DRUKUJ

 

PANAMÁ Y COSTA RICA - Las aventuras de Arturo

Publikacja:

 17-09-09

Autor:

 Artur Dubis
PANAMÁ Y COSTA RICA
Las aventuras de Arturo

Artur Dubis

To co znajduje się poniżej, to nie relacja sensu stricto, również nie przewodnik, a jedynie są to zapiski czynione w czasie rzeczywistym podczas podróży do dwóch krajów, przez większość znanych przeważnie jedynie z nazwy. Po cóż te zapiski w ogóle powstawały? Przede wszystkim dla mnie samego, aby na starość ponownie wrócić do mnogości chwil, emocji i rzeczy w nich zawartych. By nie żałować młodości i tego, że niezauważalnie przepadła gdzieś ona w bezmyślnej gonitwie za ulotnymi dobrami materialnymi. By nagle nie stwierdzić z trwogą, że moje życie było jedynie nudną rutyną, a ja sam nie łapałem go, przynajmniej momentami, całymi garściami.
W tyle głowy oczywiście też miałem potencjalnego czytelnika, nie tylko w postaci przyjaciół, ale również też kogoś obcego, kto zechce poświęcić swój czas na przeczytanie o jakimś Arturze na rubieżach świata, który nieco naiwnie
i beztrosko (a czasem, jak będzie można przeczytać, również i wręcz głupio) ‘bujał się’ po Panamie i Kostaryce.
Nie przynudzając (co niewątpliwie przytrafiło się wielokrotnie poniżej), zachęcam do czytania!



PRZED PRZED

3 III 2017

Wiem, jest dopiero marzec, ale relację z nadchodzącej za kilka miesięcy, bo w lipcu, podróży do Panamy wypadałoby zacząć właściwie już teraz. Tak naprawdę nie mam pojęcia, czy jakiekolwiek dłuższe zapiski kiedykolwiek powstaną, ale kto wie? - może wezmę ze sobą mój tablecik i tak jak rok temu, na Kubie, również w czasie tej wycieczki, będę coś sobie stukał na doczepionej do niego niewielkiej klawiaturce.

Jest piątek, siedzę sobie teraz, porą mocno wieczorową, w małej mieścinie na południu Polski i szukam w internecie jakichś przewodników po kraju zupełnie mi nieznanym, a do którego lot kupiłem sobie dwa dni temu. Są oczywiście przewodniki obcojęzyczne, ale niestety w drakońskich cenach, tak więc raczej sobie je podaruję. To mają być trochę tzw. wakacje budżetowe, a i w sumie dobrze jest iść na żywioł, więc nie będę wydawał nie wiadomo jakich pieniędzy na sprowadzane z zagranicy książeczki. Aczkolwiek znalazłem w internecie jakieś dwie pobieżne relacje z wycieczek innych Polaków. Druknąłem więc, nie omieszkałem przeczytać w autobusie do i z pracy. Toteż wiem już, że z lotniska w Panama City do centrum można udać się autobusem. Dobre i coś!

Oczywiście dwa dni temu, tuż po zakupie lotu francuskimi liniami Air France, zerknąłem ponownie na stronę polskiego MSZ. O ile wcześniej interesowały mnie sprawy wizowe (paszport wystarczy!) i sprawy bezpieczeństwa (nie gorzej niż w Polsce), o tyle tym razem skupiłem się bardziej na reszcie.

"Turysta ma prawo wwieźć (...) jedno urządzenie elektroniczne."

XXI wiek i takie coś! O żesz! Polskiej ambasady w Panamie nie ma, toteż szybko wyszukałem namiary na panamską ambasadę w Polsce. I dawaj, szybko spod moich palców wyszedł taki oto mail! Po polsku i na wszelki wypadek po angielsku.

"Na stronie polskiego MSZu pisze, że można mieć tylko 1 (!) urządzenie elektroniczne. Co to znaczy? Jeden telefon? Jeden aparat? Jak mam telefon, nie mogę wziąć aparatu? A tablet? Jak to rzeczywiście wygląda?"

Kilka godzin później na moją skrzynkę pocztową dotarła odpowiedź (po polsku) od Embajada de Panamá en Polonia (oryg. cyt.):

"Szanowny Panie Arturze,

Nie ma powodu do zmartwień, można wziąć więcej urządzeń elektronicznych, oczywiście na użytek własny (np. podejrzane byłoby branie 5 tabletów czy telefonów-ilości mogących sugerować, że urządzenia przeznaczone są na handel)."

Uff! Myślę o tablecie, oczywiście telefonie (Google Maps!) i jeszcze telefonie takim już nieco wiekowym, tak na wszelki wypadek. I genialnym aparacie za 100 zł z olx.pl (tak właściwie to mój drugi taki już, bo ten pierwszy, kupiony w sklepie za 300 złotych więcej gdy był nowy, uległ małemu uszkodzeniu gdzieś na Malcie parę lat wcześniej). Nie jest cienki jak kartka papieru, dzięki czemu, jako osoba podróżująca solo, mogę go sobie postawić na jakimś murku (i o to chodzi!) i włączyć nastawkę, a i da się nim zrobić fajne zdjęcia plenerów oraz zwykłe selfie. Można też liczyć na przyzwoitą fotkę samego siebie, zrobioną obcą ręką (Me puede tomar una foto? - i już powinno się udać!), na tle jakichś ciekawych miejsc. Strata takiego Canona, jako, że nie kosztuje on majątku, też nie przyprawi mnie o jakieś większe palpitacje serca czy bezsenne noce. Tylko z racji faktu, że nie produkuje się go od lat, zapewne nie kupię już kolejnego takiego samego egzemplarza w razie uszkodzenia tego. Dobra, przynudzam, ale pora późna, a i zmęczonym jest niebywale całodniową pracą.

Przez tych kilka miesięcy powolutku przypomnę sobie podstawy hiszpańskiego, oczywiście douczę się jeszcze tyle na ile czas pozwoli, i ruszę na konkwistę (jakby źle to nie brzmiało) kolejnych obcych ziem!

Słówko na dziś: De ida y vuelta - Tam i z powrotem



PRZED

28 VI 2017

Ale ten czas leci! Czerwiec już! Przygotowania nabierają tempa! Zaprojektowane specjalnie na wyjazd dwie koszulki właśnie sobie idą do mnie Pocztą Polską, na ebayu znalazłem używany przewodnik z Wielkiej Brytanii za 20 zł z przesyłką (też już wędruje w moim kierunku), a dzisiaj udałem się na szczepienie przeciw żółtej gorączce (czyli febrze). Znalazłem lekarza medycyny podróżniczej w placówce prywatnej. Wizyta - 135. Szczepionka - 277. Ogólnie było całkiem miło. W poczekalni do różnych lekarzy piątka elegancików (BARDZO markowe ciuchy) zabijała czas gapiąc się nieprzytomnie w telefony. Zero kontaktu wzrokowego z innymi, zero spojrzenia gdziekolwiek, na ścianę chociażby, na podłogę może? Nic! Stwierdziłem, że jak nie możemy się na siebie pogapić, to otworzę sobie plecak. Po chwili wyglądałem wśród nich chyba nieco dziwnie wpatrując się w prawie siedmiuset stronicowego opasłego potwora traktującego o Henryku VIII i jego dworze (skończyłem w busie, w drodze powrotnej!).

Wreszcie sama wizyta. Pani ‘doktór’ czytająca w internecie (podglądnąłem oczywiście - www.cdc.gov) zalecenia dla Panamy (i Kostaryki, bo od paru dni nie wykluczam opcji udania się i tam), po chwili proponująca mi dodatkowe szczepienie na dur (250 zł), tężec (45), żółtaczkę (220 zł razy trzy dawki), wściekliznę (193) i coś tam jeszcze. Mimo wiecznych miernych/dopuszczających z matmy nietrudno mi było wyliczyć, że razem z wizytą i moją febrą to ponad tysiąc złotych. No i miałem jeszcze zamiar poprosić o receptę na Malaron (przeciw malarii), 150 zł za paczkę (a potrzebuję dwie) po cenie dla znajomych pewnego kierownika pewnej apteki. Zaczął więc mnie oblewać zimny pot, tym bardziej, że pani doktor nalegała wręcz bym się zaszczepił na wszystko! "Ale ja naprawdę panu doradzam, pan naprawdę musi, naprawdę warto!" Nic z tego, pani doktór, budżet nie puszcza, no i basta.
Na febrę już jestem dożywotnio (!) odporny (lekkie ukłucie, całkiem bezbolesne, chyba, że to ja jestem jakiś dziwny), jeszcze tylko Malaron wykupić, a na resztę przecież nie umrę (chociaż koniecznie uzupełnię te szczepienia w niedalekiej przyszłości!).

Szczepienie, nawet takie najprostsze, to podstawa! Nawet jeśli nie jest obowiązkowe, jak w przypadku Panamy.
PS: Tego dowiedziałem się przypadkiem, od pani doktór buszującej w przepastnych odmętach internetu. Mimo, że udając się do Panamy nie trzeba się szczepić przeciw żółtej febrze (ale warto!, co wiem), to chcąc jechać z Panamy do Kostaryki, trzeba okazać celnikom dowód bycia na nią odpornym (czyli na nią szczepionym). Dobrze, że – nawet nie musząc – to zrobiłem, bo jakby mi się ubzdurało tam wybrać, to bym pewnie został na granicy…

Słówko na dziś: Inexplicable – Niewytłumaczalne (jak w angielskim!)



6 VII 2017, nadal w PL

Od trzech dni mam objawy uboczne szczepienia. W każdej wolnej chwili śpię, bolą mnie oczy, no i dokucza mi jeszcze kilka innych objawów, ale nie mam zamiaru w tym miejscu narzekać. W każdym (bądź) razie mam w sobie prawdziwą, najprawdziwszą żywą febrę (super!), z którą organizm sobie mniej lub bardziej udanie właśnie walczy... Ech, czuję się jak zombie :/

A koszta rosną. Tabletki antybiegunkowe i krem przeciwsłoneczny (koniecznie pięćdziesiątka) 60 złotych, jakieś kosmetyki 25 złotych, mega cienki pasek na pieniądze, który można włożyć pod podkoszulek i pozostanie on niewidoczny 20 złotych z przesyłką... Lekkie skarpetki, repelenty - 60 zł. A, jeszcze ubezpieczenie trzeba zakupić (zapewne AXA za 120). Do niedawna w Panamie turyści mieli DARMOWĄ opiekę medyczną, ale szybko rozwinęła się tam... turystyka medyczna w postaci nieubezpieczonych u siebie Amerykanów, chcących się podleczyć w nieodległym kraju. Chociaż tak sobie myślę... Może na miejscu znajdę jakiegoś ubezpieczyciela? Pomyślę...

Słówko na dziś: Mosquitero - Moskitiera



12 VII 2017, nadal w PL

Ubezpieczenie zakupione, dolary amerykańskie też (kurs z dzisiaj - 3,75) objawy uboczne po szczepieniu na szczęście już ustąpiły, wszystko jest już spakowane. Nie biorę walizki, duży plecak jako rejestrowany, i zwykły jako podręczny. Odczuwam to lekkie podniecenie przed podróżą - tę lekką obawę przed wybyciem, ale też i przemożną chęć poznania czegoś nowego! Zew przygody!

Słówko na dziś: Descuento - Zniżka



TUŻ PRZED

13 lipca 2017, Kraków

Jak mawiają Chińczycy, najdłuższa nawet podróż zaczyna się od pierwszego kroku. Moja oficjalnie się rozpoczęła, chociaż rzekłbym, że od pierwszego kufla. Ciemny Opat w fajnym ogródku na dziedzińcu jednej z krakowskich knajp nieopodal Dworca Autobusowego. Czekam na Polskiego Busa. Za 80 minut pojedziemy do Warszawy. Jestem wyposażony w książki (Biografia Manchesteru United i kolejne Metro – 2034 -Glukhovskiego), a także trochę gazet z ostatnich trzech tygodni (no i mam jeszcze pismo Świadków Jehowy, “Strażnicę”, dla jaj podrzucone przez znajomego [Frogu, łosiu!], co by z ciekawości sobie przeczytać).
Ludzie przy stolikach siedzą stadnie w grupach i się śmieją, a ja sobie siedzę sam, pozwalam Nieznanemu (nie, to nie Dark Passenger, heh) przenikać mnie na wskroś - lubię ten dreszcz ekscytacji. I lubię taką samość - 'samość’, to chyba dobre określenie, bo skoro bycie samemu mi nie dokucza, nie można nazwać tego przecież samotnością. Poza tym dobrze jest odpocząć sobie od ludzi, nawet tych najbliższych - potem dobrze się do nich wraca :) No i samotne (samościowe?) podróże mają sporo plusów - wstaje się kiedy się chce, chodzi się gdzie się zachce, robi się, na co się ma ochotę. Nikt nie narzeka, że bolą nogi, boli głowa, boli wszystko… No, oprócz mnie, ale ja mogę przecież, haha! Ale tak poważnie, to ma się czas na odkrywanie samego siebie, wsłuchanie się we własne myśli i poznanie własnego rytmu organizmu. No i wiadomo, że jest troszkę trudniej, bo jednak zawsze 'co dwie głowy, to nie jedna’, ale to tylko dodaje smaczku całej wyprawie. Trzeba sobie poradzić samemu i już! No dobra, jeszcze dobrze nie wyruszyłem, a już tak strasznie przynudzam. No ale pierwszy kufel, tzn. krok, też wart jest przecież uwiecznienia, czyż nie?
Zdrowie!


Słówko na dzisiaj: La bańera – Wanna



13 lipca 2017, gdzieś w Świętokrzyskiem

W autobusie, na górnym pokładzie, siedzenie tuż przed przednią szybą. Metr ode mnie, po drugiej stronie przejścia, świeży pan magister z Albanii. Wraca z Krakowa, będąc po rozmowie o pracę. Z godzinkę przegadaliśmy o swoich krajach. Ludzie z zewnątrz czynią ciekawe obserwacje. “Na początku zapinałem pasy w autobusie, ale tu nikt tego nie robi”. No tak, to nasze buntownicze wręcz umiłowanie wolności, nawet kosztem bezpieczeństwa… Fajny gość, opowiedział mi sporo o najnowszej historii swojego kraju - ot, też mieli komunizm, ale w formie dyktatorskiej, niezwiązanej ze Związkiem Radzieckim. Taki Ceausescu (rumuński przywódca) tylko razy dziesięć – przenieufny wręcz i wiedzący lepiej niż wszyscy (wow! – nie wiedziałem, że w Europie był ktoś, kto mógłby przebić Ceausescu!). Trzeba doczytać i kiedyś się tam kopsnąć (kiedyś już prawie tam byłem…. Ale, co się odwlecze…). Ja ze swej strony, przypomniawszy sobie o dwóch przeczytanych przeze mnie ponad dziesięć lat temu wypożyczonych z miejskiej biblioteki książkach Kadare’a (‘Generał Martwej Armii’ oraz ‘Krew za Krew’) mogłem nawiązać do pięknych krajobrazów albańskich gór i prawa zemsty nadal popularnego wśród klanów zamieszkujących oddalone od miast rejony. Niesamowity to pisarz, skoro po tylu latach wszystkie te jego opisy wyskoczyły mi przed oczy jak żywe! :) Przy okazji ‘Generała…’ pogadaliśmy o wojnie i przy okazji o włoskim wpływie na kulturę albańską… (np. obecnie, abstrahując już od historii, odbierają włoskie kanały przez anteny satelitarne, dlatego w miarę znają włoski).
Strasznie był miło zaskoczony tym, że taki niepozorny, brzydki, owłosiony, chudy Artur w tanich trampkach wygłasza peany pod adresem jego ziomka. No ale nie można było nie wygłaszać, bo to pisarz WYBITNY.
Teraz ogarnia nas lekka senność, powoli za oknami się ściemnia - ja sobie piszę, on przymyka oczy… Chyba też pozwolę sobie zasnąć na chwilkę…



14 lipca 2017, Warszawa

Ech, jak zwykle dużo za wcześnie, ale nie mogłem znaleźć nic, co przyjechałoby tu ze trzy godziny później. Jestem już na Okęciu. Odlot mam o 6.20, więc przede mną sporo czekania (jest 00:45).
Szedłem sobie niespiesznie przez godzinkę senną Warszawą dziwiąc się, że jest beznadziejnie oświetlona. Np. na jednym z osiedli w okolicy Orzyckiej musiałem… wśród bloków świecić sobie latarką z telefonu, w innym przypadku nie widziałbym zupełnie nic! Toż to gorzej niż wiocha! Ktoś mógłby pomyśleć, że to trochę niebezpiecznie tak sobie iść nocą po takiej okolicy. No, tylko jak i kogo się można bać mając świadomość, że w takiej czarnej d… to żaden napastnik nie byłby w stanie dojrzeć swojej potencjalnej ofiary! Chyba, że tu napastnicy noszą noktowizory, w co śmiem powątpiewać, heh.

W każdym bądź razie siedzę sobie na lotnisku, słyszę pochrapywania innych podróżnych śpiących w pozycji horyzontalnej, zajmując przy tym od trzech do czterech fotelików (fajnie w sumie, bo znam lotniska, które mają tak skonstruowane fotele, że podłokietniki uniemożliwiają zajęcie więcej niż wąskiego jednego). Może by tak iść w ich ślady? Poczekam, pomyślim.



14 Lipca 2017, po odprawie

Odprawa poszła gładko. Zdałem bagaż w postaci wędrownego plecaka (bałem się, że oberwie taką łapką spychającą go na odpowiedni tor, ale pojechał na tacce). Nie pikałem na bramce, chociaż specjalnym paskiem wykrywającym substancje wybuchowe sprawdzono każdy jeden elektroniczny gadżet. Mam trochę czasu więc chodzę sobie po sklepach i wywraca mi się w bebechach. O ile towary do zabrania typu wódka czy whisky są taniutkie, o tyle kanapki czy napoje w restauracyjkach niestety nie są na moją kieszeń (no wiadomo, komornik by na mnie nie siadł, ale szkoda psuć sobie humor). Mimo wszystko jednak ludzie łażą, kupują, żreją i piją. No cóż, ja poczekam na lepsze czasy, haha. Jeść i tak teraz nie chcę, bo wolę zjeść darmową kanapkę podczas lotu do Paryża, a potem obiad (i przekąska) nad Atlantykiem. Im mniej w siebie wepcham, tym mniejsze ryzyko jakichś perturbacji gastrycznych. Nie ma co ryzykować!



14 lipca, w samolocie, gdzieś nad Atlantykiem

No i już w drodze. Duży samolot, z dziesięcioma siedzeniami (oczywiście oddzielonymi w dwóch miejscach) w jednym rzędzie. Już po deserku i już po obiedzie. Nie ma jak zimny Heineken na pełny brzuszek, haha. W każdym bądź razie posiłek był bardzo syty - kurczak, ziemniaki, megaczekoladowe ciastko, bułka z serkami President (no wszak to Air France, więc jakby mogło nie być ichniejszych serków?!) W samolocie słychać francuski i hiszpański - przyznam, że to miła odmiana po niemal całym roku z polskim (i angielskim, choć może odwrotnie?). Warto odprawiać się online (dobę przed odlotem - drukujemy potem kartę pokładową, która wyskoczy nam na monitorze i z nią już wszystko załatwiamy na lotniskach), można wybrać sobie fajne miejsca (za darmo!). Lecąc do Paryża wybrałem sobie miejsce przy oknie, a teraz siedzę przed schowkiem na jedzenie i napitki zajmującym cały średni rząd, nie mam więc przed sobą współpasażerów i fotelików, ale całkiem sporo miejsca na nogi. No i siedzę w przejściu, więc nie muszę się przepychać idąc siku! A ekran (taki tablet) wysuwa mi się spod łokietnika. W nim natomiast same cuda! Szwedzki Amon Amarth i brytyjski Paradise Lost! Jest także i mroczny, nordycki Opeth (już drugi, po piwie w Krakowie, opat w tej podróży!). Póki co koję się Gunsami
(Guns n`Roses!). No i tak sobie lecę, zaraz wyciągnę coś do czytania i może się nieco kimnę. Udało mi się w Polskim Busie, na Okęciu, w samolocie do Paryża i na lotnisku De Gaulle`a. Teraz też się pewnie uda!
PS: Do samolotu, w którym jestem dowiózł nas na płytę autobus polskiej produkcji, Solaris (jak ładnie pachnie Lemem!). Hmm, mała (choć w sumie ciężka) rzecz, a jak cieszy! :)
PS2: W samolocie źle podpisali utwory Rammsteina :)





REPÚBLICA DE PANAMÁ



14 lipca, 21:00

W samolocie dano jeszcze jeden ciepły posiłek - jakieś ciepłe ciasto, do niego sałatkę i kolejną bułeczkę z serem. Po dziesięciu godzinach lotu byliśmy na miejscu! Lotnisko w miarę nieduże, w miarę czyste, każdy jeden członek personelu uśmiecha się do człowieka! To w sumie bardzo ważne, bo lotnisko to pierwszy kontakt z krajem dla przylatującego. Nawet ubikacje były OK!
Po oddaniu kwestionariusza (to takie jakieś charakterystyczne tu w tym rejonie świata- pisze się wszystkie dane, do tego zawód, cel podróży, miejsce meldunku, itd. - jeśli liczy się na spontan, najlepiej wziąć jakiś hotel z internetu i wpisać; nikt tego i tak nie weryfikuje) i sprawdzeniu na skanerze mojego bagażu mogłem wyjść na miasto. O dziwo, były strzałki pokazujące przystanek autobusowy - w internecie rysowano nawet specjalne mapy jak do niego dojść, bo rok temu strzałek nie było. Problemem jest to, że aby wsiąść na autobus miejski, trzeba mieć załadowaną kartę, którą odbija się przy wsiadaniu do autobusu. To chyba celowy zabieg by jednak nigdzie w okolicach lotniska nie było automatu z taką kartą. Średnio uśmiechało mi się dawać 25 dolarów za taksówkę, toteż popytałem lokalsów i bez problemu wskazali mi gdzie mogę wsiąść do… Diablo Rojo! (czerwonego diabła!). Przystanek po drugiej stronie, po prostu! Nie musiałem czekać długo - oto po chwili nadjechał! Z pięćdziesięcioletni szkolny autobus przerobiony na… Na coś typowo panamskiego! Połowa przedniej szyby to było lustro, w którym odbijało się wnętrze autobusu, a połowa z tego lustra przystrojona była czerwonymi piórkami i ozdobnymi pluszowymi kostkami. Kierowca wpatrywał się w ten wąski skrawek niezasłoniętej szyby w nachyleniu, z taką uwagą i napięciem, jakby prowadził nie autobus, a jakiś czołg. Cały przód, gdzie siedział, oświetlony był czerwonymi lampkami. Kiczowato-burdelowy, ale na swój sposób uroczy wystrój! Zapierdzielał nieźle! W drzwiach stał jego towarzysz, który robił za… nagabywacza! Machał dłonią gdy autobus miał zjeżdżać na przystanki, gwizdał do ludzi i wykrzykiwał kierunek jazdy! Pogwizdywał też na wysiadające, ładne kobiety, czasem wskazując mi je konfidencjonalnym – jak mężczyzna mężczyźnie – wzrokiem :) W środku i na zewnątrz pełno było chromowanych, szpanerskich elementów. Do tego na cały regulator grała karaibska muza, i już można sobie wyobrazić klimat tego środka transportu.

