczególnych części mojej garderoby. Poszukiwania powtórzyłam parokrotnie. Za każdym razem zwiększając lub zmniejszając intensywność ruchów. I intensywność sapnięć i oddechów. Ale klucz nie został odnaleziony. MUSIAŁ gdzieś być! Wdech, wydech, bo "oddech i uśmiech" w sytuacjach stresowych to u mnie podstawa. Nagle uświadomiłam sobie, GDZIE jest. Że JEST! Już wyciągałam po niego rękę i pewnie dosięgnęłabym go z miejsca, w którym stałam, gdyby nie zamknięte drzwi pomiędzy moją dłonią a szafą, w której zostawiłam go rankiem tego dnia. A nie ja (i nie swoim kluczem) zamykałam rano drzwi, więc wszystko jasne. CÓŻ... Cóż? CÓŻ! W świat poleciało kilka odmian mojego ulubionego angielskiego słowa na "f", pochodziłam w tę i z powrotem po korytarzu. Miałam ochotę zajrzeć pod wycieraczkę - a nuż będzie tam klucz? W amerykańskich serialach przecież zawsze tam jest - ale pamiętałam, że jesteśmy w Polsce i nie chowamy pod nią klucza. Byłoby to dziwne, bo w ogóle nie mamy wycieraczki. Wykonałam telefon do W., "uwięzionego" w knajpce nad aromatyczną pizzą prosto z pieca, o dwie godziny drogi od domu, plus trzydzieści minut na zjedzenie, piętnaście na dotarcie do samochodu i kolejne kilkanaście na niespodziewane niespodzianki, które przecież mogą się przydarzyć. W. zaniepokoił się, radząc mi wizytę u rodziców (czterdzieści minut jazdy przez miasto - odpada), u koleżanki (nie ma jej w mieście, chyba, raczej tak - odpada), u sąsiadów - policzyłam ile razy widziałam sąsiadów odkąd tu mieszkamy - dwa w przelocie wydało mi się za mało, żeby zwalić się do nich i przez trzy godziny silić się na wymyślanie tematów do rozmów, lub, co gorsza, spędzić ten czas z przepraszającym uśmiechem na ustach i siatami zakupów wydzielającymi smakowite zapachy w przedpokoju. A jak zgłodnieję? Co prawda jestem świeżo po kolacji ale za pół godziny świeżość się ulotni, bo jak wiadomo, kobiety myślą o jedzeniu kilkaset razy dziennie, tak jak mężczyźni o seksie. Hmm, u mnie to się chyba miesza - takie proporcje 40/60 - raz przeważa kobieta, raz mężczyzna. Ale seks można zastąpić posiłkiem a czy posiłek można zastąpić seksem? Oczywiście, że tak! Ale ile razy pod rząd? No i nie z sąsiadem. Zwłaszcza na oczach sąsiadki. Wizyta u sąsiadów odpadła ostatecznie, tak jak siedzenie na schodach, na ławce pod blokiem, spacery po lesie i kilka innych opcji, bo wpadłam na genialny pomysł - pojadę na rowerze do kina! Rower to jest to, a seans filmowy to "to jest to" do kwadratu. Poinformowałam o moich planach W. Ucieszył się, że będę bezpieczna w kinie. Porzuciłam pod drzwiami zakupowe "juki", bo: a) trzeba ufać sąsiadom, nawet jeśli się ich dobrze nie zna - a jak coś zginie, to się będzie przynajmniej wiedziało jacy są, b) ciężko jechać na rowerze z torebką i dwoma siatami. Zabrałam artykuły, których najbardziej byłoby mi szkoda, gdyby ktoś z sąsiadów okazał się sami wiecie kim... Świeca zapachowa, mleko kokosowe i obłędnie pyszna czekolada gorzka kawowa w połączeniu z białą - mmm - i tym podobne artykuły "pierwszej potrzeby" wylądowały w mojej torebce. Rzuciłam ostatnie spojrzenie na zamknięte na głucho wrota krainy niedoszłej kąpieli stóp, świątyni pilatesu, ostoi bossanovy, przysiółka wyboru herbat i spokojnej przystani basenu morza czytelniczego. Wybiegłam w ciemniejący już, nieprzyjazny "busz" (mieszkamy pod lasem), zwany przez jednych "dworem" a innych "polem". Uwolniłam z więzów mojego dzielnego rumaka na dwóch kołach, dosiadłam go i ruszyłam w znane - nieznane. Okazało się, że bardziej nieznane i na dodatek niebezpieczne, bo wypaliła się przednia lampka mojego roweru i jechałam prawie po omacku. Jak ćma zmierzałam w stronę oświetlonej głównej drogi, modląc się, żeby prowadzący inne pojazdy nie pomylili mnie z nocnym motylem (niektórzy się ich panicznie, nie wiedzieć czemu, boją i pragną zabić jak tylko zobaczą je w kręgu swojej lampy). W końcu, po dziurawych i "wertepiastych" chodnikach, dojechałam do kina. Jak pięknie! Czerwony dywan od samego wejścia, gwiazdy migotały na suficie, łagodnie szumiał ekspress do kawy a maszyna po popcornu robiła puf puf puf. Co prawda nie jem prażonej kukurydzy, a moja siostra twierdzi, że popcorn pachnie myszami, ale wtedy ten dźwięk i zapach sprawiły, że poczułam się swojsko, prawie jak w domu (nie to, żebym miała w nim myszy - odpukać), do którego brama została dla mnie dzisiaj brutalnie zatrząśnięta. "Wybierz film" - pomyślałam - "to zawsze takie przyjemne". Okazało się jednak, że w najbliższym czasie są same komercyjne "hity" - seanse dla miłośników kataklizmów połączonych z inwazją robotów z kosmosu, albo miłosnych perypetii w landrynkowym stylu, z kokardką, brokatem, lukrem, bitą śmietaną i wisienką, w otoczeniu marcepanowych serduszek. Wszystko to lubię, ale nie w stadach. Za kosmosem i marcepanem chwilami przepadam, brokat nawet CENIĘ, roboty, serca i wiśnie są w porządku, ale nie chciałam się karać za to, że zapomniałam klucza. Mówiąc po ludzku - wybrzydzałam. I już czułam, że chciało się to przerodzić w focha... kiedy nagle mój wzrok padł na tytuł najnowszej komedii mojego ulubionego nowojorskiego neurotyka i wiedziałam, że jeśli film, to tylko ten! Nieważne, że zaczyna się za półtorej godziny. Kupiłam bilet - za płatność kartą i dostałam sporą zniżkę (w myślach przesłałam wielkie "dziękuję" mojemu bankowi, wtedy bardzo potrzebowałam miłych niespodzianek, a panią kasjerkę uraczyłam cukierkowym uśmiechem, zapożyczonym z filmów typu "romantica", które poszły w odstawkę). W lepszym nastroju wyszłam na zewnątrz, żeby przewietrzyć płuca po zapachu myszy. W oddali migotało centrum handlowe, więc z werwą pomaszerowałam w tamtą stronę. Czego tam nie było! Wszystko, łącznie z ladami zastawionymi nęcącymi potrawami na wagę. Marsz w stronę kotła z zupą soczewicową przerwała mi stojąca przed restauracjami zaskakująca, samotna półka z książkami. Obok niej otwierał szerokie ramiona dizajnerski, kolorowy fotel z wysokim zagłówkiem i podłokietnikami (marzenie każdego czytacza). Jako że, jak już wcześniej wyjawiłam, jeść lubię oj lubię, ale za czytaniem to ja po prostu prze pa dam, zaczęłam wodzić palcem po obwolutach książek, szukając ciekawej pozycji. Na półce napisane było "STREFA WOLNEGO CZYTANIA" i żeby usiąść i poczytać. Namawiali i namówili - usiadłam i... przeczytałam w godzinę dwadzieścia całą książkę. Całą, bo akurat cienka była. A jaka ciekawa! Ukontentowana byłam ogromnie. Co za niespodziewanie cudowny wieczór, pomyślałam, odkładając książkę na półkę. Co za wspaniały pomysł, żeby w komercyjnym centrum handlowym nakłaniać w tak oryginalny sposób do lektury. Co za zaskakująco