Z lotniska jechaliśmy godzinę - wśród klaksonów i potężnego ruchu. Co drugi mieszkaniec zdaje się albo naprawiać auta albo handlować oponami. Takich zakładów są tu tysiące!

Wreszcie dotarłem do hotelu. Podany na booking.com adres to: Calle 31 (Ulica 31). No i bądź tu człowieku mądry i znajdź go wśród setek, jeśli nie tysięcy szyldów reklamowych, jakimi bezlitośnie obciapany jest każdy budynek. No ale tylu ludzi wokół, trzeba otworzyć paszczękę i zapytać. Po chwili już się meldowałem. Gruba, czarna pani (tu takich dużo) powitała mnie serdecznie, a ja dodatkowo się ucieszyłem, bo udało mi się z nią przeprowadzić krótką pogawędkę po hiszpańsku. Ona feliz, a ja contento :)
Pokój sprawia przygnębiające wrażenie. Jakoś dziwnie w nim śmierdzi, mimo, że pościel jest świeża, a i jest w miarę czysto. Okno wychodzi na inne okno metr dalej, więc jest zasłonięte roletą, telewizor nie łapie kanałów, a szafa, stolik i szafka nocna śmierdzą starym, wilgotnym drewnem. Mam przynajmniej klimę, a łóżko jest duże i miękkie.
Wziąłem prysznic i wyskoczyłem na miasto by zrobić mały obchód (namierzyć sklepy, zaznajomić się z atmosferą). Można rzec, że się zaznajomiłem - po drodze aż cztery Murzynki próbowały mnie skusić swoimi zmysłowymi ciałkami mówiąc miękkim głosem “Hello”. Takiemu brzydalowi jak ja może i by to schlebiało, jednak pewnie wtedy tylko gdybym nie wiedział, o co chodzi. Póki co, mam włączony tryb oszczędzania, haha!
Wpadłem do jakiegoś sklepu prowadzonego przez ludzi o Azjatyckich rysach (co mnie nie zdziwiło gdyż czytałem, że jest tu spora mniejszość Chińczyków) i zakupiłem sobie wino za $6.50 i sześciopak małego piwa Panama, również za 6.50. Myślałem, że będzie nieco taniej, no ale to też w sumie nie jakiś majątek. Ucieszyłem się straszniee, bo znalazłem coś jeszcze - chipsy z banana! Rewelacja!
Leżę teraz w łóżku, kończę piwo i uciekam w krainę snów.


Słówka nauczone dzisiaj: gerencia - administracja (napis na drzwiach w hotelu)


Fakt z internetu: W Panamie mieszka 4 miliony ludzi (wedle najnowszych szacunków, bo znaleźć można i takie mówiące o 3,4 milionie ludzi), z czego prawie połowa w stolicy, Panama City.



15 lipca, sobota

Dziś był nieźle przechodzony dzień! Wstałem o… piątej rano. Zmiana czasu, człowiekowi się najzwyczajniej w świeci wszystko pie.doli. No nic, posurfowałem po necie i stwierdziłem, że bez sensu jest wychodzić gdy pewnie wszystko jest zamknięte. Zmusiłem się do spania, ale jednak po ósmej rano już byłem na ulicach Panama City. Moja okolica nie należy ani do najnowocześniejszych, ani do najczystszych. Przysiadłem sobie w otwartej kawiarence i za 50 centów kupiłem kawę, a za 25 centów bułeczkę. Po 10 minutach zakupiłem to samo czując, jak powolutku (despacito, haha!) wracam do życia. Patrzyłem sobie na rytm ulicy, ciągnące się sznury samochodów, kierowców trąbiących na znajomych i na wszystko inne wokół (ot, robi się korek, i nagle dwudziestu kierowców trzyma wciśnięte klaksony przez 10 sekund – toż szum szarańczy przy czymś takim to symfonia!), na ludzi o mniej lub bardziej czarnym kolorze skóry. Jeśli chodzi o samochody, to próżno tak wielu dobrych (i nowych!) szukać w Polsce! Po Panama City jeżdżą naprawdę dobre bryki (i sporo wręcz luksusowych, zazwyczaj SUVy!). Co ciekawe, auta nie mają przednich tablic rejestracyjnych, więc kierowcy czasem w ich miejsce wrzucają blachę spersonalizowaną, np. logo ulubionej drużyny baseballowej albo jakiś cytat religijny (lub twarz Lorda Vadera z Gwiezdnych Wojen, haha).

Nie wiedzieć, jak się to stało, ale będąc już najedzonym (mnie niewiele trzeba) i skofeinizowanym (tu trzeba więcej) pomyliłem kierunki (planowałem iść do starej części miasta) i trafiłem na Cinta Costera, długi deptak ciągnący się wzdłuż Zatoki Panamskiej. W oddali przede mną majaczyły monumentalne wieżowce. Robiły naprawdę niesamowite wrażenie, a im bardziej się człowiek ku nim zbliżał, tym bardziej czuł się przytłoczony. W Warszawie nieopodal pałacu kultury są może ze trzy takie, natomiast w dzielnicy biznesowo-bankowej Panama City jest ich całe mrowie! Sam deptak zaś pomimo porannych, wczesno sobotnich godzin, tętnił życiem. Byli biegacze solo i biegacze w grupach, single rowerzyści i rowerzyści z kimś, karatecy ćwiczący na trawie, pani praktykująca medytację na tle budynków-gigantów (wydawała się ich na ich tle taka malutka!), a także grupa strażaków ćwiczących musztrę i jakiś dziadek-guma ćwiczący wygibasy i rozciąganie na elementach nad oceanicznego placu zabaw. Co kilkadziesiąt metrów sprzedawcy z ruchomymi sklepikami-wózkami na kółkach oferowali ćwiczącym zimne napoje. Totalny luz, spokój, każdy sobie ćwiczył powolutku, bez jakiejś spiny. Szedłem sobie powoli w kierunku tych betonowo-szklanych gigantów, aż oczywiście w końcu osiągnąłem swój cel. O dziwo, będąc już pomiędzy nimi, nie czułem się przytłoczony ponieważ wąskie ulice byłby dość ładnie urządzone, nierzadko posiadały sporo elementów zieleni np. w postaci niewielkich drzewek oddzielające pasy jezdni.

W okolicy chyba są jakieś centra żydowskie gdyż mijałem wielu młodych (chłopców właściwe) i starych mężczyzn w jarmułkach. Elegancko ubrani szli chyba na jakieś ich wydarzenie religijne, aczkolwiek w bankowej dzielnicy nie mogłem oprzeć się pokusie by, nieco przewrotnie i bez złych intencji, nazywać ich sobie Rotschildami, heh.

W każdym bądź razie na jednym z wieżowców ujrzałem logo Hard Rocka. Jako fetyszysta ich koszulek musiałem wstąpić! Okazało się, że prowadzą tu również hotel! W niego właściwie wdepłem/wdepnąłem (lo que sea – wszystko jedno!). Bardzo elegancki! Pokoje od stu dolarów w górę. Jeszcze raz, podobnie jak na Okęciu, zapałałem nadzieją na lepsze czasy… Pokręciłem się po sklepiku, usiadłem na kanapie w jakiejś knajpce chcąc wysłać fotki z aparatu na tablet (bo jak ukradną jedno, zostanie drugie), dowiedziałem się w międzyczasie, że restauracja Hard Rocka i sklepik (bez napisu `hotel` w logo) jest w pobliskim centrum handlowym połączonym z (wysokim!) hotelem nadziemnym, zamkniętym mostem. Udałem się tam oczywiście, ale sklepik miał same rozmiary S, więc wróciłem do tego hotelowego i tam zaopatrzyłem się w koszulkę (wiem, to płytkie i materialistyczne, ale skoczyła mi endorfina!). Potem tradycyjnie piwko w Hard Rock Cafe, lokalne, za $4.28. Poszedłem na taras z widokiem na ruchliwą Avenida Balboa. Tam dopiero uświadomiłem sobie, jakie są warunki na dworze. Będąc jakiś czas w klimatyzowanych pomieszczeniach prawie udusiłem się wychodząc na balkonik. Powietrze było (zresztą przez cały dzień) ciężkie i gorące. Dopiero po chwili moje płuca zaczęły je przyjmować! To trochę jak tuż przed burzą w Polsce, ale tu, w Panama City, było tak przez cały, pochmurny (acz nie ulewny) dzień. Wcześniej kupiłem sobie dość tanio Romeo & Juliet (kubańskie cygaro) i miałem nadzieję wypalić je sobie w HRC przy piwku. Zostałem poinformowany, że w Panamie obowiązuje całkowity zakaz palenia, nawet na tarasach! Rzeczywiście, nie widziałem tu jeszcze palacza… W żadnym ogródku restauracyjnym nie zauważyłem popielniczek na stole. No ale jak to?! Być w Panamie i nie zapalić sobie cygara to jak być w muzeum browaru i nie skosztować piwa! (no dobra, byłem w Żywcu i nie skosztowałem… wstyd! – mam jednak wymówkę!) A tak a propos - będąc na Kubie w zeszłym roku poznałem genezę nazwy niektórych cygar (np. Romeo & Juliet czy Montecristo - otóż gdy załoga godzina po godzinie ręcznie kręciła liście tytoniu, aby umilić im pracę wyznaczony pracownik czytał im książki, np. Dumasa; dzisiaj również się to praktykuje, ale już z użyciem mikrofonu i czyta się nie książki, ale codzienną prasę propagandową, np. dziennik Grandma [nazwa pochodzi od łódki, którą… doczytajcie zresztą gdzieś sami!]).
Zasmucony poszedłem dalej. Tym razem postanowiłem obczaić metro. Szesnastokilometrowa linia z czternastoma stacjami na pewno ułatwia życie! A przeczytałem gdzieś, że planują zrobić jeszcze 15, co pokazuje, jak szybko kraj się bogaci! System działa na sposób gruziński (Tbilisi) - kupuje się kartę (2 dolary), potem się ją wsadza w maszynę i doładowuje podając jej banknoty. Mając załadowną kartę przeciąga się ją na bramkach nad czytnikiem (wtedy odlicza 35 centów), kołowrotek blokujący przejście się zwalnia i w ten sposób się wchodzi do i wychodzi metra (przy wychodzeniu nie odlicza oczywiście, natomiast pokazuje, ile zostało). Jest tylko jedna linia, więc w sumie banał.
Okazało się jednak, że po doładowaniu nie mogę przejść! Podbiegłem do ochroniarza mówiąc najsympatyczniej jak nerwy mi pozwalały (z uśmiechem jednak!), że “Mi tarjeta es cingada i no funciona” (Moja karta jest zjeb..a i nie działa), a ten, również się uśmiechając, pokierował mnie do pań w informacji. Podałem im recibo, czyli paragon (warto mieć!), jedna z nich coś tam wklepała w komputer i powiedziała, że będzie działać. Rzeczywiście, bramka mnie puściła!
Dlatego po doładowaniu trzeba brać paragon – w razie wątpliwości machamy nim paniom przed nosem :)
A metro to w godzinach szczytu jedna wielka makabra! Niby jeździ co 3-4 minuty, ale tylko TRZY wagoniki. Aż DWUKROTNIE (!) odbijałem się od pleców upchanych do granic możliwości pasażerów! Za trzecim razem z tej środkowej stacji (Iglesia del Carmen) mi się udało! Tłok, ścisk, masakra! W dodatku czasem z metra wyskakuje dziesięciu ludzi (WYBIEGA! - bo czasu na wsia- i wysiadanie jest mniej niż mało) i dziesięciu wskakuje. Trzymałem plecak w rękach i wybiegający tłum ludzi prawie mi go wyrwał (a mnie, trzymającego go kurczowo, prawie przewrócił). Wysiadając zaś, gdybym w hollywoodzki sposób nie wyskoczył w ostatniej chwili wywalając się oczywiście na łapy, tak mój plecak by został w środku, a ja byłbym wleczony wzdłuż peronu… Zdobyłem tym skokiem uwagę takiej jednej młodej kobiety, ale hmm… Miałem swój cel.
COŚ Z TYM METREM JEST NIE TAK! ZA MAŁO WAGONÓW, CZAS WEJŚCIA/WYJŚCIA, PRZYNAJMNIEJ DLA ŚWIEŻYCH TURYSTÓW JEST STANOWCZO ZA KRÓTKI
Pech chciał, że postanowiłem jechać do najpopularniejszej chyba stacji, Albrook. Jest tam GIGANTYCZNE (aż się pogubiłem!) centrum handlowe (Albrook Mall) i przy okazji dworzec autobusowy, który szczególnie mnie interesuje.
Bilet w sumie łatwo kupić, bo jest tam kilkanaście kas, a każda sprzedaje bilety na inną trasę. Szybko znalazłem kasę San José, Costa Rica. Pan uprzejmie zapisał mi wszystko, co mam wiedzieć (godziny odjazdów - dwa odjazdy dziennie, nocny, bez posiłku, tańszy; cena, czas jazdy [15 godzin!]). Pytam prostym hiszpańskim “Lugar en autobus? Mucho, no problemo? Mucho hombres?” (Miejsce w autobusie? Dużo, bez problemu? Dużo ludzi?). Pomachał łapkami w geście różnie bywa, ale powiedział, że dobrze zrobić rezerwację ‘tres dies antes’ (trzy dni przed)! Byłem już zmęczony i głodny, toteż decyzję odłożyłem na jutro (chociaż podjąłem ją już dzisiaj).

Od tej klimy mam gęsią skórkę! Gdzie pilot! A jest. Wyłączmy na chwilę.

Na czym to ja…? A! Zmęczony i głodny. Udałem się do centrum handlowego. Coś niebywałego! Przeogromne! Te krakowskie czy bielskie, które znam jak własną kieszeń to jakieś popierdółki są, nie galerie! Sklepów setki, jedzących coś ludzi dosłownie tysiące! I to w jednym z kilku miejsc! Kupić można wszystko - od gazu pieprzowego, po samochód. W każdym bądź razie nie wiedząc co wybrać z jakiej knajpy, wziąłem pizzę za 2.60 i w sumie ledwo ją pochłonąłem. Tak obfita! W każdym bądź razie pewnie tam wrócę, bo kilka fajnych, interesujących mnie rzeczy namierzyłem (m.in. cygara!).
Powrót poszedł łatwiej - tylko dwie stacje do moich okolic. Ludu mniej. Chyba mieszkam w chińskiej dzielnicy, pomyślałem, bo wstępując do sklepu (innego niż wczoraj) znowu obsłużyli mnie Azjaci. Napój gazowany, chipsy z… juki! (twardsze niż z banana) i gazeta na pamiątkę. La Presensa. Zerknąłem na kilka artykułów i byłem w szoku! W miarę je rozumiałem! Co prawda temat typu zbiórka na dzieci z rakiem to nie temat, o którym normalnie bym czytał, ale kurczę, widząc i ciesząc się, że rozumiem z 75%, czytałem jak wściekły :) Podobnie z innymi. Super! Podobnie jak rok temu, uczyłem się czegoś nowego miesiąc wcześniej w busach (i powtarzając rzeczy poznane rok wcześniej), pomaga też znajomość angielskiego i gorzej niż kiepska łacina. Ale radzę sobie! Chociaż gorzej ze słuchem. Trzeba mi mówić powoli. Ale czytanie cieszy :)
Wróciłem, wziąłem prysznic, zabrałem się z otwieranie kupionego wczoraj wina. W mordę! Nie dali mi tu nawet szklanki! Szybko się ubrałem i sprint do sklepu. Jakiś, w którym jeszcze nie byłem i znowu Chińczycy. Podchodzę do na oko dwudziestoletniej Chinki i mówię, że “Necessito una copa”. Nie zrozumiała. “Co w mordę, inaczej tu mówią na kubek?” - pomyślałem, wszak są leksykalne różnice lokalne, jak w angielskim wardrobe (Br.) - closet (Am.). “Copa para vino. Quiero bebir” - Kubek do wina. Chcę pić. Pokazuję, widząc, że nie rozumie, ręką. Gest picia. Składam w pół palce i hop w kierunku ust. Nada! Nic! Zawołała jakiegoś innego Chińczyka. Mówię mu to samo, co jej. Kubek do wina. Od razu zjarzył. “CO-PA”, powiedział jej, niosąc mi jakiś styropianowo-podobny kubek. Wziął za niego… centa! Ale dało mi to do myślenia - nie wszyscy ci Azjaci znają dobrze hiszpański. To dziwne, bo chyba nie są nową imigrancką falą… No nieważne. Siedzę tak sobie, kończąc to podłe wino, zajadając się chipsami z yuki z foliowego woreczka, słucham Lux Occulty i stwierdzam, że jak na dzisiejszy wieczór, to już dość pisania :)


Nauczone dzisiaj słówka: tocino - boczek, chorizo - kiełbasa, locura - szaleństwo (z menu knajpy z pizzą), septimo - siòdmy (z gazety).

Fakt z internetu: W Panamie mieszka 976 gatunków ptaków, czyli więcej niż w USA i Kanadzie razem wziętych.



16 Julio

Siedzę w knajpce Las Bovedas. Jestem tu sam, trafiłem na Happy Hours (dwa Heinekeny 3,50) i wcinam jakieś lokalne, pikantne chipsy (50 centów paczka od ulicznego sprzedawcy). Wreszcie wyszło słońce!
Jestem w rejonie zwanym Casco Viejo. W przewodniku pisało by raczej się tu nie zapuszczać, ale dla żądnego przygód Polaka nie ma chyba większej zachęty jak taki opis (“Co? Ja nie pójdę?!”, haha). Troszkę się tu pozmieniało widocznie gdyż paru turystów tu też się zapuściło, a wszędzie jest dużo (aż nienormalnie dużo) policjantów. Okolica jest rzeczywiście dość stara i miła, ale oprócz łażenia i picia próbuję nawiązywać jakieś kontakty werbalne z lokalną ludnością. Poznałem nalewacza rumu i drinków wszelakich, Fernanda. Za sto dolarów przyleciał w godzinę (ach te detale!) z Wenezueli, w której obecnie dzieje się dość nieciekawie. Pracuje sobie tu od roku, w przyszłym zmyka o Chile. Kurczę, fajnie tu mają - znając jeden język można z KAŻDYM porozumieć się w sporej ilości krajów. W Europie z angielskim różnie bywa, a by pracować w normalnej firmie, np. w Norwegii, trzeba znać norweski (mimo, że każdy Norweg zna angielski). No i tak sobie ze dwie godziny z nim gawędziłem gdy tylko nie nalewał drinków klientom. Strasznie rozbawiło go polskie “Cześć”. Dałem mu polską gazetę na pamiątkę (Angorę), śmiał się gdy poprosił bym mu przeczytał parę zdań po polsku. Nie bez powodu Rosjanie nazywają nas ‘pszekami’ (sz, ż, ś, ć, ź). Próbował powtarzać, oczywiście nie dawał rady, heh. Ale to bardzo pozytywny gość! Pokazywał mi swoje rodzinne miasto na komórce, Maracaibo. Duże, ładne, kolorowe. Póki co, mają straszne problemy z rządem, protestami i opozycją, więc lepiej tam jednak nie latać…
Potem kilka słów (z pół godziny) ze sprzedawcą pamiątek, który urodził się w Stanach więc angielski znał super. Dał mi dużo fajnych, cennych informacji i uspokoił przed wyjazdem do Kostaryki. A właśnie, kupiłem sobie na pojutrze bilet! 40 dolarów i mykam do San José, Costa Rica. W sumie nie wyjdzie drogo, zważywszy na to, że spał będę w autobusie (jak zasnę!), więc odpada 25 dolców za nocleg. Tak licząc, za 15 dolarów będę w Kostaryce!
No nic, gra mi tu karaibska muza, kelnereczki fajnie się uśmiechają (mmm!), jest zimne piwko, żyć nie umierać!



16 Julio, wieczorem

Zasiedziałem się w tej knajpce, a to wszystko przez kota. Bo przylazł taki dachowiec, ni to młody, ni jeszcze dorosły, wskoczył mi na kolana i tak sobie leżał, domagając się drapania za uchem i mocnego pocierania go po głowie. W końcu zasnął. I jemu było miło, i mnie też, toteż nikt z nas nie chciał się ruszać. A że przy pustych butelkach głupio tak siedzieć, toteż zamawiałem sobie kolejne. W dodatku by wywołać u mnie pragnienie, przyniesiono mi w koszyczku darmowy popcorn. Spryciarze! No i cóż, głowa się nieco zaczęła kiwać :) Zaczęło się też ściemniać, więc wolałem powolutku opuścić tę podobno niebezpieczną (za dnia jest super, ale nocą różnie może być) dzielnicę.
W międzyczasie minąłem jakąś pokojową manifestację (“Ojczyzny się nie sprzedaje, ojczyzny się broni”, głosił napis na transparencie niesionym na czele pochodu). Wszyscy pozowali do moich zdjęć, widać zależało im na nagłośnieniu ich akcji. Z tyłu szli faceci z bębnami i trąbkami, przed nimi dużo dziewczyn tańczących równo i identycznie, jakby miały przećwiczoną jakąś choreografię. Ogólnie wszyscy się uśmiechali, mimo, że pewnie chcieli zamanifestować coś ważnego. Przypomniało mi się to nasze polskie piekiełko, te miesięcznice, ten jad i nienawiść. Jak dobrze nie widzieć tych Kaczyńskich, Schetyn, Kukizów i innych takich! Mam w hotelu wi-fi, ale ani myślę sprawdzać tego typu wiadomości z Polski. Wszak nie po to tak daleko (od)leciałem, by żyć tu tymi sprawami. Mam urlop i basta! Dość wcześnie jest, po dziewiątej wieczór, ale jestem zmęczony całym, słonecznym na szczęście, dniem. Do spania!
PS: Byłem świadkiem odpływu gdy morze odsłoniło spooorą część dna. Te brązowe skały wyglądały jak gigantyczne nie-powiem-co (no dobra, krowie placki!). Niemniej jednak, interesujące :)

PS2: Przed powrotem do hotelu wpadłem do jakiegoś marketu (to takie po prostu Żabki, no ale dumnie zwane marketami) - oczywiście za ladą Chińczyk. “Kanapki macie?” - pytam. Pokazał mi bułki do hamburgerów. “Ale kanapki, z serem, szynką”, tłumaczę. Pokazał mi palcem miejsce, w którym można było znaleźć… ser. Nie wiem czy to kwestia mojego, czy jego hiszpańskiego… Mógłbym podejrzewać kwestię inteligencji, bo to chyba nie była kwestia złośliwości… Zjadłem hot-doga w jakimś fast-foodzie.

Fakt z internetu: 1/3 zysków Panamy pochodzi z Kanału Panamskiego.



17 lipca, poniedziałek

Dzień rozpoczął się wcześnie, od mailowej faktury za telefon z Polski. Dobrze, że wziąłem numery kont i (zaszyfrowane po mojemu) hasła (bo wszędzie hasła muszą być inne; tu chcą 4 cyfry, tu dużą literę, tu prosili o zmianę, itd… - nie sposób tego wszystkiego spamiętać!), bo dzień wcześniej dostałem wiadomość, że stałe polecenie zapłaty zostało odrzucone przez bank, gdyż nie spasował im mój podpis zlecenia. Rozumiem, ale żaden człowiek nigdy nie podpisze się dwukrotnie w ten sam sposób! No nieważne. Opłaciłem fakturę online, wkurzony lekko, że takie sprawy mnie wybijają z rozkoszowania się urlopem, po czym po dziewiątej już byłem na dworcu głównym by obczajać, jak się dostać w okolice Kanału Panamskiego. W zasadzie to przy kawie i bułeczce pomogła mi mapka w telefonie - trzeba było łapać coś w kierunku wioski Gamboa. Popytałem sprzedawcę losów skąd odjeżdżają tam autobusy (“Znajdź MacDonalda, potem w prawo”), potem jakiegoś starszego pana (“No se” - nie wiem), aż wreszcie panią pilnującą bramki (wskazała mi uformowaną już kolejkę przy pustym stanowisku - w Polsce czasem jest niezła walka o miejsce, a tu kulturka!). Żeby dostać się na stanowiska skąd odchodzą busy, trzeba przy bramce przejechać taką zieloną kartą (2 dolary i oczywiście doładować ją sobie jednym dolarem). W każdym bądź razie po 15 minutach podjechał potężny Diablo Rojo i już sobie jechałem przy karaibskich dźwiękach.
Przed wyjazdem dobrze jest sobie ściągnąć interesujący nas obszar w Google Maps i zapisać do wykorzystania offline (kiedyś nie było takiej możliwości, ale już jest!). Włączenie sygnału GPS jest darmowe, więc można sobie śledzić postęp podróży. Gdy byłem już niedaleko śluz (czyli miejsca, gdzie statki wpływają i wypływają), powolutku podniosłem się z miejsca - intuicja mnie nie myliła, pan zatrzymał się na przystanku. Dałem mu dolara, wydał mi jeszcze jakieś drobne. Potem pieszo z 15 minut i byłem już na miejscu. Wejściówka 15 dolców, w cenie zwiedzanie muzeum (średnie), oglądanie filmu (trzeba uważać, bo zamiennie puszczają wersje angielskie i hiszpańskie - najlepiej pytać przy bramce do sali, gdzie okazuje się bilet, czy aby wchodzimy na interesującą nas wersję) oraz oczywiście wyjście na taras widokowy. No niestety, okazało się, że najbliższy statek przybędzie za 3 i pół godziny, więc popatrzyłem tylko na śluzy, w dwie strony, zakupiłem fajną czapkę (czapka to postawa w tym klimacie i słońcu!) i poszedłem na przystanek. Pomyślałem jednak, że czemu by się nie kopsnąć do tej Gamboy? Zobaczę jak sobie żyją na prowincji! Tak więc stałem na tym samym przystanku, na którym wysiadłem.

A tak w ogóle, to udało mi się znaleźć jakiś kanał w telewizorze. Tylko jeden, i to (przestraszyłem się na początku, że znowu zobaczę te nasze polityczne mordy) TVN! Nawet logo mają niemal identyczne! Oglądam jednym okiem (drugim piszę) Amor Eterno (Wieczna miłość) - coś niesamowitego! Zwroty akcji co minutę! A ile łez co pół! Krzyki, całusy, muzyka to dramatyczna, to romantyczna! Cholera, zaczyna mnie to wciągać!

30 minut potem


Niezłe! Co ciekawe, cały czas w tle grała muzyka. Raz wyciskała łzy, innym razem wzbudzała strach/niepokój, nie raz wywoływała napięcie! Kurczę, nie sądziłem, że skończę w tanim panamskim hotelu i pijąc najtańsze białe wino z kartonu (z Chile) będę oglądał miłosną telenowelę. Ale o dziwo - nie mam nic przeciwko takiej formie relaksu! :)
O czym ja to pisałem? A tak, Gamboa!

Dziwne miejsce. Dzieli się na dwie części - niższa, to część zamieszkała w niskich, parterowych dom(k)ach przez niewielką ilość ludzi, wyższa to pozostałość po Amerykanach, którzy mieszkali tu gdy pracowali przy obsłudze Kanału Panamskiego. Obie części są nienaturalnie ciche, ale o ile ta niższa jest po prostu nudna, o tyle ta wyższa jest po prostu przerażająca. Idzie się długą ulicą pełną… pustych domów! Okna dużych, piętrowych drewnianych budynków nie mają zasłon, widać przez nie wiszące na sufitach nieruchome wiatraki. Niektóre okna są otwarte, tu i tam okiennice zwisają żałośnie na jednym zawiasie. Niektóre domy miały uchylone, otwarte… drzwi. Kusiło mnie by wejść do jakiegoś, ale już się chyba starzeję, bo powstrzymał mnie zdrowy rozsądek i niezbyt przyjemna wizja spędzenia przynajmniej nocy w panamskim areszcie za jakieś włamanie… Jeśli ktoś grał w Fallouta IV, to wie, o czym piszę. Słodkie domki z lat 30-40, a świat jakby po jakiejś katastrofie, która zmiotła ludzi z powierzchni Ziemi. I ta cisza. Nienaturalna! Przytłaczająca! Ta pustka! Byłem tam jedyną osobą, idącą środkiem drogi wśród tych patrzących na mnie w milczeniu opuszczonych domów. Jak w Walking Dead! Wyobraziłem sobie, że zza któregoś z tych domów stanowiących niegdyś sielankowe osiedle wyłoni się grupa wygłodniałych zombie!

Ten złowieszczy spokój przerażająco kontrastował z pełnym słońcem oświetlającym tę wyludnioną okolicę… (czapka się przydała!)

Zszedłem na dół i czując nieziemskie pragnienie wszedłem do jedynego tu chyba sklepu. Wejścia strzegły dwie ogromne papugi w jednej klatce, które wisząc… do góry nogami, najwyraźniej się o coś kłócąc, dziobały się po brzuchach. Na mój widok zastygły tak łebkami w dół, w bezruchu, widząc, że im się przyglądam. Pogapiliśmy się tak na siebie jeszcze chwilę, po czym wszedłem do sklepiku. W środku… a jakże!, Chińczyk! Taki stary, zrzędliwy, dzień dobry nawet nie odpowie (tu w Panamie wszyscy mówią “Buena”), ani dziękuję, ani nic. Tylko cenę podał, nawet na mnie nie patrząc. Ech, prowincja!

Na autobus czekałem… godzinę! 50 minut sam, nawet nikt nie przeszedł chodnikiem! Co jeśli wszyscy naprawdę umarli? Poza Chińczykami oczywiście! I Polakami, których tu chyba, oprócz mnie, nie ma! Tak sobie myślałem, zabijając czas. W pewnym jednak momencie, o 15:05, zaczęły jeździć samochody, ja zaś w jednej chwili znalazłem się w otoczeniu 20 lokalnych pracowników okolicy Kanału (są tu w okolicy jakieś dźwigi i chyba też pogłębiają co jakiś czas dno). No i ten potężny klakson! Diablo Rojo! Bogowie, tak dawniej, jak ja na dźwięk klaksonu tych monstrów, musiały czuć się małe jaszczureczki na dźwięk ryku jakichś gigantycznych spinozaurów! Autobusu nie było jeszcze widać, ale każdy już wiedział, że zaraz majestatycznie się pojawi.
I nadjechał. Zdezelowany i zardzewiały na (mad) maksa. Przez podłogę widziałem drogę! Te miejskie diabły są naprawdę wypieszczone, ale te na długie trasy to takie klekoty, które niejedną koleinę i niejeden ubytek asfaltu już przeżyły (droga Panama City - Gamboa to czasem droga przez mękę; żołądek skacze do samego gardła!). Ale nie powiem, widoki pełne zieleni są bardzo urokliwe!
W Panama City w jakiejś budce zjadłem obiadek i troszkę zmęczony poszedłem do hotelu. Poszukiwania noclegu w Kostaryce zajęły mi więcej czasu niż się spodziewałem, toteż stwierdziłem, że skoro mam tanie, chilijskie wino w kartonie, to sobie je otworzę, bo po trzeźwemu to się na nic nie zdecyduję. Za cenę, jaka mnie interesuje, do wyboru tylko syf, kiła, albo mogiła, ale po kilku łykach najpraktyczniej wybrałem coś między centrum, a miejscem przyjazdu. Nie będzie klimy, tylko wiatrak na ścianie. Już coś podobnego kiedyś przeżywałem, co skończyło się spaniem pod drzwiami, bo spod progu troszkę wiało w stronę otwartego okna.
No ale co tam, udało się zarezerwować miejsce. A reszta już jest tu opisana (Amor Eterno, chociaż teraz oglądam “Wojnę albo Miłość”, haha).
Siup, w ten mój dziób! :)

Naumiane słówka: Extintor - Gaśnica (wszędzie są podpisane), Hasta mańana - Do jutra! (Pani do pana na przystanku), Ahorros - Oszczędności (z reklamy)

Fakt z internetu: Średnia życia w Panamie: 78,6 lat (panie oczywiście więcej!)



18 Julio

No, jeszcze kilka godzin i jazda do Kostaryki. Pakowanie poszło gładko, wszystko jakoś szybko upchałem. Rano poszedłem połazić po stolicy i po dwugodzinnym chodzeniu największymi ulicami nie udało mi się znaleźć kantoru! Może gdzieś będzie w okolicy dworca, ale tam to sobie pewnie nieźle liczą. Wszedłem oczywiście do panamskiego banku narodowego, okazało się, że wymiana waluty tylko w kantorach. No szkoda… Jak się nie uda tutaj, to w San José coś znajdę.
Czekam sobie w hotelowej restauracji, chociaż przypomina to raczej stołówkę albo bar mleczny (cała w białych kafelkach), woooolno sączę piwko i tak sobie piszę. Wymeldowałem się troszkę po czasie, ale specjalnie się ociągałem, bo a) autobus mam o 23:55, b) chciałem sprawdzić, czy zaczną pukać punkt o 15:00. Tak jak myślałem, ten latino-luz! Oczywiście, że nikt nie pukał :)
Poczytałem trochę o Chińczykach. Jest ich tu 5% mniejszości, więc całkiem sporo. Oczywiście zaczęli przybywać gdy budowano Kanał, ale później też przypływali. Panama to oficjalnie kraj bardzo tolerancyjny - panuje wolność wyznania, rasowo wszyscy są raczej ciemni więc rasizmu tu nie ma. Nawet w stosunku do mniej ciemnych Chińczyków. Chociaż robiąc sobie wczoraj maraton z telenowelami zauważyłem, że dużo większość aktorów była tak biała jak tylko mogła być (typ hiszpański, bo takimi albinosami jak ja, to tu tylko są turyści). Szczególnie zaś ci w garniturach, bo kelnerzy czy taksówkarze odwrotnie - byli tak czarni jak to tylko możliwe. Chińczyków nie było wcale. Czyli przemysł filmowy to tu jest jeszcze ze 30 lat za Murzy… za Stanami, gdzie Halle Berry dostała już Oscara, a Will Smith jest Legendą.
Mniejszości seksualne też zdają się tu być tolerowane - show typu “Mam talent” wygrał jakiś gej tańczący z kobietą w pół-bańkach wypełnionych wodą. To był taki gej typu “Patrzcie, jestem gejem!”, a więc przystrojony w piórka, ruchy “ach, ech”, a i wskoczył na prowadzącego program mężczyznę i naśladował ruchy kopulacyjne. Całe studio (i widownia) takie żenujące dla nas zachowanie przyjęła z życzliwym uśmiechem i gromkimi brawami. No nie wiem, może jest to jakiś latynoski koloryt, ale dla mnie było to jakieś dziwne.
A gdy prowadzący zaczął całować się z… psem (też biorącym udział w show), postanowiłem zamknąć oczy i sobie zasnąć. Bo żeby to tylko jakieś buzi było, ale on wsadzał cały psi pysk w swoje usta i autentycznie tego psa przelizywał całym jęzorem po nosie! Ech! Daje to w sumie jakieś wyobrażenie o luzie panamczyków (a moja reakcja daje wyobrażenie o sporej powściągliwości nas, Polaków).
Mam czas, może coś jeszcze napiszę o Panamie? O, coś o ulicy! Rządzi się swoimi prawami. Będąc pieszym trzeba czasem wymuszać pierwszeństwo, oczywiście wchodząc na jezdnię w sposób czytelny (i zachowując czujność) - widząc nas czekającego, nawet przy pasach, nikt się nie zatrzyma. Czerwone światło jest przez pieszych, gdy nic nie jedzie, całkowicie ignorowane. Policja sobie z tego nic nie robi - w sumie uczciwe podejście.
Sklepy z biżuterią mają swoich groźnie wyglądających ochroniarzy, a przy każdym banku stoją - również groźnie wyglądający policjanci. Wchodząc do banku trzeba zdjąć nakrycie głowy, co by później łatwiej było potencjalnego rabusia zidentyfikować.
W sklepach i restauracjach ceny często podane są bez podatku. Tak więc nie należy dziwić się, że kupując coś za 3,50, dostaje się rachunek na kwotę 3.81. Tego centa nikt nie popuści, trzeba go znaleźć!
Idąc ulicą i będąc białym można spodziewać się trąbiących dyskretnie taksówkarzy. Ja raczej unikam z nimi kontaktu, metro jest bardzo tanie, a i zawsze można wskoczyć w autobus. Odległości między stacjami nie są też jakieś wielkie, więc czasem wolę się przejść niż przejechać stację czy dwie. W taki sposób wchłaniam klimat i atmosferę miasta!
Co mnie denerwuje w Panama City, to oznakowanie. Nie ma strzałek pokazujących najbliższe stacje metra, nie ma czegoś takiego jak rozkłady jazdy na przystankach, a i nigdy nie wiadomo, na jakiej ulicy się człowiek znajduje. Bez Google Maps w telefonie byłoby ciężko. Ciężko tu znaleźć w ogóle jakieś przewodniki czy mapy turystyczne - w jednej restauracji mi się udało.
Na ulicach jest sporo śmieci, czasem kontenery stoją całkowicie przepełnione, w tym upale tchnąc ciężko gorącym smrodem na całą szerokość ulicy.
Niemniej jednak mi się podoba. Ludzie są bardzo głośni i wyluzowani, to właśnie chciałem poczuć przyjeżdżając tutaj :) No nic, lecę dalej! Mam nadzieję, że dojadę, bo w telewizji pokazują cały dzień blokadę autostrady przez kierowców ciężarówek, którzy postawili swoje potwory w poprzek drogi. Takie obrazki też czegoś uczą, mianowicie tego, że w Panamie rzeczywiście panuje jakaś demokracja i protesty nie są siłowo tłumione. Jasne, to przecież republika, ale w paszporcie mam też pieczątkę Republica de Cuba, w której coś takiego byłoby nie do pomyślenia! Będzie dobrze, musi być!


Nauczone słówko: Secar - Suszyć (napis na pojemniku z chusteczkami na stoliku - “Antes de comer recuerda siempre lavar y secar tuz manos.” - “Przed posiłkiem zawsze pamiętaj by umyć i wysuszyć ręce”. A pod spodem: ““La salud esta en tu manos” - “Zdrowie jest w Twoich rękach”. Całkiem mądre, podoba mi się! )

Fakt z internetu: W Panamie właściwie nie ma domów starców, jako że to rodziny opiekują się dziadkami. Wielopokoleniowa rodzina to podstawowa komórka społeczna.



REPÚBLICA DE COSTA RICA

19 Julio


Piszę na świeżo, siedząc jeszcze w autobusie, do którego powoli wtłaczają się ludzie tuż po odbytej kontroli bagażu. Ale powolutku!
Na dworzec zgłosiłem się godzinkę wcześniej, tak jak zalecił mi pan sprzedający bilet. Dostałem kwit bagażowy, który musiałem sobie przyczepić do plecaka. Otrzymałem też kwity deklaracji celnych i emigracyjnych. A potem już standard - poczekalnia, w której sobie te papiery wypełniłem (znowu trzeba podać adres pobytu) tuż przed odjazdem wszedł do niej ktoś krzyczący, że bus do San José właśnie podjechał (stanowisko, czyli plataforma, nr 45). Szybciutko zapakowano nam bagaże, bagażowy potem przeleciał po ludziach przez korytarz biorąc za to jakieś symboliczne drobne. Sam autobus linii TicaBus taki sobie. Na szczęście NIKT nie siedzi obok mnie - nie dlatego, że śmierdzę czy coś, ale po prostu miejsca są numerowane. Wykorzystując więc dwa fotele (miękkie!) mogłem się przespać (prawie całą jazdę do granicy, czyli 7 godzin!). Przesadzili z klimą, a właściwie to nawiewem - dobrze, że w podręczny bagaż zapakowałem lekką wiatrówkę, bo pewnie zmieniłbym się w kostkę lodu!

Granica Panama - Kostaryka:

No i tak mi zeszło 7 godzin, aż dojechaliśmy do granicy. Trzeba było wyjść, wziąć ze sobą bagaż podręczny i bagaż z luku, po czym z grubsza nam to w jednej sali przeszukali. Duży bagaż opróżniłem do połowy, mały plecak tylko otwarłem. Nie grzebali, nie kazali nic otwierać. Szło szybko. Wyszliśmy i wrzuciliśmy do autobusu duże bagaże. Potem kolejka po pieczątkę i… akurat jak ja dostałem pieczątkę to autobus odjechał! No w mordę! Jakiś sprzedawca z okolicznej budki zaczął wskazywać mi kierunek i krzyczeć „200 metrów”! Hmm, okolica dość podejrzana, sam wolałem nie wchodzić w jakiś zaułek, nie tylko by nie oberwać pałką w głowę, ale też by czasem nie zbłądzić. Co robi wojownik w takiej sytuacji? Wyciąga miecz, szlachtuje kogo się da i z niewzruszoną miną Johna Rambo (lub Conana) przeszukuje zwłoki w celu znalezienia mapy. Niestety, nie miałem miecza, nie mam też twarzy Dannego Trejo, więc poczekałem sobie na panią, która do okienka po pieczątkę podeszła spokojnie za mną. Troszkę - w stylu Jasia Fasoli - poudwałem, że czytam coś w telefonie, po czym zacząłem sobie ją dyskretnie śledzić. Szła w kierunku, który wskazywał mi sprzedawca, więc to musiało być to! 200 metrów po centrum jakiejś zapadłej wsi i już byłem przy kolejnym okienku. Wiadomo, paszport, deklaracja emigracyjna i książeczka szczepień. Wjeżdżający z Panamy do Kostaryki muszą być zaszczepieni przeciw żółtej febrze. Bez tego ani rusz! Po chwili podano nam bagaże i stłoczono w takiej klatce z grubymi prętami. Było w niej pięć ołtarzyków, na których kładło się bagaże. Przeszukanie też pobieżne, w przypadku dużej torby gruba, niska pani kazała otworzyć, zobaczyła trumienkę, tj. czarne, metalowe opakowanie po siedmioletnim Havana Club (wziąłem, bo może w nim coś pitnego przywiozę, a póki co mam tam jakieś pierdółki wrzucone typu repelent na komary, których jeszcze nie napotkałem) no i też poprosiła o jej otworzenie. Reszta jej nie interesowała, podobnie jak bagaż podręczny. W sumie poszło to sprawnie, godzinka dwadzieścia i możemy jechać!
Aha, wymieniłem wczoraj dolary na colony, w centrum handlowym w pobliżu dworca centralnego. Oczywiście trwało to wieki, trzeba było okazać paszport i w ogóle… Papiery, papiery, papiery…

Wracam do spania, przede mną 6-7 godzin jazy, a chciałbym troszkę pochodzić po San José, a nie od razu zwalić się padnięty i wymięty do wyra.



20 Julio, Hard Rock Cafe, San José, Costa Rica


Wreszcie jest jakieś miejsce, gdzie mogę zapalić cygaro (tu też są tanie!). Co ciekawe, ta HRC leży z dala od centrum, więc musiałem obczaić autobusy miejskie, co nie stanowiło jakiegoś większego problemu. Płaci się kierowcy przy wsiadaniu. Wrócę może do wczorajszego (19 lipca) przybycia do Kostaryki.