wzbogacający w doznania czytelnicze sposób na spędzenie wieczoru. Zadowolona, przeciągnęłam się w fotelu, pogłaskałam dłonią po gładkim materiale podłokietnika i, wstając, napotkałam zadziwiony wzrok pracownika ochrony obiektu. Posłałam mu rozczytany, nieobecny uśmiech kogoś, kto wraca właśnie ze świata wyczytanego w książce, i dziarskim krokiem przeszłam w stronę wyjścia. No co? Przecież napisali, że wolno czytać i nie napisali jak długo. Potem poszło już jak rakieta: film rewelacja, i do chichu i do refleksji, powrót rowerem do domu z rozmarzonym uśmiechem na ustach, w powiewach ciepłego wiatru, pod gwiazdami (tym razem cieszyłam się, że nie mam świateł, bo samochodów o tej porze było mniej, a w ciemności widać więcej gwiazd na niebie), w domu czekał już na mnie, przy otwartych drzwiach(!), zaniepokojony i stęskniony, mój ukochany. Opowiadań o wieczornych przygodach i zachwytów nad nimi nie było końca. Że niby miało być tak okropnie, bo nie ma klucza i te schody i twardo, zimno i ciemno a tu nagle tak miło, zabawnie i książka i kino świetne i przejażdżka... Że ja taka dzielna, bo znalazłam jasne strony "ciemnego" wieczoru i jeszcze się cieszę. Przytulania, uśmiechy, herbata, opowieści z południa Polski, radość w czystej postaci. Czego chcieć więcej? Może tylko zapasowego klucza "na wszelki wypadek". A najlepiej kilku, w każdej torebce po jednym. Aha, zakupy przetrwały pod drzwiami, więc sąsiedzi okazali się uczciwi. Albo nie wychodzili z mieszkań w tym czasie kiedy mnie nie było... *... bo deszcz zacinał. W tramwaju, tknięta nagłym przeczuciem, sprawdziłam ważność mojego biletu miesięcznego. Okazało się, że minęła poprzedniego dnia. Nie miałam bilonu, żeby kupić bilet w automacie, wysiadłam więc czym prędzej (unoszona falą przypływu adrenaliny) i poszłam do bankomatu, który stał pod rynną. Z rynny szerokim strumieniem lała się miejska deszczówka i, szemrząc przyjemnie jak górski potok, oblewała mój parasol kiedy wyjmowałam pieniądze "ze ściany". Siła wody miotała czerwoną czaszą parasola, na czym ucierpiały moje ręce, karta ale na szczęście nie papierowa gotówka. Weszłam do sklepu, żeby kupić wodę i rozmienić pieniądze, żeby mieć monety. Nagle dotarło do mnie, że nie chcę przecież pojedynczego biletu, tylko bilet miesięczny. Maszyna, w której mogłam doładować kartę, znajdowała się na następnym przystanku, jakieś pięćset metrów dalej. Deszcz był ciepły, więc pomaszerowałam ochoczo, aczkolwiek nie radośnie. Na miejscu okazało się, że automat do ładowania karty MPK nie przyjmuje nowych banknotów - taki feler - o czym poinformował mnie miły pan w kiosku, rozmieniając mi sto złotych w nowym, sztywnym, szeleszczącym i pachnącym papierku na dwie, stare, wysłużone i aktualnie bardzo mi potrzebne pięćdziesiątki. Kupiłam wreszcie bilet na całe następne trzydzieści dni i dotarłam do pracy spóźniona. Uff? Otóż, wcale nie, bo dzień okazał się być z gatunku "tniemy na pasy i przypalamy żywym ogniem, a na deser kręcimy młynka wyprutymi wnętrznościami", ale to już kompletnie inna historia... Kobieta z Magdalii Tekst ze zdjęciem znajdziecie na moim blogu http://kobieta-z-magdalii.kobietnik.pl/2016/04/wieczor-jak-nie-codzien.html |
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
Powyższy tekst został
opublikowany w serwisie opowiadania.pl. |