19 lipca. Wjazd do San José był trochę przygnębiającym przeżyciem. Padało dość mocno, niebo było czarne, tonące w cieniu masywnych chmur miasto wyglądało na wyludnione. Budynki na obrzeżach chronione były drutem kolczastym (nawet dachy!) Na ulicach sporo śmieci, na murach graffiti. Przypomniałem sobie informację ze strony polskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych (cytując): “Zagrożenie przestępczością jest bardzo wysokie, a w ostatnim okresie wzrosło. Zagrożenie dla turystów jest największe spośród całego regionu Ameryki Środkowej. Stosunkowo liczne są gangi młodocianych przestępców, związanych z rynkiem narkotyków i prostytucji. Poruszanie się w pojedynkę nie jest wskazane z powodu częstych napadów rabunkowych z bronią w ręku. Należy uważać także na licznych kieszonkowców”.
Przypomniałem sobie też informację ze strony, z której pani ‘doktór’ przepisywała mi szczepienia
(https://www.cdc.gov/globalhealth/countries/costa-rica/default.htm)
Pal licho umieralność 4% z powodu wypadków drogowych, ale 2% z powodu „Interpersonal Violence” (no kurna, po prostu mniej lub bardziej umyślne zabójstwa!), wzmagało niepokój. Dobra, 2 procent powodów, z których się tu umiera, to zabójstwa, ale jako, że wiem, iż nie tak łatwo zabić człowieka, to to 2% denatów zmieniło się w mojej głowie na 20% ofiar pobić/rabunków/wymuszeń/itd.
Kurwa (przekleństwo chyba uzasadnione), gdyby chociaż świeciło słońce. A tak… wjeżdżałem jak do paszczy lwa. Większość kasy ukryta na niewidocznym pasku pod podkoszulkiem, jakieś drobne na wypadek napadu w kieszeni szortów.
Jasne, wiem, optymistycznie to nie nastrajało, ale gdyby człowiek kierował się zawsze zdrowym rozumem, to nic by w życiu nie uwidział. Poza tym, bez przesady, to nie Afganistan. A i ubezpieczenie obejmuje transport zwłok, haha. Przeżyję! To nie mój czas jeszcze! Tak czułem, mimo strachu. Dobrze jednak, że ten strach czułem. Chyba bałbym się bardziej, gdybym go nie odczuwał. Więc, wspominając Sokratesa („Wiem, że nic nie wiem”), sprowadzę swe wynurzenia do ładnego stwierdzenia, że bałbym się wtedy, gdybym się nie bał. Na szczęście… bałem się. Trochę. Przynajmniej :) I jakby przewrotnie to nie brzmiało, właśnie dlatego nie odczuwałem strachu. To paradoks, no nie?!
Po prostu, moja (wzmożona) czujność dodawała mi odwagi i wiary w siebie.
Nieważne…

Wracając do relacyji, do hotelu dotarłem piechotą po pięciu minutach. Przywitała mnie biała krata, za którą na górę prowadziły wąskie schody. Przycisnąłem miękki w dotyku przycisk - budynek przeszył okrutny dźwięk włączanej wiertarki udarowej! Jakby nie można było zainstalować normalnego dzwonka… Zdecydowałem się troszkę skrócić pobyt do czterech nocy, bo może kopsnę się na wybrzeże, zobaczy się. Ciężko to było wynegocjować z panią, która po angielsku ani me ani be, ale mój me i be hiszpański wystarczył. Pokój dostałem skromny, bez krzesła, suszarki i innych wygód. Jest telewizor z 40 kanałami i jest czysto, a więcej mi nie potrzeba (prócz wi-fi, które jest!). Umyłem ząbki, przemyłem twarz i ruszyłem na miasto.


Ludzie zaczęli wychodzić, etnicznie są jaśniejsi niż ci w Panamie. Jest tu więcej ulicznego handlu. Tutaj chyba każdy się nim para! Od małych budek z kartami telefonicznymi, poprzez małe punkt gastronomiczne (obiad jakieś 3 dolary), stoiska z owocami i ludzi rozkładających na kartonach skarpetki i majtki, na amerykańskich sklepach skończywszy. W ogóle mają tu jakąś niezdrową pasję w stosunku do produktów amerykańskich (i ogólnie szeroko pojętych zachodnich) - co drugi sklep to sklep z odzieżą firm Nike, Under Armour, New Balance czy Adidas (to niemieckie). Ludzie też tu (i w Panamie) noszą markowe ubrania, jakby były one wyznacznikiem statusu społecznego. W kinach amerykańskie filmy, co kilka ulic trafia się MacDonald’s, Taco Bell, Burger King, Dunkin` Donuts, KFC i Subway - słowem, wszystko jest tu zamerykanizowane do bólu. Komórkę ma każdy, w autobusie nawet staruszki przeglądają Facebooka. Witaj zglobalizowany świecie! Warto odnotować nowy tryb handlu - przy wejściu do sklepów stoją naganiacze, ale nie są to tacy krzyczący naganiacze (to domena staruszek sprzedających owoce na każdym rogu), bo w dłoniach dzierżą mikrofony, a obok nich stoi przenośny głośnik na bluetootha. Tak więc nie muszą krzyczeć by było ich słychać na całą szerokość ulicy (przypomniał mi się taki nasz polski ex-ksiądz narodowiec Jacuś Międlar, który mimo, że też zawsze ma mikrofon, to drze się do niego jakby nie wiedział, do czego on służy). Ciekawe!
Handlują też nielegalnie. Przypomniały mi się sceny z nieistniejącej już krakowskiej giełdy elektronicznej na Wadowickiej, gdy jak fala, jeden handlarz za drugim zwijał swój sprzęt w 5 sekund i dawał nogę – tu też, jedno PSSSST, i cała ulica (jej środek właściwie) zwijała rozłożone na bruku płyty CD, ciuchy, i co tam jeszcze, a potem nadchodziła policja i szła sobie zadowolona, że nic nie musi robić, po wolnej od nielegalnego handlu ulicy. Acz i tak każdy wiedział, o co chodzi i na czym to polega… Pozorowana zabawa w kotka i myszkę…

Ogólnie to kraj biedniejszy niż Panama, co widać po samochodach. Głównie azjatyckie, głównie SUVy, ale jakby starsze i mniejsze. Sporo tu pijaków na ulicach, co chwila w oko rzuca się jakiś bezdomny. W Panamie sobie z tym radzą, tu nikt się tym nie przejmuje. Trafiłem na jakąś ulicę zajętą przez samych bezdomnych. Niektóry spali, niektórzy siedzieli tępo gapiąc się przed siebie, dwóch myło się wodą z butelki. W ich kierunku akurat się nie pchałem, czasem - nie powiem - włączy mi się jednak lampka alarmowa.
Co do młodocianych gangów to prawda - już trzykrotnie młodzi ludzie szeptem proponowali mi po angielsku “Weed” (zioło). No, ale w hotelu się nie pali nawet tytoniu :) Ogólnie strasznie restrykcyjną tu mają politykę antynikotynową, nawet na balkonach, jeśli restauracja jest na piętrze, palić nie wolno (“No fumar!”) Słowo gang jednak tu na miejscu ma inny wymiar – dla podróżnego, oferując mu zioło, nie stanowi przecież zagrożenia. Gangiem jest w sumie tylko dla… państwa.
Dzisiaj (20 lipca) pochodziłem po San José cztery godziny. Zwiedziłem park miejski (dość nudny, trwała w nim jakaś masowa wycinka drzew, a budki z napojami były opuszczone - co ciekawe, działała toaleta miejska, zapłaciłem jakieś drobne i okazało się, że oprócz kibelków były też… działające prysznice!; pewnie bezdomni od czasu do czasu się tu obmywają) oraz Cementerio de Obreros. Nie wiem czemu, ale lubię czasem wstąpić na cmentarz. Pierwszym powodem jest możliwość wyciszenia się - godzinka takiego spaceru sprawia, że człowiek zwalnia, a widząc tabliczkę z imieniem, nazwiskiem i datą śmierci, nachodzą człowieka dość melancholijne myśli typu “I tyle z nas zostaje”. Takie groby są najsmutniejsze, bo np. tutaj zdarzają się lepsze, np. “Nuestra querida abuela”, czyli Nasza ukochana babcia. To w sumie takie… słodkie. Człowiek cieszy się, że ta osoba miała kogoś, kto ją kochał.

Ech, dobra, bez takich rozważań. Co charakteryzuje tu (i w tym rejonie świata) styl funeralny, to kolor biały wszystkich grobów. Zdarzają się piękne rzeźby, ale i (tutaj) groby dość… dziwaczne. Jak pudełka zapałek oblepione jakby kafelkami prysznicowymi. Przypomniały mi klubową szatnię zespołu (obecnie) z A-klasy, w którym jako młodzik grałem ze 20 lat temu (a i same kafelki miały już wówczas ze 20 lat). W czasie mojego pochodu przez świat zmarłych (jak Eneasz jakiś!) przyplątał się do mnie jakiś bezpański pies, który szczekał i szczekał nie chcąc się ode mnie odkleić. Dopiero jakiś ochroniarz (na cmentarzu?) go odpędził. Czy się bałem? Do Cerbera mu było daleko…

W każdym bądź razie siedzę sobie w HRC (Hard Rock Cafe, nie jakieś Human Resources Centre), właśnie zapytałem jednego z pracowników (widząc moją koszulkę z napisem Warsaw zapytał, gdzie to jest, heh) gdzie kupię bilet w takie jedno miejsce nad morzem, bo na airbnb.com znalazłem tanią chatę. Poszedł popytać innego barmana, który mieszka w San José i już mam wszystko napisane. Super! Wracam do piwka (Imperial - całkiem dobre!).


Nauczone słówka: tumba - grób (z jakiejś sentencji z tabliczki nagrobnej), flor de loto - kwiat lotosu (nazwa jakiejś chińskiej knajpy - tu też są!; jest nawet cała, dłuuuga, chińska ulica)

Fakt z internetu: Małpy to najliczniejsze ssaki w Kostaryce.



21 lipca

Już na kwaterze, po całym, dłuuugim dniu! Wrócę jeszcze do wczoraj (20 lipca).



20 lipca

Wróciłem z Hard Rocka i rozpocząłem bezcelową wędrówkę po ulicach San José. Po jakimś czasie stanąłem przed drzwiami knajpy zasłoniętymi takimi sznureczkami (cholera, jak się one nazywają?). Z wnętrza dobiegała nuta z lat 80-tych, kusiło narysowane na przybitej do ściany tablicy piwko z niską jak na tutejsze warunki ceną 1000 colonów (1,4 dolara). A co mi tam? - pomyślało mi się, po czym byłem już w środku. Bar okazał się długi, ale bardzo wąski. Można było usiąść przy ozdobionej różnymi tabliczkami i wydrukowanymi żartami ścianie (np. Zaginęła żona z psem! Nagroda za psa!) albo przy ladzie. Wybrałem ścianę, uprzednio zamówiwszy piwko. Sufit zakryty był flagami różnych klubów piłkarskich (przeważnie europejskich). Pub wydawał się bardzo przytulny, a i było w nim dość ciemno, co bardzo mi się spodobało. Po chwili już byłem zagadywany. Roberto - spodnie na kantkę, koszula też, pod sześćdziesiątkę, bardzo grzeczny (za grzeczny), pytał o Europę, Polskę, mówił o tutejszych krajach. Pokazał mi szafę grającą, wybrał kilka utworów. “Alaska, Arturo, taki z Hiszpanii z lat 80-tych, transseksualista” - wtedy już chyba zrozumiałem jego dziwny styl ubierania się, zbytnią uprzejmość, dziwne ruchy. No ale nie dałem mu podstaw by podejrzewał mnie o to samo, o co ja podejrzewałem jego. A chyba tego by chciał. Wrzucił mi do maszyny monet na 10 piosenek i musiał już wychodzić. Z każdym się pożegnał podając rękę i klepiąc po ramionach, co tutaj raczej nie jest zwyczajem…
No to mając do dyspozycji 10 kredytów znalazłem coś z gitarami (Cinderella [czemu w Polsce tego nie znają?], Guns n’Roses, The Cranberries, Queen, Rolling Stones) i tak sobie siedziałem. Piwka 0,3 schłodzone do granic możliwości w towarzystwie dużych kostek do lodu w kufelkach nie miały smaku. Nie miałem wrażenia, jakbym pił piwo, ale wodę. Może dlatego piłem ich coraz więcej, dorzucając do szafy jeszcze sporo drobnych i czasem stawiając jakimś widać, że zubożałym kolegom właściciela, którzy, hmm, może i byli bezdomnymi? Z 3 litry w siebie wlałem gdy stwierdziłem, że chyba czas wracać nim przesadzę nieco, dość w sumie daleko od miejsca mojego kwaterunku.
W hotelu okazało się, że nie wymieniono mi żarówki w łazience, co zgłaszałem rano. Poszedłem na recepcję, gdzie była inna niż rano recepcjonistka. Mulatka o indiańskich cechach, niziutka, cały czas uśmiechnięta. No i mówię, że “no tengo luz en la bańo”. Poszła na zaplecze i wróciła z… żarówką. Zadowolona podała mi ją do ręki… No tego jeszcze nie było, bym sobie w hotelu sam musiał żarówkę wkręcać! No ale jestem w końcu facetem i tyle potrafię. Poprosiłem o krzesło, bo sufit dość wysoko jest, dostałem wąski taboret i poszliśmy do mojego pokoju. Zacząłem coś mówić, że jestem po wielu piwkach i to zmienianie żarówki jest niebezpieczne, na co zareagowała sympatycznym chichotem. Ech, kobiety! Jakby to Korwin-Mikke rzekł, feminizm kończy się tam... Zresztą… Zabłysnąłem, bo mi się udało. Żarówka też zabłysnęła! Ale recenzję im wystawię mało pozytywną!

Wracając jednak do dzisiaj, czyli 21-go lipca…



21 lipca

Popatrzyłem się rano na mapkę decydując się na spontaniczny wyjazd gdzieś w okolice San José. Mój wzrok przykuł wulkan Irazu! No w mordę, wulkan! Jeszcze nigdy nie widziałem wulkanu! Zdecydowałem się więc iść w stronę wylotu miasta i tam złapać autobus jadący w stronę Irazu. Okazało się, że to jednak tak tu nie działa. Autobusy wyjeżdżające z miasta to takie pośpiechy i nie zatrzymują się na każdym jednym przystanku, nawet na obrzeżach miast. By nie tracić czasu, miejskim wróciłem do centrum, znalazłem knajpkę z wi-fi i siorbiąc kawę przeczesywałem wzrokiem googlowską mapę miasta. Trzeba wiedzieć, że w San José nie ma czegoś takiego jak Dworzec Centralny! To jest ważna informacja, dla wszystkich, którzy chcą jechać do Kostaryki. Powtórzę dużymi literami.
W SAN JOSÉ NIE MA DWORCA CENTRALNEGO
Zamiast tego jest przynajmniej kilkanaście małych dworców, a z każdego autobusy odjeżdżają w inne miejsca! Czasem na mapce są jasno podpisane, np. Parada Buses de Alejueta (czyli stamtąd odjeżdżają do Alejuety), a czasem tylko pada nazwa firmy. Internet nie jest tu pomocny, naprawdę! Dworzec czasem jest tylko zwykłym garażem, z którego wyjeżdża jeden autobus. Wygląda to jak warsztat samochodowy, ale to prywatny… mini-dworzec!
Znalazłem na mapce taki większy mini-dworzec, skąd odjeżdżają autobusy do Cartago i oczywiście się tam udałem. Trzydzieści osób w kolejce, ktoś z obsługi obok woła kobiety z dziećmi i wpuszcza poza kolejką (super!). Autobus odjeżdża, ale zaraz podjeżdża drugi i procedura się powtarza. Żadnego rozkładu ani nic, po prostu bus się zapełnia, wówczas odjeżdża. Jeden odjeżdża, w jego miejsce wjeżdża kolejny.
Jechaliśmy jakieś 40 minut, aż dotarliśmy do Cartago. I tu szok! Jak tu czysto! Miasto na 150 tysięcy ludzi, ale żadnych większych domów czy bloków. Małe, schludne domki, drożne rynsztoki, brak śmieci na ulicach. Jest to pierwsze (więc najstarsze) miasto w Kostaryce (1543) i zarazem jej pierwsza stolica. Idąc ulicami czułem się tak, jakby szedł przez jakąś polską większą wioskę. W jakiejś knajpce uzupełniłem płyny (nie piwo, nie przed długim spacerem!), udałem się do centrum, gdzie stoi od razu rzucająca się w oczy bazylika. Wrażenie jednak zrobiło na mnie jej wnętrze! Całe w brązie, z racji tego, że było całe z drewna (tj. sufit)! Trzeba zobaczyć! W środku było wielu Kostarykan, chyba zwyczajem tu jest, że krajowi odwiedzający klękają w progu i na kolanach przemierzają całą długość aż do ołtarza - a to dość długa droga, wszak to bazylika, nie jakiś wiejski kościółek! Ja podarowałem sobie takie ceregiele - wpadłem, zrobiłem kilka zdjęć, usiadłem w ławce na chwilę delektując oczy pięknym wnętrzem, i… wypadłem. No bo o co mam prosić, skoro mi jest dobrze i czego mam żałować, czego już nie odżałowałem?
(…)
Mapka mówiła, że trzeba udać się do mniejszej miejscowości położonej na wulkanicznej górze. Tierra Blanca, czyli Biała Ziemia. Poszukiwania dworca (właściwie słupa ze znakiem autobusu) zakończyłem sukcesem i po chwili jechałem. Wysiadłem na rozstaju dróg, bo ja musiałem wybrać tę prowadzącą wyżej do wioski Chicua. Postanowiłem dzielnie iść pieszo!
Szedłem i szedłem przez drogę otoczoną soczystą zielenią, zza której czasem wyglądały pola uprawne. Raz za czas w dół zjeżdżały pick-upy z siedzącymi na pace rolnikami. Wszyscy w okularach przeciwsłonecznych, w kapturach zakrywających głowę i w długich spodniach. Wyglądali jak jacyś bojownicy, albo asasyni z filmów sci-fi, a oni tylko… pracowali na roli. No tak, spędzając ileś czasu na słońcu w polu (ta góra to akurat zagłębie cebulowe!) trzeba się chronić, nawet kosztem poczucia swobody czy nadmiernej potliwości. Po pół godziny stwierdziłem, że droga prowadząca na szczyt wulkanu jest dłuższa niż mi się zdawało. Niebieska kropka, która na Google Maps symbolizowała mnie, przesunęła się zaledwie o kawałeczek. No nic, nie zrezygnuję przecież! Nie ja! Na 10 zjeżdżających aut jedno wyjeżdżało w górę i w tym upatrywałem swojej szansy. Trzeba machać i trzeba, w mordę jego mać, łapać! Pierwsze - nic! Druga, auto policyjne, tylko mi pomachali. Trzecie - stanęło! WOW! Coś naprawdę stanęło!
Stary pick-up z okolicznym rolnikiem. To nie był taki zwykły rolnik, ale taki jaki tu ma być; nieogolony, w czapce z daszkiem, krętych włosach, brudnych ciuchach. Powiedział, że podwiezie mnie do Chicuy, ale dalej nie jedzie. Wulkan otwarty do trzeciej. Spojrzałem na zegarek - druga. Ja? Ja nie zrezygnuję! Jedziemy amigo! Pięć minut później znowu stałem znowu na drodze. Dobre i coś! Bo JA NIE ZREZYGNUJĘ! Popatrzyłem w górę - gromadziły się deszczowe chmury. To, że bym zmoknął mało mnie obchodziło, ale martwiłem się czymś innym, co zresztą później się ziściło. Ale po kolei. Kontynuowałem, sapiąc śmiesznie (a może żałośnie), moją wędrówkę - samochodów już właściwie nie było, bo minąłem ostatnią na drodze wieś. W ogóle, wszyscy tu żyją tu w takich miniaturowych klitkach - porównałbym je do domków działkowych w Polsce. Kryją je blachą, bo tak jest najtaniej. Rdzewieje ona, zmieniając ich domki w jakieś blacho-szałasy… No ale widocznie im to wystarcza do życia… Idąc tak, takie dziwne myśli pałętały mi się po czaszce…
Aż w końcu mi się poszczęściło! Zza zakrętu wyjechało małe, srebrne Suzuki, które od razu się zatrzymało! Za kierownicą, gostek w dredach wyglądający jak Dexter Holland, wokalista The Offspring (kiedyś), obok niego fajna dziewczyna w okularach, z lekką nadwagą, ale dużo lżejszym poczuciem humoru. Europejczycy, Österreich! Wynajęli auto (z komórką z dostępem do Google Maps i GPS) za 50 euro/dzień i tak sobie robią już ponad drugi tysiąc kilometrów. Dojazd na szczyt zajął nam dwadzieścia minut. Pan, u którego kupuje się bilety powiedział mniej więcej coś takiego: “Słuchajcie, amigos, zdążyliście w ostatniej chwili, ale odradzam wejście. Patrzcie co tam jest na górze; bardzo gęste chmury, nic nie uwidzicie, a niepotrzebnie wydacie 15 dolarów. Teraz przez krótkofalówkę z góry mi powiedzieli, że NIC a nic nie widać. Jak chcecie mieć jakiś widok, przyjedźcie rano, o 8-ej, 9-ej, bo potem to tu wiecznie w ciągu dnia chmury są”. No i dupa… Przynajmniej szczery był. Zawiedzeni postanowiliśmy wracać. Osobiście bylem z siebie bardzo dumny, że właściwie to dotarłem na miejsce - na dwa autobusy, pieszo i na dwa auta! Wow! Dopiero (nie)pogoda zniweczyła cały plan, ale brak całkowitego sukcesu nie był przynajmniej wynikiem mojej słabości, braku woli, czy niewykutego hartownego, mężnego, i silnego serca…
Ech, ten patos! Sam nie wiem czy poważny, czy już tylko ironiczny, swą staffowską grą słów mający osłodzić moje jednak niepowodzenie (bo 99% to jednak nie 100, heh)
Austriacka parka około (przed)trzydziestolatków też wracała do San José, więc przynajmniej miałem zapewniony powrót bez jakichś mniejszych perturbacji czy większych komplikacji. Jechaliśmy ponad godzinę dzieląc się wrażeniami (od razu pojawiło się pierwsze - DROGO w tej Kostaryce!), opowiadając o odwiedzonych przez nas krajach (nie byli w Polsce, co uważam, o czym im powiedziałem, za coś oburzającego, bo z Austrii to z pięć godzin autem!) i ogólnie o życiu (imigranci w Europie, ich związek – dowiedziałem się, iż poznali się w jakimś klubie 4 lata temu, a jak niedługo potem wpadli na siebie podczas jakiegoś festiwalu, wiedzieli, że się lubią na tyle by ze sobą być).
Wjazd do San José był gehenną! Korki, GPS czasem wskazywał drogę po… torach kolejowych, złe oznakowanie rond (na jednym prawie przeżyłem atak serca, bo WSZYSCY zaczęli na nas trąbić!), nieomal zabiliśmy motocyklistę no i w ogóle, “jak to mówią młodzi ludzie, masakracja”.
Pożegnaliśmy się serdecznie nie umawiając na jutro, bo nie wiemy, co jutro będziemy robić. Spontan przede wszystkim! :)

Fakt z internetu: Znaki drogowe w Kostaryce zostały wprowadzone dopiero w 2012 roku.



22 lipca

Mecz półfinału czegoś na kształt naszych Mistrzostw Europy (Copa Oro, czyli Puchar Concacaf), powszechna mobilizacja, niemal wszyscy od rana chodzili po mieście w T-shirtach narodowych, nawet kobiety i nawet kuśtykający starcy. Koszulki ma na witrynach każdy jeden z sklep z odzieżą, zazwyczaj już przy wejściu, by przyciągały ogarniętych przedmeczową gorączką ludzi. Niestety, ich chłopcy przegrali z USA 0-1.
Smutni ludzie, nie wracali tak od razu do domów. Zastępowali gorycz porażki goryczką piwną.
Ja tymczasem, po pytaniu-chodzeniu-pytaniu-chodzeniu jestem posiadaczem biletu do….

23 lipca

Jest takie miejsce w Limon, którego namiaru nie podam, by pozostawić je tylko dla siebie. Znajduje się nad Karaibskim morzem. Fale tam szumią przyjemnie, a popołudniami zjeżdżają się tu (super autami! – co samo w sobie jest podejrzane) wyluzowani, czarnoskórzy ludzie. Jest bar, duży, zapuszczony, niebieski, wpółotwarty. W nim głośno gra muzyka i leje się chłodne piwo. Właściwie to leje się dużo chłodnego piwa. Niby też można coś tam jeść, ale nie je nikt. Co bogatsi (mimo, że w miejscu naprawdę brudno-podłym) piją dobre, drogie drinki oparte na rumie. 20 metrów od baru jest mały, palmowy zagajnik z betonowymi ławami i stołami. Wchodząc tam czuć podobny zapach do tego zazwyczaj unoszącego się przy naszych polskich zakładach Herbapolu.
Zupełnie jakby przed chwilą, pewien Europejczyk, w którego wpatrywało się 20 ludzi z czymś dymiącym w rękach zaczął robi zdjęcia mini-plaży, po której beztrosko biegały małe dzieci, podczas gdy ich grube mamy siedziały sobie obok plotkując o tym, co dla ucha mężczyzny jest zakazaną tajemnicą. Europejczyk robiąc zdjęcia morzu poczuł się nawet lekko ukontentowany, że przynajmniej zobaczył (znowu) Morze Karaibskie, bo tę zatoczkę trudno w sumie nazwać plażą. Po chwili, szukając lepszego ujęcia, jego mózg skonfundowała myśl, że przecież w Kostaryce nie ma zakładów Herbapolu, tym bardziej na jakiejś dzikiej plaży w palmowym zagajniku. Podniósł sobie - na czas robienia fotek oparte o kamień - piwko zakupione wcześniej w barze bardziej wydającym się magazynem z miejscem na tańce, niż pijalnią piwa. “Oni sobie palą, to ja też coś zapalę.”, pomyślał jego przewrotny czasem procesor, mózgiem zwany. Pieprzony adventurer, viajero loco! Usiadł więc bez pardonu wśród 20 milczących Murzynów w średnim wieku i wyjął… cygaro! Zdziwieniu nie było końca. Palił to cygaro może minutę, może dwie, słuchając głośnej muzy z 'baru’ dosłownie kołyszącego się 10 sekund dalej, a już miał towarzystwo.
Nazwijmy go Juan, akurat drobny (w stosunku do muskularnej reszty) gostek, przysiadł się wiedziony ciekawością w stosunku do kogoś, kto był albo głupim odważniakiem albo odważnym głupkiem (co w sumie wychodzi chyba na jedno). Od słowa do słowa, Juan wymienił nazwisko dziadka “Pawlowski” i już stali się kumplami. Juan, kręcone włosy, lekko wysunięte do przodu górne zęby, wydawał się być nieco… błądzący.
Po chwili dokleił się, nazwijmy go Cruz - stał tak sobie z poważną miną z jointem w lewej łapie przy Europejczyku i Juanie. Złoty łańcuch z krzyżykiem na podkoszulku bez rękawów, których brak ukazywał jakieś ginące w czerni jego hebanowej skóry tatuaże na potężnych bicepsach, na głowie baseballówka.
A chwilę potem zaciśnięta prawa pięść wędrująca w stronę Europejczyka…

Cholera, za przeproszeniem, na tej kwaterze jest pełno komarów! Pełno mimo zamkniętych okien (klima głośniejsza niż Vader na żywo). Znalazłem w szafce jakieś plasterki, do których komary winny się przyczepiać, spryskałem się swoimi specyfikami i założyłem specjalną opaskę odganiającą moskity, ale i parę ukąszeń mam. Baccardi z Pepsi koją swędzenie, chociaż właściwie czemu nie wrzuciłem do środka limonki? Już nadrabiam!

No, w każdym bądź razie ta czarna pięść, pięść która coraz bardziej się zbliżała. Europejczyk instynktownie dojrzał jeszcze szpanersko duże srebrne sygnety na palcach Cruza.
“Żółwik, ziom!”, pięść zastygła w połowie drogi.
“Tortuga, amigo!”, Europejczyk, oczywiście nie mówiąc Tortuga, ale coś w stylu Yo!, przybił piąstkę.
Cruz otworzył pięść i oczom Europejczyka (nazwijmy go Artur) ukazała się gigantyczna kulka suszonej rośliny, zakazanej w Polsce. W Kostaryce zresztą też.
“Quatro dollars”, padło z ust jego nowego kolegi.
I tu odcinek dobrej telenoweli, przy wydłużonym o tysiąc półnut niskim dźwięku, by się skończył pozostawiając telewidza z całą masą pytań. Kupił, czy nie kupił? Zapalił z nim, czy nie zapalił? Odcinek miałby swego następcę, film niekoniecznie. To jednak słowo pisane, więc im więcej niedopowiedzeń, tym chyba lepiej. Dlatego też, pozostawmy Artura ze swoim tabletem, piszącego kolejną notkę z ciekawego dnia!
Dowiedział się między innymi, że:
Cruz pali już dwanaście lat (ma 32 lata), obecnie przepala 28 gram marihuany dziennie (!?). Tu zioła dużo, bo to ważny punkt na szlaku tego typu rzeczy. I chyba nie kłamał, bo w czasie gdy Artur palił cygaro, Cruz wypalił 3 jointy czystej maryśki.
W domach jest patriarchat i feminizm jest tu obcy.
Nauczyciele zarabiają ok. 1000 dolarów.
Policja jest okay, nie przeszukuje bez powodu.
Policja jest przekupna (bo 7 na 10 kierowców ma prawo jazdy, a reszta, te 30% i tak ciągle jeździ)
Pogoda w San José jest zawsze ‘zjebana’.
San José jest bardzo niebezpieczne (aż kilka dni łażącego po San José jak po swoim terenie Artura pot zlał, tzn. bardziej niż normalnie).
W Kostaryce ludzie piją codziennie.
“Limon jest specyficzny” (cokolwiek to znaczy). Na pewno dlatego, bo każdy, z kim tutaj rozmawiał Europejczyk zna angielski (na raczej słabym/średnim stopniu, ale zna; używający angielskiego w stopniu komunikatywnym używają slangu, tzw. kreolskiego - istotnie, czasem wrzucali słowa zupełnie Arturowi obce)
Ludzie w Kostaryce nic nie wiedzą o leżącej nie tak daleko Kubie (o Polsce też nie, haha) - Juan i Cruz z ciekawością przysłuchiwali się opowiadaniom Artura, zadając sporo pytań i nie mogąc w pewne rzeczy uwierzyć… (“Co, długopis na Kubie kosztuje 1,5 dolara? Lekarz zarabia 25 dolarów miesięcznie?!”)

A tak w ogóle to uwielbłądziłem się szukając tej mojej obecnej chaty, nie otrzymując żadnej wiadomości od właściciela (mapa była niedokładna). Pytając paru ludzi dotarłem, podejrzewając najgorsze , a nawet jeszcze gorsze (umarł, kurna?), bo nikt na mnie nie czekał. Dopiero mój obecny sąsiad (bo to taki bungalow z czterema mieszkaniami), młody chłopak, zadzwonił na numer opiekuna lokalu i się wszystko ruszyło. SMS z hasłem do wi-fi, i zza ściany mogłem już pisać z właścicielem. Chociaż to chyba taki słup, bo mieszka w USA, a opiekuje się chatą kto inny (już to przerabiałem, w Europie też). Jeggy już jedzie! 40 minut po czasie zostałem wpuszczony. Ciasno tu niewymownie, w cholerę małych komarzątek, ale nie ma co narzekać. Jeggy był jakiś zwieszony i mało uśmiechnięty (pewnie go wyrwano z ciekawszych zajęć, jak np. spanie).
Jutro spróbuję dotrzeć na jakąś większą plażę, ale tak tylko by sobie popatrzeć. Plażowiczem raczej nie jestem!

W każdym razie ta odwiedzona już przeze mnie plaża, lub raczej plażyczka w zatoczce, robiła mocne (i zarazem surrealistyczne) wrażenie. Razem z barem było z 50 ludzi, młodsi, staruszki, dzieciaki, a w tym lasku palmowym 20 jaraczy zioła. Za zgodą wszystkich, na widoku (bo to rzadko rosnące palmy były), mimo, że to zabronione. “Kubla Khan” - to jedyne słowa, jakie przychodzą mi na myśli. Znam w Polsce ludzi, którzy podpisaliby cyrograf aby znaleźć się tam, gdzie dotarłem ja. Gdybym nie widział, to bym zresztą sam nie uwierzył, że coś takiego, dla niektórych będącym wyobrażeniem nirwany, może istnieć!

Notki z dnia wczorajszego nie ma co rozwijać - dzień na nic-nie-robienie wśród żywo (bardzo!) reagujących na wydarzenia meczowe Kostarykańczyków. I chwile, cała wieczność cieszenia się nic-nie-muszeniem. Może jedna ciekawostka - kupiłem pięć dobrych (naprawdę!) kostarykańskich cygar za 10 dolarów (wytargowałem z 12). W Polsce - pomarzyć!

Fakt z internetu: Większość kościołów w Kostaryce zwróconych jest na zachód. Celem jest to, by idący na msze szli w kierunku Jerozolimy, gdzie został ukrzyżowany Chrystus.



Nadal 23 lipca, pięć minut później

Sprawdziłem te taśmy mające łapać komary. Ani jednego! A ja chyba coraz bardziej swędzę, do stu diabłów! (oby tylko stu!)

Nauczone słówka - IIanta - opona (z tablicy reklamowej), Jardin - ogród (z gazety współpasażera, na którą zerkałem jednym ślepiem). To w sumie ciekawe, że człowiek zna z własnej domowej nauki dużo nieprzydatnych słówek, gdzieś zapominając o tych prostych, jak głupi 'ogród’. Ale to dobrze. Przy stałym kontakcie z językiem (z hiszpańskim niestety nie mam), gdzieś to się wyrównuje.



24 lipca, Limon

O Potężny Thorze, toż to niemal Valhalla! 9:18 rano, wyniosłem kanapę przed drzwi i siedzę sobie gapiąc się na ulicę, popijając Imperiala i paląc cygaro. Z tableta leci Iron Maiden, jest cieplutko, komary śpią, uczniowie w białych mundurkach zapierdzielają do szkoły, a ja mam (dosłownie) manianę! Bo jak tylko dopalę przedłużam pobyt o jeden dzień i rezerwuję autobus do San José na pojutrze :)

Salud!

Fakt z internetu: Eskimosi znają 57 określeń na śnieg, natomiast Kostarykańczycy przynajmniej tuzin na deszcz.



25 Julio

Wczorajszego dnia oczywiście nie spędziłem całego na kanapie, haha. Pochodziłem po centrum Limon. Mimo, że oficjalnie miasto ma ok. 60 tysięcy mieszkańców nie ma tu budynków wyższych niż jedno piętro. Jest tylko kilka ulic ze sklepami, nie tak krzykliwymi jak w San José, kilka knajpek i właściwie nic ciekawego tu nie ma. Ale to dobrze! Prawdziwe kostarykańskie miasto! Jest trochę taniej niż w stolicy. Kupiłem rum, colę, limonki i wróciłem na kwaterę nic nie robić. Przy prostych drinkach oglądałem sobie serię horrorów Wrong Turn (droga bez powrotu). Część druga momentami zmiatała z nóg, haha!
A dzisiaj, tj. 25 lipca, siedzę w prawie pustym, nadmorskim barze.
Wpierw jednak kupiłem sobie piwko, wyszedłem na plażę, znalazłem pieniek i tak sobie siedząc pięć metrów od wody raczyłem się zimnym napojem, bez pośpiechu paląc sobie przy tym cygaro. Playa Bonita! Słońce nie dokuczało, wiatru nie było, co chwila z dziurek w piasku wyskakiwały przeurocze kraby! Wspaniała godzina relaksu na pozbawionej turystów uroczej plaży!
Robi się ona teraz coraz bardziej słoneczna (dlatego siedzę już w cieniu, pod dachem), jest coraz cieplej, normalnie widok jak z pocztówki! Idą miejscowe chłopaki z piłką. Gra fajna muza, fale dla surferów głośno szumią. Jakiś już tam próbuje je poskromić. Raj!

Nauczone słówko: Barrio - dzielnica, osiedle (z mapki Google)



26 lipca 2017

Jeszcze wczoraj poszedłem na chwilę na ‘Playa de Fumadores’ (Plażę palaczy), która oddalona była o jakieś 40 minut piechotą od mojego domku. Szedłem sobie nadmorską drogą obserwując bezkres morza i fale rozbijające się o skalisty brzeg. Czasem towarzyszył mi potok dziwnie sunących obok mnie liści. Mrówki! Niosące liście kilka razy większe od nich. Sunące jedna za drugą po poboczu, jakby wiedziały, że nie ma co pchać się środkiem drogi.
A plaża palaczy razem z barem żyła i tętniła muzyką. Znowu wyczuć można było delikatny zapach rumianku. Zakupiłem jedno piwko, usiadłem na schodkach baru, nie było ludzi, których poznałem tam kilka dni wcześniej. Gdy tak sobie patrzyłem na morze chłodząc nieco przegrzany organizm, w jednej chwili w środek tego wszystkiego wjechał policyjny pick-up, z którego wyskoczyło trzech gliniarzy. Złapali jednego chłopaczka, który siedział sobie na motorze, po czym wtargali motor na pakę, a chłopaczka wrzucili do środka. No, może nie było znowu aż tak bardzo dramatycznie, po prostu go zatrzymali i zabrali, ale choć muzyka niby nadal grała, nikt już nic nie palił i połowa rozmów umilkła. Ciekawe co ten chłopaczek zrobił?
Poszedłem stamtąd na kwaterę wybierając inne drogi niż dotychczas, będąc ciekawym okolicy. Szedłem przez dróżki, ścieżki, mijałem domki mniejsze, większe, nawet drewniane i opuszczone. Mijałem grające w piłkę dzieci, wałęsające się psy, muzykę dochodzącą zza otwartych drzwi. Ogólnie obrzeża Limon to dość biedne regiony, warunki mieszkaniowe są bardzo skromne, ale i sami ludzie nie bardzo tu dbają o swoje obejścia. Każdy przy domu trzyma sporo niepotrzebnego złomu, nierzadko już porządnie skorodowanego. Blacha, którą kryje się tu dachy, jak zardzewieje, to zardzewieje, dlatego niektóre dachy mają kolor rdzawo-czerwony. Wszystkie okna i drzwi zakrywają kraty, depresyjnie to wygląda momentami, szczególnie gdy zbiera się na deszcz.
Wieczorem wpadł do mnie chudy jak ołówek (albo i chudszy!) Leonardo, kuzyn właściciela, który opiekuje się posiadłością pod jego nieobecność. Taki starszy gość z uroczym karaibsko-angielskim, bardzo pozytywny. Powiedziałem mu, że po porannym deszczyku w jednej części sypialni pojawiła się na podłodze woda. “Don’t worry, I’ll clean it up”, rzekł. Wytrzasnął skądś mopa i wiadro i zaczął to sprzątać, mówiąc, że to tu stały problem i nie wiadomo jak mu zaradzić. Hmm, mogli chociaż uprzedzić nim się prawie na tej plamie wyrżnąłem :) No ale spoko, posprzątał, życzył miłego dnia i poszedł. Dość wcześnie zasnąłem, bo następnego dnia czekał mnie wyjazd.

I tak oto jestem już po wyjeździe, znowu w San José. W drodze tutaj rozważałem dwie opcje - zostać na jeszcze jeden dzień czy może brać się z powrotem do Panama City. W sumie tu już co nieco widziałem, a w Panamie co nieco jeszcze mogę zobaczyć. “Pójdę do biura TicaBus i zapytam, czy mają na dziś w nocy miejsca”. 20 minut później kupowałem już bilet do Panamy. 57 dolarów, z posiłkiem, wersja dla executives, czyli chyba jeszcze elegantsza. W sumie wolałbym dać to 40 i jechać taniej, ale musiałbym czekać na drugi dzień. (tu jeżdżą tylko dwa autobusy do Panamy dziennie, ten droższy i tańszy za 40$).
A teraz siedzę sobie w takiej porządnej mordowni (tzn. że lokal spełnia warunki by nazwać go właśnie tak, a nie inaczej). Na pięterku, przy popękanym oknie, z kratą po wewnętrznej stronie są nieprzyzwoicie stare krzesła, kafelkowa, szara podłoga z kamyczkami, wszędzie pełno brudu, z karniszy zwisają chyba stuletnie brązowe zasłonki, a stoliki przykrywają bladożółte obrusy. Za mną trójka wciętych panów, głośno muzyka, której głównym elementem jest wybijające rytm “ko-ko”, jakby uderzenie kokosa o kokos. Za spękanym oknem spory ruch, stare, głośne i dymiące autobusy, czerwone taksówki, umęczone kobiety dzielnie targające do swoich domów siaty pełne zakupów, panowie w długich spodniach idący powolutku nigdzie się nie spiesząc...
Właśnie!, już wcześniej przez głowę przebiegało mi to pytanie - dlaczego wszyscy noszą tu długie spodnie? Komarów w San José raczej nie ma. Jest ciepło, bo wszyscy mają krótkie rękawki. Taka moda?
W każdym bądź razie siedzę sobie w takiej knajpie, którą - gdyby nie muzyka - nazwać można by typowo PRL-owskim lokalem! I tak jakoś swojsko się tu czuję, haha.
16:00. Wyjazd o 23:55.

Nauczone słówka: cerra (wzgórze) - nazwa jakiegoś mijanego hotelu, usada - używane (mijając sklep z używaną odzieżą)

Fakt z internetu: Wschód i zachód słońca, ze względu na bliskość równika, jest w Kostaryce niemal zawsze o tej samej porze.



26 lipca, minidworzec Ticabus

Wow! Siedzę tak sobie na ulicy, oparty o ogrodzenie dworca, paląc cygaro i czasem robiąc łyk z małej buteleczki rumu schowanej za plecakiem, aż tu z impetem podjeżdża do mnie czarny motor z siedzącym na nim czarnym masywnym gościem w czarnym kasku z czarną szybą. Zatrzymuje się kilka centymetrów od moich trampek, niemal na nie wjeżdżając, gasi silnik i tak patrzy na mnie nie mówiąc nic zza tej czarnej szyby. Ja też dokładnie patrzę na niego. Pałka za pasem, po drugiej stronie gnat. Próbuję znaleźć napis Policia czy coś, nic. Mijają sekundy tej grobowej ciszy, więc nieco podnoszę cygaro by widział, że to nie joint i w końcu chyba ubawiony nieco jego wejściem smoka (dziwne, ale zupełnie nie czułem strachu!) powiedziałem wesoło “Hello!”. Odpalił silnik, odbił szybko w tył nogami i natychmiast odjechał. Póki co, spokój. Zlustrowałem sobie okolicę – no tak, siedzę prawie pod kamerą :) Policja, ochrona? Może dziwne tu mają zwyczaje, ale faktem jest, że pan na motorze się nie przedstawił.




REPÚBLICA DE PANAMÁ

27 lipca

I znowu Panama, jeszcze siedzę w autobusie i bardzom zadowolony, ponieważ znowu mam nieziemskie szczęście. Mam dwa foteliki dla siebie, co pozwoliło mi się przespać dobre 6 godzin!
Na granicy nie było większych problemów, po stronie kostarykańskiej nie przeszukano nas wcale, natomiast troszkę zeszło po stronie panamskiej. Na miejscu musieliśmy wypełniać formularze wjazdowe, a przeszukanie przez funkcjonariuszy Interpolu było dokładniejsze (chociaż nie sprawdzano znowu każdej torebeczki i nie kazano wszystkiego wyciągać). Taka ciekawostka - opuszczając Kostarykę przy nadaniu bagażu do luku trzeba było zapłacić 8 dolarów (5 za wyjazd, 2 za skanowanie bagażu [mimo że nie było czegoś takiego] i 1 za pośrednictwo), a potem 1 dolar na granicy po stronie panamskiej za naklejkę w paszport. Dolar do dolara…. Dla przyzwyczajonych do przyjemnego przemieszczania się w strefie Schengen, nieco to niesmaczne jest, no ale co tam…



27 lipca, kilka godzin później

Jedziemy już trzynastą godzinę, pozwolę więc sobie ponarzekać. Tak po polsku, dla sportu i dla relaksu. Ponarzekam na autobus (albo raczej kurs) klasy ejecutivo. Płaci się 18 dolarów więcej za a) pudełeczko jajecznicy z ryżem b) cukierka c) buteleczkę wody i d) fishburgera z Maca (ile to wszystko warte? – może jakieś 3 dolary?). Nie ma przerw, więc może dojedziemy 40 minut szybciej, ale z drugiej strony ubikacja ma tylko wąski wylot na siku, więc biada tym, co zechcą coś więcej. Zresztą autobus i tak wyjechał godzinę później. Dostaliśmy też po kocyku, bo w nocy nawiewy pompowały tak zimne powietrze, że ciężko byłoby bez nich wytrzymać (czemu!?).. Nie ma gdzie podłączyć ładowarki. Wi-fi, które niby jest, w ogóle nie łączy z internetem. Coś bym pewnie jeszcze znalazł (np. trzepie teraz strasznie), ale fakt jest taki, że nie tego oczekuje się po kursie w pierwszej klasie!



27 lipca, już blisko

Zachodni wjazd do Panama City. Właściwie to wyjazd. Bo czemu są trzy pasy wyjazdowe, a jeden tylko wjazdowy? Stoimy :/



Chwilę potem

Przepiękny widok z ogromnego mostu rozpiętego nad kanałem, łączącego miasto z zachodnią częścią kraju. Po prawej majaczący na błękitno dzisiaj ocean, po lewej inkrustowana dźwigami portowymi gardziel Kanału Panamskiego. Lada chwila i wysiadka!



27 lipca, okolice godz. 19-ej/20-ej

Postanowiłem nie wybierać poprzedniego hotelu. Miałem jeden kanał TV, żadnych rewelacji. 5 dolarów więcej (30 więc, 33 z podatkiem) i trafiłem do hotelu Montreal. W pokoju rewelacji nie ma, ale jest przynajmniej okno na ulicę, a na ósmym piętrze… ODKRYTY BASEN! upewniłem się, że można tam sobie palić cygaro i siorbać Cuba Libre i tak oto po wzięciu prysznica, kupieniu potrzebnych do szczęścia u Chińczyków składników i mikstur (czemu mam wrażenie, że u nich zawsze płacę więcej niż trzeba?) wpółsiedzę (wpółleżę?) na wygodnym leżaku odwróconym w stronę świecących się na tle gwieździstej czerni betonowo-szklanych gigantów. Basen nie jest duży, jest wystarczająco, ładnie i subtelnie oświetlony, ale nikogo tu nie ma. Popływałem wśród stłumionego szumu żyjącego w dole pospiesznie miasta i patrząc na wyrastające nade mną wieżowce, podpływałem co jakiś czas by podjadać chipsy z banana pozostawione na skraju basenu.
Teraz ciepły wiatr suszy moje włosy, sączę Baccardi (nah, są lepsze rumy) z colą, a z tableta leci rockowa muza. Gapię się pełen podziwu na te świecące jak choinki wieżowce i zastanawiam się, co ja takiego zrobiłem, że jestem takim kurewskim szczęściarzem?



27 lipca

Przyszedł jakiś gostek, krępy, w luźnej koszuli, typ pół Indianina. Jorque, z Peru. Od słowa do słowa, jako że mam jeden kubek a uprzejmy ze mnie typ, zaczęliśmy rozmawiać i pić jeden do drugiego czysty rumik, jak to podobno czynią w Peru (a w Polsce, jak to na pewno piją wódkę). Godz, gorąco! Dowiedziałem się przy okazji, że w jednym z tych rozświetlonych wieżowców naprzeciwko mieszka panamski prezydent, pan Juan Carlos Valera. W wygodnym penthousie. No to mu, tzn. w tamtym kierunku, pomachałem, natomiast Jorque udał, wypinając krocze i przystawiając doń rękę, że na pana prezydenta po prostu urynuje. “Dziesięć, pięć, nawet trzy lata temu się tu fajnie interesy robiło. Teraz papiery, biurokracja, pieczątki, chujnia!”. Jest przedstawicielem firmy zajmującej się handlem minerałami, m.in. złotem. Dwa miesiące tu będzie w tym roku. Fajnie, że coś wiedział o Polsce, ale musiałem go uświadamiać, że my z Putinem to nie bardzo amigos jesteśmy, heh. No i system dyktatury, który nam urósł w kraju też go zdziwił, bo nazwisko Kaczyński kojarzył tylko z katastrofą z 2010. Pół litra z nim pękło. Ktoś w pewnym momencie do niego zadzwonił. “Esposa! (żona)”. „Zaraz wrócę!” Mija już godzina, a Jorque nie wraca. Przez nią, czy przeze mnie? Za nudny jestem, a może za szybko ten rum? Jorque wydawał się tak dziwnie szybko pocić… No a może, tak zwyczajnie, po prostu… no żona…

Mozart tu bardziej pasuje. I leci Requiem! Przypomniało mi się Santiago de Cuba, gdzie też na dachu piłem rumik, paliłem cygaro i słuchałem Mozarta. Tam miałem widok w dół, na miasto i zatokę, tu, na leżaku, mam widok w górę (Buena vista!), na te cudne budynki. Mam tylko cichą nadzieję, że nie usnę na tym dachu obok ładnie podświetlonego turkusowego basenu :p

Fakt z internetu: PKB na mieszkańca Panamy to 24,100 dolarów. Polski to 29,300. Kostaryka tylko 17,000 (dane z szacunków na 2017)



27, 22:50

Akurat gdy mam 5% baterii zachciało mi się pisać… Bo tak patrzę sobie na około 20-te piętro jednego z przygaszonych wieżowców, a na tym 20-tym piętrze pali się samotna świetlówka. I tak sobie myślę - któż to, u licha, może być? Sprzątaczka, która wróci nad ranem na obrzeża miasta, po całonocnej robocie, z zapewne upodlającą pensją? Jeśli tak, jak się czuje wśród tych białych-korpo-kołnieżyków jeżdżącymi suwami za 50 tysięcy dolarów? A może to właśnie jakiś korpo-robot muszący kończyć jakieś zaległości pod groźbą utraty pracy i utracenia hipoteki? A może to jakiś nieszczęśliwy facet, który woli siedzieć do późna niż wracać do postarzałej, zrzędliwej żony? Może jakaś pracoholiczka, która po trzydziestce z lekką nadwagą i siatką pojawiających się zmarszczek obudzi się sama jak palec?
Nadal się tam świeci. Jedno chyba wiem na pewno - ktokolwiek tam teraz jest, jest z pewnością smutnym człowiekiem…



28 lipca

Siedzę na dachu, znowu sam. Może znowu ktoś w nocy przyjedzie? Wczoraj oprócz Peruwiańczyka robiącego tu interesy przyszedł jeszcze boy hotelowy, który chciał sobie zapalić za małym budynkiem z toaletą. Oczywiście skończyło się rozmową (acz bez pijaństwa), w czasie której wypalił tych fajek dość sporo. Teraz jest jeszcze jasno, bo jest dopiero 16:30. Popływałem, a teraz zmierzam nic nie robić. Fajnie się tu czuję, jak jakiś wi-aj-pi, VIP! Przez chwilę wyobraziłem sobie, że to mój prywatny basen, a to moja letnia rezydencja. Ha, fajnie się poczułem. Jak jakiś pieprzony szejk z niewyobrażalną sumą petrodolarów na koncie :) Brakowało tylko haremu, ale jak skończę pisać, to go sobie dowyobrażę, haha!
Wcześniej wyskoczyłem na miasto zaopatrzyć się w cygara, bo jutro… wyjazd! Dokąd? Ano w wolnej chwili poszperałem troszkę w necie i okazało się, że można się wybrać w ciekawe miejsce. Wyspy Blas! Pięć minut od mojej VIPowskiej miejscówki znajduje się hostel Mamallena, który za 60 dolarów (odwóz w cenie) podwozi w nadmorski region, skąd jakimś bliżej nieokreślonym mi środkiem transportu zabierają na malutką wyspę, gdzie mieszka kilka indiańskich rodzin. Warunki podobno dość spartańskie, ale to właśnie dobrze! Wszedłem więc sobie do hostelu, mijając pijącą na dworze grupkę trojga białych (Hola!), podszedłem do wytatuowanego pana z brodą i dograłem szczegóły. Samochód odbierze mnie jutro spod hotelu o 6.15 rano (wstanę?!). Kurczę, ale będzie czad! Ciekawe czy mają tam prąd? Wspomniałem o cygarach. Tak, ich zapas już sobie spokojnie czeka w pokoju (wracając po ich zakupie metrem musiałem wysłuchiwać jakiegoś kaznodziei, który na cały wagon mówił o grzechu cielesnym, nawróceniu, miłosierdziu Pana i tak dalej - chciałem mu powiedzieć, że to nie kościół albo zrobić zwyczajne 'blabla’, ale stwierdziłem, że skoro miejscowi go tolerują, to ja też dam radę), podobnie jak czeka też sobie litrowa butla jakiegoś taniego rumu. Spędzę tam, dwa dni!
Oby wystarczyło! Tzn. wypaliło!



Fakt z internetu: Najpopularniejszym sportem w Panamie jest baseball.



29 lipca

No i dopłynąłem. Co prawda godzinę siedziałem przed hotelem czekając na transport, ale jakoś opóźnienie ani mnie nie martwiło, ani nie denerwowało. W tych rejonach to przecież normalne jest całkiem. Czas umilał mi jakiś taksówkarz, który pod hotelem zaparkował swoją taryfę. Pokazywał mi na komórce miejsca, w których był, chwalił się siedemnastoletnią córką i troszkę młodszym synem. Zawsze powtarzam, ludzie są wszędzie tacy sami. Tak samo się cieszą, tak samo się śmieją, tak samo kochają swoich bliskich. Czemu sobie tak wszystko zawsze musimy utrudniać?
Jednak wreszcie nadszedł ten długo oczekiwany przeze mnie moment i podjechała jakaś pani w dużym białym SUVie i z trudem upchała z tyłu mój w sumie niewielki bagaż (w takich chwilach cieszę się bardzo, że nie zabrałem ze sobą walizki). W środku siedziało już dwoje Niemców i troje Brytyjczyków. Mogliśmy ruszać! Popijając piwko dwie godziny zleciały nam nadzwyczaj szybko. Zażartowałem, że to dobry początek jakiegoś horroru -- młodzi, niczego niespodziewający się ludzie w jednym aucie… Taaa, Eden Lake, Blair Witch, ile tego było? Nie chciałem wspominać o gniotach typu Zombeavers (bobry zombie!). To znaczy kusiło mnie aby wspomnieć, ale wolałem nie ujawniać do końca moich zainteresowań filmowych - pomyśleliby jeszcze , że żywi z tego tripu nie wyjdą, heh. Pogadaliśmy o czym tylko się dało, gdzieś po drodze mieliśmy jeszcze kontrolę paszportów, a to chyba dlatego, bo to autonomiczny jakiś region (niby) jest. W porcie zapakowano nas w taką większą łódkę, którą ze dwadzieścia minut pruliśmy przez wodę mijając mniejsze i większe wysepki. Okazało się, że na wyspę Ina płynie jeszcze dwoje innych Polaków. Klaudia i Kamil, którzy mają w Panamie praktyki (!) związane z informatyką (on ma stypendium 700 dolarów na pokrycie kosztów życia, a statystyczny Panamczyk za mniej niż 600 dolarów nie jest w stanie wyżyć) i jeszcze jedna dziewczyna, która mimo, że zna polski, uważa się raczej za Amerykankę. Siedziałem sobie po prawej stronie czasem muskając ręką rozbryzgującą spod dzioba wodę, ale gdy łódka podbiła gałązkę, która uderzyła kogoś za mną w oko, zaprzestałem tego typu zabaw. Na szczęście osobie, która oberwała gałązką, nie odniosła żadnych obrażeń. Dobiliśmy na miejsce! Domki z patyczków (cienki bambus) z dachami zrobionymi z liści palmowych, otwarte (choć kryte z góry plandeką) miejsce ze stołami na posiłki, golusieńkie miejscowe dzieci biegające bez żenady między turystami, palmy, jakiś szczeniaczek, rozwieszona siatka do siatkówki plażowej, krzesełka do korzystania, rozwieszone między palmami hamaki czekające na przybyszy, no i rzecz istotna, morze!

Szybko nas spisano, pobrano kasę (20 dolarów za łódkę [powrót w cenie], 25 za jedną noc, 10 za wycieczkę na inną wyspę [to jutro!]), po czym ulokowano nas w chatkach. Moja ma cztery łóżka, ale jestem w niej tylko z Niemcem z Köln (czyli Kolonii), z którym jechałem w samochodzie, więc, miałem już okazję się z nim zaznajomić. W porządku gość!

Kilka minut później przyszła burza! Na szczęście! Czemu? Bo był to doskonały pretekst do ucięcia sobie drzemki. Jak fajnie spało się w takiej prymitywnej chacie przy ciężkich kroplach deszczu uderzających w palmowe liście! Godzina piętnaście, wystarczyło! Burza sobie poszła dalej, wyszedłem z chatki, akurat zaczęto podawać jedzenie w wydzielonej do tego części wyspy. Ryż, sałatka i kurczak. Spoko, wystarczy! Jest nas tu około dwudziestu ludzi, fajne, międzynarodowe towarzystwo (Hiszpanie, Meksykanie, wspomniani Niemcy, Anglicy, Amerykanie, nas paru Polaków [nie ma to jak sprośne żarty przy obiedzie, haha, dobrze, że nikt nie rozumiał :P]) , wszyscy w wieku 23-35 lat. Miejscowi sprzedają alkohole, nawet nie zdzierają (piwo 1,5 dolara), ja zakupiłem sobie kokosa (1 dolar). Robinson (Cruzoe?), bo tak się przedstawił miejscowy, najpierw zrobił dziurkę bym sobie wypił, a po chwili poprosiłem go, ku zdziwieniu będących akurat w pobliżu turystów, by mi go rozciął. Ze skorupki odłupał maczetą (krzycząc zabawnie przygotowując się do ciosu “Samuraj, Robinson samuraj!”) też ostry kawałek. “Co to jest?”’ ktoś postronny zapytał. Dumnie odparłem, że to białe ze środka się zeskrobuje i wcina. Fajnie, że mogłem kogoś uświadomić. (Później prosiłem by mi nie odcinał ostrego kawałka, bo mam fajny scyzoryk i dam sobie radę)
Zrobiłem obchód wyspy. W niecałe dziesięć minut można okrążyć. Tylko połowa jest zaludniona (turystami, miejscowymi), reszta to dziewiczy lasek palmowy, bardzo urokliwy!
Teraz siedzę sobie na ręczniku pod palmą, gapiąc się w spokojne fale zatrzymujące się trzy metry ode mnie. Chyba sobie tak beztrosko zasnę. Mam nadzieję, że żaden kokos nie spadnie mi na łeb. Raj, po prostu raj! :)



Chwilę potem

Przesunąłem się. Już żaden kokos mi nie straszny i żaden na pewno mi nie spadnie!



2 godziny potem

Poleżałem przy epickich dźwiękach Theriona (Theli/Deggial), odpocząłem, a teraz siedzę na plastikowym krzesełku 5 metrów od morza i wsłuchuję się w leniwy szum fal. Paru ludzi sobie leży i śpi na plaży, ja niczym jakiś pieprzony Don Corleone palę sobie cygaro i wpatruję się w odległe palmy na jednej z wielu mini-wysepek majaczących w oddali. Kurczę, warto było zapierdzielać gdzie się da na kilka etatów z weekendami włącznie by móc sobie siedzieć na skraju wyspy, której nie ma nawet na googlowskiej mapie! Takie miejsca chyba naprawdę nie istnieją! Nadal co jakiś czas szczypię się w udo chcąc się upewnić, że nie śnię lub nie trwam w jakimś idyllicznym Matriksie ułudy. Kto wie? Może teraz tak naprawdę leżę sobie na jakimś oddziale psychiatrycznym i wstrzyknięto we mnie tyle dziwnych leków, że to wszystko tutaj, ta niemożliwie boska cisza, to słońce, ta spokojna, dziewicza plaża i wysokie palmy, tylko mi się śnią? Zresztą, co to za różnica, skoro to tak fantastyczny sen jest? Oby trwał, i trwał, oby trwał tak jak najdłużej!



30 lipca

Siedzę w chatce, bo nad nami przechodzi prawdziwa burza. Leje jak z cebra, gnie palmami, a Bastien, mój współtowarzysz z chatki poszedł sobie pływać. Super! To niepozorny, nigdy się nie spieszący gostek w śmiesznym kapeluszu, dlatego zdziwił mnie takim wariackim pomysłem. Najwyżej się utopi, a my będziemy mieć temat na wieczorną integrację. Always look on the bright side of life, jak to w pewnym filmie śpiewano (żart, oczywiście!). Z Bastienem się zapoznałem („Powiedz mi Bastien, Kolonia to nie to miasto, gdzie imigranci wymolestowali niemieckie kobiety w czasie Sylwestra 2015/2016” – nie ma to jak zagaić rozmowę o rodzinnym mieście, haha; nie no, of 1 FC Koln i Podolskim też pogadaliśmy, podobnie jak o słynnej katedrze i tysiącach innych rzeczy!)
W ogóle ledwo dzisiaj żyję. Wczoraj wieczorem (noc 29/30 lipca) bratałem się z hiszpańskojęzyczną ekipą. Poznałem Amandę, nauczycielkę muzyki z Barcelony, z którą znalazłem wspólny język (cokolwiek można sobie przez to wyobrażać, heh). Pogadaliśmy o muzyce, o pracy w szkole (np. oficjalnie musi posługiwać się katalońskim, ale niektóre dzieci, głównie muzułmańskie, nie znają nawet hiszpańskiego, więc za cichą zgodą dyrektorki musi łamać zakaz, walczy też z patriarchatem wśród muzułmanów i Cyganów - “Chłopców nie przekonasz, bo im to na rękę, ale trzeba wpajać pewne rzeczy młodym kobietom, bo to one głównie w takich społecznościach wychowują potem dzieci i to one mają największy wpływ na ich myślenie”), poopowiadała mi sporo fajnych rzeczy (ja jej, mam nadzieję, też). Bardzo pozytywna osoba! Potem w 10 osób graliśmy w “Nunca, nunca, nunca” lub “Never ever never”, jak kto woli (ktoś rzuca hasło, zazwyczaj po litrach alkoholu związane z seksem, np. Miguel nigdy nie kochał się na plaży, po czym reszta kciukami obstawia czy tak, czy nie - Miguel wyjawia prawdę i ci, co się mylą, muszą wypić, co mają przed sobą [łyk rumu, piwa], albo ktoś zamiast pytania każe podać nazwę np. hiszpańskiego klubu; i idzie kolejeczka, kto w ciągu pięciu sekund nie poda odpowiedzi lub poda złą odpowiedź, musi wypić). No i tak sobie grałem, aż poczułem się tym troszkę zmęczony (z wiedzą ogólną nie miałem problemu, ale już z obstawianiem „nigdy” pewne problemy były, więc i ilość wlanego rumu była dość spora). Osoby hiszpańskojęzyczne potrafią się bawić, są przy tym tak ekspresyjni i hałaśliwi, że taki Artur musiał sobie zakosztować trochę ciszy. No i zrobić sobie przerwę również. Poszedłem na plażę, usiadłem na piasku wpatrując się w ciemność i wsłuchiwałem się w monotonny, przyjemny szum fal. W pewnym momencie zaczął dochodzić do mnie delikatny zapach rumianku - okazało się, że jakieś lokalne nastolatki (jeden Murzyn z dredami, drugi Indianin) paliły trawę kilka metrów ode mnie. Plaża jest bardzo słabo oświetlona, dojrzałem ich dopiero po chwili w świetle księżyca (ogólnie tu nie ma nocą dużo światła, parę żarówek w ważnych miejscach, jak np. część jadalna, nocą będąca częścią pijalną). Oni dojrzeli mnie. No i podeszli, no i zagadali i chwila mojego spokoju pierzchła… Ale gadało się bardzo miło, haha!
Ech, ta wyspa ma swój urok! Dzisiaj ledwo żyję, ale powolutku tabletkami odpędzam ból głowy i w ogóle zaczynam jakoś egzystować, haha. Polacy rano wyjechali, Hiszpanie też. Przypłynęła grupka Niemców i Austriaków. Jest i Szkotka. Fajna! Zostałem jedynym przedstawicielem naszego słowiańskiego gatunku. Trza się trzymać. I fason też!


Poznane słówko: Vecino - sąsiad (poznane od Robinsona)



31 lipca

Wróciliśmy. Siedzę na dachu przy moim (MOIM!) baseniku, siupię Guinnessa i mogę sobie pisać. Od czego by tu zacząć? Chronologicznie! Wczoraj (30 lipca) burza oczywiście szybko przeszła i przyszedł jeden z Indian z maskami do snorkellingu (nurkowanie z rurką!). No tak, wycieczka na różne wysepki, za którą zapłaciłem już 10 dolarów. Nie wiedziałem, że głównie opierać się będzie na nurkowaniu! Na tyle pływać umiem, ale byłem bez sił, czułem się jak mierda (gówno) i w ogóle wolałem wziąć ręcznik i parę godzin sobie pokimać w cieniu palmowych liści. Woda, nurkowanie, pół dnia łażenia z indiańskim przewodnikiem… Oczywiście, że żałuję! Ale coś za coś… “Amigo, nic się nie dzieje”, poklepał mnie po ramieniu Indianin i oddano mi 10 baksów. Grupka chętnych odpłynęła, a ja poszedłem do mojej chatki (tylko łóżka, żadnego krzesełka czy nawet żarówki, haha, plus podłoga w postaci ubitego piasku) po ręcznik i po dwóch godzinach leżenia (dobra, zaklinowałem jednym piwkiem w końcu) gotów byłem przytachać plastikowe krzesło, odpalić cygaro, otworzyć książkę (Metro 2034) i puszeczkę 0,3 małego piwa Balboa (raczej kiepskawe, Imperial kostarykański był za to świetny). W międzyczasie przyszły chłopaki poznane w nocnym mroku plaży wyspy Ina. W ramach gościnności proponowały mi palenie tego swojego rumianku, ale wyjaśniłem, że źle się czuję, wszystko mnie duelle (boli) i w ogóle dziękuję, ale nie skorzystam. Mimo to, zostali na chwilę, pogadaliśmy prostym hiszpańskim (w tym czasie kręcili sobie blanta), po czym pomachali mi na pożegnanie i poszli w jakieś ustronniejsze miejsce, w którym mogli oddawać się swojej – jak na młody wiek chyba niezbyt godnej pochwały - pasji. Godzinka w mrokach postapokaliptycznego moskiewskiego metra skutecznie mnie wyciszyła, ocknąłem się dopiero gdy przy 60 stronie zamknąłem książkę. W wodzie szalała już brytyjsko-niemiecko-amerykańska grupka trzech gości i trzech fizycznie naprawdę bardzo pociągających dziewczyn. Wyróżniał się szczególnie taki Amerykanin argentyńskiego pochodzenia - czarny byczek z ogromną brodą i masą tatuaży. Jak wrestler jakiś! Pozwalał dziewczynom wskakiwać na barki i trzymał je tak przez kilka chwil (a one mogły potrenować pozę Kate Winslet stojącą na dziobie Titanica), zrzucając je w końcu do wody. Ktoś trzymał wodoodporny głośnik, z którego sączyły się różne piosenki, do których grupka radośnie śpiewała. Ktoś inny trzymał pięciolitrową butelkę po wodzie mineralnej, wypełnioną rumem z colą. Z czasem zaczęli mnie coraz bardziej bawić, bo już każdy całował się z każdym (niezależnie od płci), zaczęli też ściągać tylną część szortów i majtek, kołysząc się z gołymi półdupkami zwróconymi w stronę plaży (czyli mnie, haha). Na niektóre, te żeńskie, patrzyło się z przyjemnością! Ech, ludzie to naprawdę dziwny gatunek!
Zawołano nas na kolację (tu trzy posiłki w cenie - śniadanie, jak jajecznica z bułeczkami i kawą, obiad, np. kurczak lub ryba z ryżem lub makaronem oraz kolacja). Opadła mi szczęka! Na talerzu miałem aliena! (facehuggera, tego co wskakuje na twarz!). Lobster! - ktoś krzyknął. Wow! Nigdy (nunca nunca nunca) nie jadłem homara! Chyba nie tylko ja, bo każdy próbował rozkminić, jak z tego wydziobać mięso! Mnie po trzech minutach udało się znaleźć słabe punkty tego PRZEPYSZNEGO usrojstwa i jadłem nożem i widelcem, ale większość po prostu szamała palcami. Mega! W międzyczasie przybiegł jakiś Indianin i mówi, że jakaś chica (dziewczę) siedzi w wodzie i zaraz się pijana utopi. Jedna z tych od pośladków i butli rumu! Wstał tylko jeden Niemiec. Takie więc! Do zabawy to super, ale pomóc nie ma komu! Zrobiłem przerwę w posiłku i poszedłem w miarę możliwości pomóc. Biedaczka siedziała po piersi w wodzie, kołysała się niebezpiecznie to w lewo, to w prawo. “Steh auf”, powtarzał mocno pijany Niemiec. Puściła pawia, a on zaczął się śmiać. Mein Gott! Poczekałem dwie sekundki (no dobra, dłużej!) aż czarna treść żołądka odpłynie gdzieś dalej i wlazłem w szortach do wody biorąc ją pod pachy. “Ich möchte hilfen”, przypominałem sobie mój zamierzchły niemiecki targając ją w stronę piasku, nie chcąc by się zaczęła rzucać czy coś. Stojący w wodzie Niemiec wydawał się być z nią w bliższej komitywie więc patrząc na niego z wyrzutem zapytałem, kto ją weźmie do chatki. Łaskawie ją wziął pod ramię, wyraźnie rozbawiony, i poszli dość niebezpiecznie się czasem zataczając. Z poczuciem dobrze wykonanej misji (i mokrymi spodenkami) wróciłem do homara podanego z prześwietnie doprawioną sałatką warzywną. Ten muskularny Amerykanin też jadł, mówiąc z zadowoleniem, jakby nigdy nic, że jest uczulony na shellfish. Kilka minut potem poleciał do swojej chatki po leki antyalergiczne. Za nim dwie pozostałe na nogach dziewczyny. Temu to miał kto pomóc! Kilka chwil później widziałem ich pluskających się zupełnie na golasa, heh.
Zaczęło się ściemniać, w części jadalnej wyspy przy stolikach usiedli sobie Austriacy. Jakże inni niż Hiszpanie zeszłej nocy! Spokojne, rzeczowe dyskusje, wolne popijanie alkoholu. No i jedna Chinka też się dosiadła. Z Oskarem i nią przeszliśmy na angielski i gawędziliśmy sobie ze 3 godziny. “Jesteś pierwszą Chinką podróżującą solo, jaką spotkałem. W Wiedniu to chodzą w grupach po czterdziestu i zero angielskiego, tylko fotki pykają” - stwierdził Oskar, na co zaczęła się śmiać. Wiele krajów zwiedziła, między innymi cztery Stany (four Stans!) - tj. Kirgistan, Uzbekistan, Kazachstan i Turkmenistan. Pracuje w księgowości firmy robiącej interesy z Amerykanami. Z tych dyskusji nauczyłem się fajnych rzeczy o krajach muzułmańskich, które poza jakimiś wyjątkami są otwarte na podróżników i w zasadzie to są bardzo dla nich miłe (np. Iran).
Nachodzi mnie taka mała dygresja, jak mało ludzie wiedzą o Polsce. Nadal myślą, że u nas jakiś skansen jest, w dodatku złodziejstwo i zabójstwa. Kurczę, czy tak ciężko zrobić jakiś fajny spot i puszczać czasem w czasie reklamowym w innych krajach? Serio, czasem aż mi głupio prostować pewne rzeczy, mówiąc, że nasze miasta i miasteczka nie odbiegają od tych europejskich, w kinach mamy te same filmy, co gdzie indziej i nie mieszkamy w drewnianych, stuletnich chatach. Oczywiście w związku z ostatnim wysypem rasistowskich ataków nie zachęcam ludzi o ciemniejszej skórze do wizyty w naszym kraju (to już kwestia surowości karania i tolerancji prawicowych bojówek przez obecny rząd, lub raczej jednego takiego, którego nazwiska się wymienia), ale gdzie tylko mogę, buduję pozytywny obraz naszego kraju. Mam nadzieję, że samym sobą również. Ale dla niektórych i tak pewnie jestem lewak! I dobrze! – nie ma się czego wstydzić.
W każdym razie trzeźwi rozeszliśmy się do chatek i przy cichym szumie morza zmrużyliśmy oczy.
31 lipca, pobudka o 6:30, bo wypadałoby coś zjeść, a łódka odpływa przed ósmą. Poleżałem do siódmej, wyszedłem, na jednym z hamaków smutno kołysała się ta dziewczyna, która przyjechała z nami, a którą poprzedniego dnia ‘ratowałem’. Miała podbite oko! W nocy idąc do publicznej ubikacji gdzieś wyrżnęła i o coś uderzyła. No szkoda jej, ale przynajmniej nic poważnego się nie stało. Będzie mieć nauczkę :) Po śniadaniu, pożegnaliśmy wszystkich i tą samą ekipą (plus Szkotka) wróciliśmy na stały ląd. Zajęło nam to nieco więcej czasu niż przybycie na wyspę, bo właściciele łodzi (jeden nawigujący na dziobie, drugi obsługujący silnik motorowy na rufie) zahaczyli jeszcze o kilka wysepek wysadzając płynących z nami Indian i wylądowując towary typu woda i cukier. No ale miło było popatrzeć i zauważyć np. panele solarne na słomianym dachu bambusowej chaty. Technika!
Szkotka jakoś dziko znalazła się na Inie, nie miała wykupionego auta do Panama City (my mieliśmy takie opaski z nazwiskiem kierowcy). Wmówiliśmy (no dobra, to ja wmówiłem, wypowiadając magiczne słowo ‘perdido’ [zgubiona] i kolejne ‘en mar’ [w morzu]) właścicielowi SUVa, że zgubiła w morzu i tak oto pojechała z nami za darmochę, haha. Jechaliśmy przez soczyście zielony Park Narodowy Chagres. Strome drogi, raz prowadzące w dół, raz w górę, po chwili w lewo, za moment w prawo - jak na jakimś rollercoasterze (Oszukać Przeznaczenie 3)! Kierowca zażartował, byśmy w nagłym wypadku rzygali przez okno, ale na szczęście nie było takie potrzeby. Odwiózł, przy moich dziwnych żartach o byciu zasypanym przez błotną lawinę i zjadaniu się nawzajem po kilku dniach w ciasnym aucie (“Pewnie kierowca zjadłby nas wszystkich, jest największy z nas, chociaż pewnie szybciej byśmy się udusili..” – kierowca nie znał angielskiego, więc mogłem sobie pozwolić na takie coś :P), każdego gdzie kto chciał - na lotnisko, do hostelu, mnie do mojego hotelu z basenikiem na dachu.
Metrem udałem się na dworzec poszukać jakichś fajnych autobusów, ale nie znalazłem nic, co w owym momencie przykułoby moją uwagę. Obok jest centrum handlowe Albrook (za pierwszym razem się tam zgubiłem, tak duże!), jest tam kino. Wszystko niestety dubbingowane, a mój hiszpański nie jest na takim etapie bym super wszystko rozumiał. No cóż… Zjadłem jakąś pikantną zupkę, kupiłem coś do picia i postanowiłem wrócić do hotelu autobusem miejskim (ta sama karta, co do metra). Ech, nie warto było! Tutaj większość dróg jest jednokierunkowa, więc ten autobus ze 25 minut kluczył po tych uliczkach w tych korkach! A takie metro? - kilka minut, mimo, że czasem zapchane. A! I pod nosem mam supermarket! Dużo taniej niż u Chińczyków! Problem jest taki, że tych supermarketów nie widać - ot, małe drzwi w jakimś wysokim budynku. Market zajmuje cały parter, reszta to mieszkania. Ale jest dużo taniej!
No nic, 21:45. Siedzę sobie tu sam. Dziwne, że ludzie wolą się gnieździć w swoich pokoikach zamiast posiedzieć i popatrzeć na te pięknie świecące wysokie budynki.

Nauczone słówko: caldo - rosół (z menu), salon de belleza - salon urody (tego tu pełno mijam na ulicach)

Fakt z internetu: 85% populacji w Panamie jest wyznania rzymskokatolickiego



Chwilę później

Wyspa Ina. Jedno z najfajniejszych miejsc, w jakich w życiu byłem. Może i najfajniejsze? Wówczas na pewno! Mimo, że kiepski ze mnie typ plażowicza i raczej nie imprezuję w większych grupach, miło było za tych niewiele w sumie dolarów uciec w inną rzeczywistość. Wyobrażam sobie, jakie orgazmy musieli przeżywać… Tzn. jaką przyjemność musieli przeżywać ci, którzy lubią (baaaardzo ciepłą!) wodę, nurkowanie, i ostre (ale pozytywne) picie. Ja przeżywałem emocje innego rodzaju, bo tu bardzo łatwo znaleźć spokój i zapomnieć o czymś takim jak obowiązki, praca, wieczna spina i wiecznie coś na głowie. Po prostu, szum fal, kokos i piwko, a wieczorem fajne międzynarodowe towarzystwo. Niby niewiele, ale to naprawdę bardzo, bardzo dużo.
Na pewno jeszcze nie raz zatęsknię za Bastienem i Amandą…

1 sierpnia

Zmieniłem hotel. Nie ma basenu, ale ogólnie ma dużo więcej fajnych rzeczy. Kawę za friko do nielimitowanego nalewania sobie w ogródku, duży, płaski TV z wielooooma kanałami, ogólnie to taki większy dom z paroma pokojami (Mediterranean Dreams - El Carmen). Jest wspólna kuchnia, pralka, cena 33 dolary. Rewelacja!
W hotelu Montreal mój pierwszy pokój był jeszcze w miarę, ale drugi, po powrocie, był bardziej zapuszczony, nie dostałem żadnego kocyka (poprzednio dostałem), nie było pilota do TV (ale widząc, że to taki odbiornik z dużą 'dupą’, który pewnie będzie siać, nawet nie schodziłem do recepcji), klima była masakrycznie głośna, a noc miałem zrypaną, bo co chwila coś mnie żądliło (i budził bzyk komara przy uchu!). Musiałem zmienić lokację. I nie żałuję! Tu jest bardzo czysto i schludnie, i kameralnie. Lecz nie jest to hostel, mam tu prywatną dwójeczkę.
Dzień zszedł na plątaniu się po Panama City. Kupowałem pamiątki dla znajomych i rodziny - mam miękki plecak, nie walizę, więc szkła (tzn. alkoholu) zdecydowałem się nie przywozić. Ot, drobne rzeczy, sporo ich tu w przystępnych cenach. Jak wstanę jutro rano (jeśli się uda), to pojadę na dworzec i wsiądę w jakiś pierwszy bus. Jak dojadę, będę improwizował na miejscu, haha. Szkoda tych kilku dni (wracam 5-go) nie wykorzystać.
Wracam do rumiku i książki!



Później

Czytanie po rumiku zaczynało nieco męczyć oczy, więc przerzuciłem się na TV. Amerykański FOX i CNN, jaki bullshit! Trump, Trump, Trump – Pres (President) to, Pres tamto, za dużo tweetuje (pisze krótkie wiadomości w necie), za mało tweetuje; no bzdury jakieś! Skakając (eghem, skacząc!) po kanałach zauważyłem hiszpańskojęzyczne wydanie Russia Today (propagandowy kanał rosyjski) - a jeszcze niedawno pisałem, że nasz MSZ nie robi NIC by komukolwiek przybliżać Polskę… Zamiast tylko utyskiwać i strzelać fochy w stronę Rosji, może warto by pewnych rzeczy się od niej uczyć? Pół godziny z rodziną Simpsonów (ze 20 lat ich nie widziałem - heh, szkoda, że nie mam ich na swojej kablówce), potem chwilka w polskim necie. Ile hejtu, ile nienawiści. Pod KAŻDYM artykułem. Np. “Najgłębsze miejsca, gdzie dotarł człowiek”, ot, artykuł naukowy mówiący o tym, na ile metrów w głąb się ludzie dowiercili (no tak, Artur nie ma o czym czytać w Panamie) - komentarze typu “Głębszego dna niż Platotforma nie ma” czy - z drugiej strony - “Najgłębiej dotarł Kurski” sprawiły, że się przerzuciłem na Guardiana. Tam spokojnie, rzeczowo, konstruktywnie, ech…
(…)
Zastanawiam się, czy ta notka będzie warta zapisania. Czy warta będzie ewentualnej publikacji? Chyba tak, bo w zasadzie tutaj, po pewnym czasie, to, co czytam na polskich serwisach strasznie bije po oczach. I bardzo, naprawdę bardzo, zniechęca do powrotu… No i jest to jedno z wrażeń z Panamy (co prawda dot. Polski, ale jednak).

Fakt z internetu: Panama jest jednym z głównych punktów przerzutu kokainy



2 Agosto

Spałem długo, ech, ale to też dobrze, bo wyspać na urlopie się też trzeba!
Dzień zleciał na wizycie w kinie w innym centrum handlowym niż Albrook (Multiplaza Pacific Mall, też ogromne!). Okazało się, że mają filmy bez dubbingu, więc moje serce zaczęło bić szybciej, a ja nie posiadałem się radości. No i ta cena - 3.75 dolara! (przy kursie, o dziwo, 3,75, to tylko 14 złotych!).
Zdecydowałem się na Transformersów (Yo soy Optimus Prime!), a potem na Dunkierkę. O ile pierwszy film obserwowało niewielu widzów (w sumie drugi tydzień to tu leci), o tyle Dunkierkę już komplet. Filmy mi się podobały, ale po części dlatego zapewne, że to typowo kinowo (nie telewizyjne) produkcje.
Jeśli chodzi o Transformersów (Ostatni Rycerz) – trzeba lubić! Ta część przypominała nieco Kod Leonarda Da Vinci (te tajemnice przeszłości, pościgi itd.) i momentami usiłowała być zbyt śmieszna niż powinna, ale fanom powinno się spodobać.
Oglądając Dunkierkę i będąc (z racji bycia Europejczykiem, lekcji historii i zainteresowań) zapewne bardziej w temacie drugiej wojny niż Panamczycy, być może lepiej, bardziej jakoś uczuciowo, rozumiałem te wydarzenia niż reszta widowni… Osaczenie zaś pewnie (bo to w zasadzie film o dramacie osaczenia) odczuwaliśmy tak samo, chociaż widząc (i czując) jak przy pociskach prujących stal kobieta siedząca obok mnie podskakuje z przerażenia, zrewidowałbym chyba jednak ten mój pogląd... Niemniej jednak ten film, a może raczej obraz (bo fabuły w nim nie ma), zrobił na mnie bardzo mocne wrażenie.

Idąc z powrotem przez spokojną ulicę pełną małych, eleganckich domków, zostałem zatrzymany przez policję. Młodzi funkcjonariusze (chłopaki po dwudziestce) zadawali sporo pytań (Skąd jestes? Pracujesz tu? Skąd idziesz? Gdzie idziesz? Jaki hotel?), poprosili o paszport i dość dokładnie przetrzepali mi plecak! (Rum? Pokaż A to? Twój aparat?) Dziwne! Wszystko odbyło się w spokojnej, nawet przyjacielskiej atmosferze, ale taka dokładna kontrola bez jakichś podstaw? Oj, w Europie troszkę inne zwyczaje mamy.
(PS: Nie znali angielskiego, a mój łamany hiszpański chyba rozluźniał atmosferę, bo zdawał się ich nawet bawić…)
Pod moim B&B, hotelem, stała karetka. Zapytałem recepcjonistkę czy coś się stało – owszem, jakaś osoba bardzo słabo się poczuła i otrzymywała pomoc. Chyba nic poważnego, nie odjechali na sygnale. To mogłoby w sumie oznaczać, że ta osoba zmarła, ale takiego scenariusza nie zakładam.
Zmykam spocząć w spokoju (w pokoju też!).



4 sierpnia

Powolutku mentalnie żegnam się z Panamą. Jest 18-ta, ja sobie siedzę na kwaterze i patrzę na deszczowe krople na oknie. Spakowałem się szybko i sprawnie, dokończę te wszystkie chipsy i spirytualia i pójdę spać. Może jednak wpierw kilka słów o dniu wczorajszym?


3 sierpnia

Postanowiłem powłóczyć się po Panama City. Tak bez celu, by jeszcze jak najmocniej poczuć klimat tego miasta. Nie po raz pierwszy w oczy rzucała mi się kiepska infrastruktura dla pieszych. Chodniki sobie idą jak chcą (Wiem, wiem, “Przeszedłem sam siebie”, powiedział chodnik), tzn. wydaje się jakby każdy właściciel nieruchomości miał inny pomysł na chodnik, niż jego sąsiad. Jeden jest zaraz przy murku, chwilę potem trzy metry od murku. Jeden jest ze śliskich płytek, inny wylany jakąś masą bitumiczną. Jeden wyżej, drugi niżej, często chodniki są zapadnięte, co - gdy idzie się będąc (zbyt) uważnie wpatrzonym w komórkę - naprawdę może grozić poważną kontuzją (wystające druty zbrojenia, półmetrowe dziury sięgające systemu odprowadzającego wodę). W dodatku w wielu miejscach na chodnikach stoją samochody, CAŁKOWICIE je blokując. Nie ukrywam, że prześlę te zapiski do ambasady panamskiej (prosili mnie bym coś napisał dla turystów, ale nie spodziewają się chyba czegoś takiego), jeśli ludzie z niej dotrą do tego tutaj miejsca, niech gdzieś moje narzekanie prześlą dalej, szczególnie w kontekście zbliżających się Światowych Dni Młodzieży za dwa lata. Niejednokrotnie musiałem iść bokiem drogi, bo chodnikami po prostu się nie dało.
Pisałem chyba ileś stron temu, że gdy świeci się czerwone światło i akurat nic nie jedzie, ludzie przechodzą przez ulicę. I dobrze! (to bym z chęcią zaimplementował w Polsce) Ale tu też trzeba nauczyć się też zwykłego wymuszania pierwszeństwa, oczywiście w sposób bardzo widoczny dla kierowcy (i nie w czasie gdy pędzi 100 km/h). Po prostu łapka w górę, smutna mina, powolne markowanie kroku i już można iść. Czasem to jedyne wyjście by przejść (sic!) przez czteropasmówkę.
Łaziłem tak sobie z godzinę gdy moje trampki powiedziały stop. No tak, już drugi rok z nimi, niezliczone ilości kilometrów w różnych warunkach. Z tymi swoimi mordkami narysowanymi kiedyś przeze mnie po rumie (po morzu rumu!) na ich czubkach sprawiły, że chyba doszło do procesu ich animizacji (nadania im cech istoty żywej), bo nie chciałem się z nimi rozstawać. No ale cóż, szybko trzeba było podjechać do jakiegoś centrum handlowego by kupić jakieś nowe buty nim te kompletnie stracą już podeszwy. Metra w okolicy nie było, wsiadłem w autobus. To już przeżywałem - nie wiem kto planuje te kursy, ale trasy nie mają czasem sensu! Jak w labiryncie!
W każdym bądź razie miałem sporo czasu by popatrzyć sobie na kierowcę, który wyglądał na tak znudzonego życiem, że już wyobrażałem go sobie, jak zatrzymuje pojazd, wysiada, i idzie na piwo zostawiając autobus, pasażerów i robotę na łaskę losu. Rękoma w prawo, rękoma w lewo, rękoma w prawo, rękoma w lewo, gaz, hamulec, gaz, hamulec. Nietzsche w „Antychryście” kiedyś pisał (cytując z głowy): “Co niszczy szybciej niż automatyzm obowiązku? Jest to najprostsza droga do idiotyzmu.” No i trudno się nie zgodzić, chociaż może pan kierowca każdy zakręt codziennie inaczej przeżywa, coś na tej drodze się w sumie dzieje, tylko ja laik nie wiem co też takiego ciekawego… . Ja bym taką pracą rzucił po tygodniu pokonywania tej samej trasy. Patrząc na niego, jego monotonia zaczęła mi się udzielać, na szczęście wsiadł jakiś młody facet z przenośnym głośnikiem, włączył beatowy podkład i zaczął rymować improwizując. W Polsce pewnie ludzie popatrzyliby na takiego jak na wariata, a tu? Wszyscy uśmiechnięci, uczniowie wracający ze szkoły (w mundurkach!) zaczęli się bujać w rytm podkładu. Rewelka! Poprosił potem o drobne, kto co ma, i wyskoczył na jakimś przystanku :) Ja miałem całe (ostatnie) 100 dolarów, więc – żałując - nie wsparłem gostka…
Po nieco godzinie dotarłem. No cóż, butów w centrum Albrook od groma, ale nic dla mnie. Wszystko, jak i w Europie (i w Kostaryce!) w zasadzie, tzn. kolorowe, oczojebne, pstrokate! (do tego tu jest tendencja do stylu pod koszykówkę, czyli gruuuba podeszwa typu Air Max) Nie powiem ile chodziłem szukając butów, ale przynajmniej nie zajęło mi tu kilku dni i nie musiałem jeździć do różnych galeryj handlowych (co zdarza mi się w PL); znalazłem coś między trampkami, a butami, czarną hybrydę, która prezentuje się w miarę elegancko i powinna też być praktyczna. 53 dolary, zapłaciłem kartą. Bank nie zdarł na szczęście, bo to przeliczył wprost na dolara, wyszło niecałe 206 zł (kurs 3.88). Zyskał na tym jakieś 8-10 zł, niech ma!
Wieczór udałem się do jakiejś mordowni, czyli pubu, który był tak tajemniczo zasłonięty, a którego drzwi wyglądały na tak solidnie zamknięte, że musiałem tam zajrzeć (a wiedziałem, że wejdę, bo ktoś akurat wychodził otwierając te drzwi, więc jednak były otwarte). Ciemność spowiła me oczy, a głośna muzyka ogłuszyła. Musiałem przywyknąć do tego mroku rozświetlonego jedynie dwudziestoma (!) jednorękimi bandytami. Siedlisko zła i patologii społecznej! Hazard, rozpusta, źródło zła wszelkiego! Uciekać, uciekać! No i… oczywiście, że usiadłem przy ladzie i zamówiłem piwo. Gdy już odzyskałem wzrok zobaczyłem kilku gości grających dość agresywnie na tych automatach, po krótkiej chwili ogromny biust barmanki, a po chwili dłuższej również i niewielki telewizor, na którym pokazywano najładniejsze bramki w karierze Neymara przechodzącego właśnie z Barcelony do PSG. Na innych i w biust pani od piwa nie wypadało się nachalnie wpatrywać, więc naturalnie, że pooglądałem sobie brameczki Brazylijczyka. Ogólnie gdy skończyli pokazywać jego gole, nastała nuda, nuda, nuda. Po jednym 0,3 piwku za 1,25 dolara wróciłem do ho(s)telu i po dokonaniu wieczornych ablucji pooglądałem jakieś mało radosne dokumenty na youtubie (m.in. o Sonderkomando).

A dzisiaj, 4-go, hmm… Dokupiłem drobne pamiątki dla znajomych, wybrałem się do kina, ale akurat dobre filmy leciały po 20-ej. No cóż, wyszedłem więc, coś zjadłem w chińskiej knajpie Don Lee (taka sieciówka w sumie tutejsza) - za 6,50 dostałem zupę z mięsem i kluskami (pycha!), ryż z mięsem i do tego sajgonkę czy coś w ten deser, tzn. deseń. Plus napój. Sprawdziłem, czy z Via Espana jeżdżą autobusy na lotnisko (jeżdżą! - sprawdziłem na własne oczy czekając parę minut na jakiegoś, bo tu nie ma na wiatach rozkładów!). Nasycony wróciłem tutaj, spakowałem się, odprawiłem online na jutrzejszy lot, no i sobie piszę. Na podsumowanie przyjdzie czas jeszcze, najlepiej po powrocie…

4 sierpnia 2017, później

Znowu natrafiłem na jeden z wielu kanałów religijnych. I znowu ekran zajmuje jakiś kaznodzieja. W garniturze, krzyczący, straszący (Satana, Diablo, Lucifer, Peccado [grzech]). Pełna świątynia, ludzie stoją z zamkniętymi oczyma, płaczą, rzucają się w jakichś spazmach! (“La Biblia es la palabra del Dio!”) Już drugi raz postanowiłem sobie, że ot tak, popatrzę tylko kilka krótkich minut, ale znowu chyba dotrwam do końca tej przynajmniej godzinnej przemowy. (Artistas, deportistas, militares, politycy, gwiazdy, wszyscy uprawiają “culto satanico, culto de diablo! ”). Takie rzeczy i takie transmisje widzi się może w filmach, ale nie jako transmisję na żywo. Taki Natanek to przy tych latynoamerykańskich oratorach to uczniak jakiś (PS: Codziennie w necie jest nowe kazanie księdza Natanka!), a taki Rydzyk to dość niedołężny i pokraczny się wydaje (choć może nie dla pani Kępy). Oczywiście wszystko sprowadza się do jednego (“Gloria Dios!” - krzyczy teraz pan zza pulpitu) - dineros! (pieniądze). Już dobre pięć minut w dole ekranu jest link, który odsyła do płatności przez Paypal, heh.
(“Presencia diabolica en tu casa!” - o żesz! Chyba, że pan… mówi o swojej obecności w telewizorze!)

Nauczone słówko: Hecho (en Panama) - Zrobione (w Panamie) - na pojemniku od plastikowych kubeczków

Calor sofocante - duszny upał (nagłówek wiadomości o Europie, gdzie we Włoszech zanotowano aż 46 stopni Celsjusza)

Fakt z internetu: Panamskie kapelusze, popularne nie tylko wśród turystów, swoje początki mają tak naprawdę w Ekwadorze.



Chwilę potem

“Wybacz (Perdone!) grzechy nasze, Rosji, Indii, Europy!”, kilkadziesiąt osób wznosi ręce i WSZYSCY płaczą przez zamknięte oczy!
Ja jestem w szoku...
No nic, do spania. Jutro rozpoczęcie długiego powrotu…



8 sierpnia 2017

Już w Polsce, już w domu. Powrót dłużył się niemiłosiernie, bo obejmował godzinną jazdę Diablo Rojo na lotnisko, czekanie, samolot do Paryża, znowu czekanie (6 godzin), tym razem na samolot do Warszawy, a z Warszawy, pomimo zarezerwowanego PolskiegoBusa na rano, zdecydowałem się od razu jechać do Krk, toteż taksówką udałem się na Centralny, skąd pociągiem udałem się do Krakowa, aby stamtąd minibusem udać się do swojego miasteczka, z którego dworca już podwiózł mnie do domu będący akurat w pobliżu ojciec. Uff!
Lot z Panamy przebiegł bezproblemowo (zszedł m.in. na rozwiązywaniu krzyżówek na ekranie na zagłówku oraz obejrzeniu nudnawego filmu „Norman: The Moderate Rise and Tragic Fall of a New York Fixer” z Richardem Gere), ale w czasie lotu do Warszawy spuchły mi nogi, których nie mogłem z powrotem wsadzić do butów. Po małej „szarpaczce” się udało. W czasie lądowania trochę mnie „przytkało”, tzn. słyszałem wszystko z jakby oddali, a po krótkiej chwili pojawił się ogromny ból w uszach. Nie panikowałem, bo to się czasem zdarza (dlatego np. dzieci lubią płakać w czasie schodzenia), ale najprzyjemniej nie było. Na Okęciu wpisałem w telefonie „Tanie taxi” (bo wiem, że te taksówki, jak wszędzie na świecie, które podjeżdżają pod lotnisko, lepiej chyba omijać z daleka) i wyskoczyło OptiTaxi. Spodobało mi się, że już przy zamówieniu powiedzą, ile mam zapłacić. Nikt mnie później nie oszuka i nieważne ile będę stał w korku. 23 złote na Centralny, cena uczciwa. Na wszelki wypadek rozmowę nagrałem (oto jak nauczono mnie tu ufać ludziom), ale i tak dostałem SMSa z potwierdzeniem ceny. Po piętnastu minutach podjechał lśniący, ładny, sportowy Mercedes, odezwał się telefon od kierowcy, że ten nieoznakowany wóz to właśnie on, to moje taksi, ale nie może tu stawać, bo „tak już jest i już”. Nie wiem, nie wnikam – wiem, że w Krakowie pewne miejsca są obstawione przez określone korporacje, i gdy ktoś ‘spoza’ spróbuje do nich wjechać, może po prostu skończyć w szpitalu. To są ich wojenki, mnie jako klienta to nie interesuje (szczególnie po dwóch lotach z innego kontynentu). W każdym bądź razie z 15 minut jechałem sobie z młodym człowiekiem, który – to znak czasów w sumie! – pochodzi z centralnej Ukrainy. Jego polski był świetny, no ale… akcent. Zapytałem czy z Ukrainy. Bingo! Miło się nam gawędziło, szczerze zapewniłem go o mojej sympatii do Ukraińców pracujących w Polsce (bo to, gdy się ich nie oszukuje i gdy się ich traktuje normalnie, dobrzy pracownicy są – podobnie jak miliony Polaków poza granicami Polski), on poopowiadał o tym, że jego państwo mu nic nie daje, nic nie pomaga, a są tylko łapówki na każdym kroku. No i dyplomy ukraińskich uczelni nie są akceptowane nigdzie na świecie... Sympatyczny, kulturalny i elegancki młody człowiek przypominający Ivana Koszmarenko („Jej czarne oczy”)! Nie jakiś stary-cwaniak-gbur z taksówki.
Na Centralnym oczywiście masakra. Godzina 22:50, dwie kasy otwarte, ludzi kilkadziesiąt. Współczuję tym kasjerkom, że muszą tłumaczyć jakieś absurdy idiotów z góry (którzy są ich autorami) hordom zdenerwowanych pasażerów. Np. „Pociąg do Białegostoku jest w planie, ale nie mogę na niego panu sprzedać biletu. Czemu? Bo nim jadą teraz woodstockowicze. Ja panu sprzedam bilet, a pan nie wsiądzie, a potem będą pretensje. Niech pan próbuje wsiadać, i w pociągu próbuje kupi ten bilet.” Sam dwukrotnie byłem woodstockowiczem i wiem jak to wygląda, ale czy tego nie można zrobić w cywilizowany sposób, jak to robią prywatne firmy autobusowe? Wpuszczać na bilet, a nie wpuszczać wszystkich jak leci, i dopiero w trakcie jazdy sprawdzać bilety? Przypomniał mi się konduktor robiący z siebie błazna przeciskając się jak spiderman niemal po ścianach; między zmęczoną młodzieżą, nierzadko w dymie z jointów i w oparach alkoholu…
W każdym bądź razie Centralny. Kasy. I te cztery panny, które kasę pomyliły z informacją i jedną z nich zablokowały na 10 minut. Wszystkim w kolejce już puszczały nerwy. Mnie też. Co chwila zerkałem na zegarek i czułem, jak ta panamsko-kostarykańska manana ulatuje ze mnie jak z powietrze z przedziurawionego materaca… Po niecałej godzinie w Polsce!
Wreszcie nadeszła, wreszcie przyszła moja kolej (niestety, polska kolej państwowa)! Po x minutach! 10 minut do odjazdu!
- Proszę pana, mogę panu sprzedać tylko miejsce stojące – oznajmiła pani.
- Dobrze, ale chyba taniej niż siedzące? – upewniałem się.
- Nie, pan nie płaci za miejsce, tylko za jazdę – dowiedziałem (?) się.
-No tak, ale jeden zapłaci 65 złotych za bilet z numerkiem fotela, a taki ja też 65, za bilet bez numerka fotela. Jeden za to 65 złotych sobie siedzi jak papież jakiś ‘urbi et orbi’, a drugi za takie samo 65 złotych sobie stoi i ‘ora et labora’– próbowałem jej to, poirytowany, jakoś wyjaśnić. Albo chyba raczej po prostu głośno zanalizować to w myślach, by mi to było łatwiej jakoś zrozumieć. Analiza jednak prowadziła do absurdalnego paradoksu.
- Powtarzam panu, pan nie płaci za numerek i fotel, tylko za jazdę – ona do mnie.
- No tak, ale ja ponad 4 godziny będę stał, a ktoś, kto zapłacił tyle samo, co ja, będzie ‘se’ siedział. Czemu mam płacić tyle samo za coś innego, precyzując, za całkowicie inną jakość usługi? – próbowałem jednak się dowiedzieć.
- Powtarzam panu, pan nie płaci za fotel, tylko za kurs – powtórzyła beznamiętnie, jak mantrę („Przez osiem poprzednich lat…”).
Wiedząc, że się nie dogadamy, zdecydowałem się kupić ten cholerny bilet. ‘Przynajmniej nie będę jechał na dachu, jak to jeżdżą w Indiach’, pocieszałem się próbując znaleźć drugą stronę poszczerbionej monety albo drugi koniec przegnitego kija. Ale poczucie niesprawiedliwości pozostało. Naprawdę życzę tym naszym Intercity i innym spółkom, spółeczkom i usrojstwom kolejowym, by zbankrutowały na pysk na szyję, a w ich miejsce weszły jakieś Deutsche Bahny i inne prywatne podmioty (ma wchodzić czeski Leo Express, co, mam nadzieję, będzie początkiem czegoś dobrego). Bo ilekroć mam jechać pociągiem w Polsce, to jestem chory z przerażenia i niepewności… (!) I te nieraz metrowe przerwy między peronami, a schodkami, w których jedną z nich swego czasu zdarzyło mi się… wpaść przy wsiadaniu (żebra uderzające o zardzewiałe metalowe schodki były przez ponad miesiąc fioletowe! – przynajmniej nie połamane, a co dużo ważniejsze chyba, gęba ostała się cała [rym, yo yo!]).

Sześć minut przed nadjechaniem pociągu byłem na peronie. Chciałem coś zjeść jeszcze, no ale nie dane mi było. 270 minut wytrzymam. Pikuś. Co tam! Przejście na szerokość barków, położyłem plecaki, ruch jak w ulu. Pociąg ruszył, kilka minut i już pierwsze kłótnie.
- Przepraszam, czy pan jest chory? – jakaś pani do jakiegoś młodzieńca.
- Nie, a co? – zapytał młodzieniec, ewidentnie zdziwiony pytaniem.
- Bo mi tu wieje! Proszę zamknąć to okno! Pan w ogóle ma miejsce w przedziale, więc niech pan sobie tam wraca i tam otwiera. Proszę zamknąć to okno! – krzyknęła.
- Nie zamknę, kurwa, tego okna! – odparł młody człowiek dosyć (bardzo?) chamsko, być może dlatego, bo został chamsko potraktowany przez kobietę.
- To pan se tu będzie stał, a ja idę na pana miejsce, do przedziału! – wymyśliła kobieta, po czym chciała swój zamysł zrealizować i go ominąć.
Ten instynktownie zablokował jej przejście i natychmiast, rakiem, powrócił do przedziału, który zamknął z hukiem. Pewnie, lepiej jednak siedzieć niż stać. Pani triumfowała! Zamknęła okno.
„Ech, kurwa”, przemknęło mi brzydko przez głowę, którą oparłem zrezygnowany o ścianę wąskiego przejścia.
Postanowiłem nie stać jak jakiś ciołek przez cztery godziny i nie wstawać gdy tylko ktoś przechodził. Opanowałem sztukę (jak to zabrzmi!) rozwierania zgiętych w kolanach nóg, tak aby ktoś mógł sobie przejść stawiając większe kroki.
Nie minęło 30 minut, jak z głośników dobiegł niewyraźny komunikat o rozdzielaniu wagonów w Krakowie. Wagony 1-3 na Przemyśl, 4-6 na Zakopane itd. Gdzie w Krakowie? Płaszowie? Przed Głównym? W którym ja jestem wagonie? W zasadzie to przestałem się martwić, bo Kraków w sumie znam (tylko chodzić po trzeciej w nocy, z jego jednego krańca na drugi, mi się nie chciało), ale współczułem porażonym po tym komunikacie niepewnością pasażerom. I wiedziałem, co nastąpi. Ruch jak w ulu, w poszukiwaniu konduktora. Każdy chciał wiedzieć, gdzie uda się jego wagon. Niemal już uderzałem głową o ścianę. Gdy okazało się, że gniazdko w korytarzu jest bez prądu (a mnie padał telefon), to już zacząłem się śmiać. Nie, tu mnie nic nie zdziwi…
Na szczęście obok mnie stał jakiś facet po pięćdziesiątce, który okazał się dobrym towarzyszem rozmowy. Od kręcenia głową w geście rezygnacji, po komentarze typu „strasznie”, przeszliśmy do rozmowy. Miał piwo, poczęstował, sam otworzył, i tak ja słuchałem jego opowiadań o morzu (bo z Kwidzynia był), on moich o górach i kolejach z innych krajów (np. w lutym jeździłem po Słowenii – bardzo elegancki i BEZPROBLEMOWY i NIEPORÓWNYWALNY z naszym sposób przemieszczania się tam). Coś w tym jest, że w pociągu rozmowy nawiązują się same, heh, szczególnie na długich trasach.
Pomogliśmy sobie nawzajem przetrać męczącą noc i mogłem wysiadać. Dworzec autobusowy nieczynny. Panowie ochroniarze na moje pytanie, kiedy coś zaczyna odjeżdżać, nie potrafili udzielić mi tej odpowiedzi. „Po czwartej? Nie, po wpół do piątej! No przyjdź pan potem, teraz pan nie możesz tu chodzić.” Byłem w kropce. Bo to w sumie takie karaibsko-latynoskie, ale z drugiej strony, po to jeżdżę właśnie tam, by to poczuć TAM, tutaj jednak oczekując standardów zachodniej Europy. No nic, postanowiłem, że poszukam ciepłego żarcia. Dopiero w okolicach rynku znalazłem punkt z kebabami (z baraniną!). Zjadłem, po czym pozwoliłem sobie na krótki spacer.
Około czwartej nad ranem, z niedzieli na poniedziałek, Kraków bez hord turystów wygląda normalnie, tak jak wyglądał zawsze. Cichy, tajemniczy, pusty, tonący w łagodnym świetle ulicznych latarni. Podobało mi się, mimo zmęczenia, takie łażenie jego starymi uliczkami. Nie spieszyłem się, mimo paru ładnych kilogramów na plecach w postaci dwóch plecaków. Wróciłem na Dworzec. 5:10 – bus. Kilka złotych, można jechać. I tak powoli, przez większość drogi śpiąc, dotoczyłem się do właściwego końca tej wspaniałej przygody…



Podsumowanie

Wiem, że ta moja podróż nie była ani nazbyt wyzywająca, bo przecież nie wskakiwałem w dymiące kratery wulkanów, nie spływałem też tratwą wśród tuzinów rozwartych paszcz krokodyli, ale nie była to też przecież podróż próżniacza, w czasie której leżałbym plackiem w jednym miejscu, jadł, to co mi podadzą w ramach oferty All Inclusive i mierzył poziom opalenizny, przykładając brązowe przedramię do bladych pośladków przed hotelowym lustrem w złotej ramie. Pojeździłem, pochodziłem, ale też poleżałem i poleniuchowałem. Spędzałem czas z kimś, by się pośmiać i rozluźnić, ale też spędzałem czas sam, chcąc ponownie odnaleźć istotę własnego ja. Wchłaniałem atmosferę i ducha Panamy oraz Kostaryki poprzez jedzenie rzeczy lepszych, a także i rzeczy podlejszych w podejrzanych uliczkach. Starałem się wtopić w miasto i ulicę skacząc odważnie między samochodami chcąc przejść na drugą stronę cztero-, czasem pięcio- jednokierunkowych pasmówek. Siedziałem też na cichych plażach z piwkiem w jednej dłoni, a cygarem w drugiej. Próbowałem znaleźć jakąś równowagę między spokojem, a szaleństwem, po to aby wrócić zadowolonym do kraju i móc marzyć o podobnym sposobie spędzenia czasu (już gdzieś indziej jednak, bo przecież tyle jeszcze świata do odkrycia!) za rok.
Czy moje starania zakończyły się sukcesem? Pomimo tej nieszczęsnej (choć ciekawej!) przygody z PKP, odpowiedź brzmi.. tak.
Zdecydowanie tak! :)



Kilka porad dla potencjalnych czytających chcących odwiedzić Panamę
i Kostarykę

Jeśli ktoś zastanawia się nad podróżą w te rejony, to lipiec-sierpień nie jest okresem szczególnie wdzięcznym dla pięknych, słonecznych fotek, którymi codziennie można chwalić się na Fejsie. To właściwie zima (pora deszczowa), co objawia się częstymi zachmurzeniami i nierzadko szybkimi (krótkimi) deszczami. Z drugiej jednak strony, temperatura dla nas, Polaków, jest wtedy znośniejsza.
Co do bezpieczeństwa – w Panamie nie jest tak źle, szczególnie w Panama City. Trzeba się pilnować, jak wszędzie, ale nie trzeba być szczególnie przewrażliwionym. Co bym radził, to nie wynajmować lokali na obrzeżach i po obrzeżach nie szwędać się nocą, w szeroko rozumianym centrum wydaje się być natomiast dość bezpiecznie.
Jeśli chodzi o Kostarykę, to kraj biedniejszy i niebezpieczniejszy niż Panama. Nawet w pobliżu centrum San José są ulice, po których nawet w dzień lepiej nie chodzić, samo jednak centrum jest w porządku.
W obu krajach mniejsze miejscowości raczej nie są niebezpieczne, chociaż przewodniki odradzają podróże do Colon (Panama).
Ceny są wyższe niż można się spodziewać, zaopatrywać należy się w supermarketach, a jak ktoś chce tanio zjeść nie gotując, to najlepiej w przydrożnych budkach.
Mimo, że w necie dość często znaleźć można informację, iż w Panamie angielski jest znany, osobiście nie zgodziłbym się z tą opinią. Podobnie jak na Kostaryce, by poruszać się bezstresowo i załatwić coś samemu, niezbędne są podstawy hiszpańskiego. Dobrze jest zainstalować sobie w komórce jakiś słownik offline.
No i ogólnie – ufać intuicji oraz… nie kupować u Chińczyków (gdzie jest zawsze drogo!).

I to chyba tyle…

Sobie dziękuję za wytrwałość w pisaniu, a potencjalnym czytającym za… ich czas przy czytaniu! Mam nadzieję, że nie został tak całkiem znowu zmarnowany :)



----------



PANAMÁ Y COSTA RICA

Las aventuras de Arturo


Artur Dubis
Sierpień 2017

Wszelkie prawa zastrzeżone.
Rozpowszechnianie i kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Data:

 Sierpień 2017

Podpis:

 Artur Dubis

http://www.opowiadania.pl/main.php?id=showitem&item=80716

 

Powyższy tekst został opublikowany w serwisie opowiadania.pl.
Prawa autorskie do treści należą do ich twórcy. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Szczegóły na stronie opowiadania.pl