Ich troje |
|||||||||
|
|||||||||
Paweł mieszkał na końcu wsi, w domu nad jeziorem. Dom i niewielkie gospodarstwo odziedziczył po rodzicach. Uprawiał warzywa i porzeczki, i szło mu to nieźle. Choć młody i niczego sobie, był kawalerem, bo żadna z dotychczas poznanych pań nie chciała „marnować sobie życia”, pracując na roli na takim zadupiu. To zraziło go do kobiet i coraz rzadziej się za nimi oglądał. Pracował więc sam i to zajmowało mu całe dnie. W nielicznych wolnych chwilach wędkował w jeziorze lub chodził do wąwozu pod lasem, nazywanego w tamtejszej gwarze „wyjomką”. Jedną jej ścianę porastały jeżyny, a druga była utkana wielkimi kamieniami wystającymi z piasku. Nad jednym z kamieni rosła stara sosna. Paweł lubił siadywać pod nią i odpoczywać, nie myśląc o niczym. Praca, wędkowanie i spacery do wąwozu wypełniały mu życie aż do dnia, w którym pojawiła się Marta. Można powiedzieć, że przygnała ją burza, która zalała drogę deszczem i zarzuciła gałęziami z przydrożnych drzew. Marta bała się jechać w taką pogodę, więc skręciła pod pierwszy napotkany dom, żeby przeczekać nawałnicę. Był to dom Pawła. Zbliżała się noc, a burza nie cichła, więc gospodarz zaproponował Marcie nocleg. Zgodziła się i została... na zawsze. Była dużo starsza od Pawła i miała już za sobą nieudane małżeństwo. Mimo że nieładna, wysoka i koścista jak mężczyzna, to kobiecego ciepła miała w sobie za trzy. Tym ciepłem od razu wypełniła łóżko i cały Pawłowy dom, który pod jej ręką stał się kolorowy i przytulny. Nie zmieniła mebli ani nie przemalowała ścian, ale nad kuchennym stołem zawisły papierowe ptaki, a na ścianach kompozycje z ususzonych traw i kwiatów. W kuchni zapachniało ziołami, których gospodyni szczodrze dodawała do potraw i napojów. Prędko przyuczyła się też do pracy w polu i pomagała Pawłowi, ile tylko mogła. W wolnych chwilach chodzili razem do wyjomki lub, siedząc przed domem, oglądali zachody słońca. Marta łatwo nawiązywała kontakty z ludźmi i po krótkim czasie znała już wszystkich mieszkańców wsi. Niektórzy z nich podśmiewali się trochę z jej wzrostu, dewotki sarkały na to, że żyje z Pawłem bez ślubu, ale wszyscy polubili ją i przyjęli jak swoją. Kobiety czasem prosiły ją o zaopiekowanie się dziećmi i nieraz kilkoro z nich bawiło się w jej kuchni. Marta kupowała dzieciom kredki i papier, i uczyła je rysować. Z czasem wysprzątała starą szopę i urządziła w niej wystawę dziecięcych rysunków. Mali artyści opowiedzieli o niej matkom i do „galerii” zaczęły, niby to przypadkiem, zaglądać kobiety ze wsi. Marta częstowała je herbatą, pokazywała rysunki ich pociech i chwaliła każdy z nich. Którejś wiosny Marta zaczęła tracić apetyt. Lekarze podejrzewali różne choroby, badali ją na wszystkie strony, aż w końcu zdiagnozowali… raka płuc. Marta gasła. Paweł po całych dniach siedział przy jej łóżku i gasł razem z nią. Wtedy przyjechała Wanda, przyjaciółka Marty z dawnych lat, która jakimś cudem dowiedziała się o jej chorobie. Została na dłużej. Pomagała Pawłowi pielęgnować chorą i trochę ogarnęła zaniedbany dom. W pełni lata Marta zmarła. Paweł kazał skremować jej ciało, a urnę z prochami postawił w pokoju. Najchętniej zostawiłby ją tam na zawsze, ale pod wpływem milczącego oczekiwania sąsiadów i namów Wandy zgodził się na pogrzeb. Uczestniczyła w nim cała wieś i po katolicku pochowano... pustą urnę, bo Paweł po cichu rozsypał prochy Marty w wyjomce. Potem na kamieniu pod sosną wyrył jej imię i co kilka dni zanosił tam kwiaty. Wanda przez cały ten czas była przy Pawle, wiedziała o „pogrzebie” w wąwozie i razem z nim tam chodziła. Po jakimś miesiącu wyjechała, ale niebawem wróciła. Wyjeżdżała i wracała jeszcze kilka razy, aż gdzieś po roku została na dobre. Nowa gospodyni była wdową, a jej dwie córki miały już swoje rodziny. Była drobna i – choć wiek mocno odcisnął się na jej twarzy – nadal ładna. Była jeszcze starsza od Marty i wyglądała bardziej na Pawłową matkę niż kochankę. Nie chciała też być tylko kochanką i wkrótce ich związek został zalegalizowany ślubem w miejscowym kościele. Na ślub przyszło wielu mieszkańców wsi, bo chcieli zobaczyć tę nietypową młodą parę. Nie obyło się też bez, po cichu szeptanych, złośliwych komentarzy. Dotychczasowe, wiejskie wyposażenie Pawłowego domu nie podobało się nowej gospodyni i postanowiła je przerobić na miejską modłę. Na pierwszy ogień poszła łazienka. Kazała w niej wszystko wymienić, a ściany wykafelkować na czarno. Drugą inwestycją był wielki telewizor, przed którym Wanda spędzała długie godziny, oglądając seriale. Dlatego ledwie znajdowała czas na ugotowanie czegokolwiek i jakie takie posprzątanie w domu. Na pomaganie Pawłowi w pracach polowych nie miała już czasu, a zresztą i tak – jak twierdziła – była na to za słaba. Paweł znowu, jak za kawalerskich czasów, pracował sam, sam wędkował i sam spacerował do wyjomki. Siadywał tam pod ulubiona sosną i wspominał Martę. Nieraz po takim spacerze mówił do żony „Marto”, co ona zbywała pobłażliwym uśmiechem. Z czasem Wanda zaczęła coraz częściej wyjeżdżać do miasta, a to żeby zaopiekować się przeziębionym dzieckiem starszej córki, a to żeby pomóc w przeprowadzce młodszej, lub posprzątać w swoim mieszkaniu. Początkowo były to wyjazdy kilkudniowe, ale później zaczęły przeciągać się nawet do miesiąca. Paweł nie protestował. Cierpliwie odwoził żonę na dworzec i przywoził z powrotem. Powoli zaczął przywykać do jej nieobecności i nawet zaczynała mu ona być na rękę. Wtedy bowiem wszystko znów było jak dawniej, a tylko napis na kamieniu pod sosną i czarne kafelki w łazience przypominały mu o czasie, który przeminął. Po którymś z wyjazdów Wanda powiedziała Pawłowi, że to pole, porzeczki i ta cała wieś odbierają jej chęć do życia i że chce wrócić do miasta. Najlepiej byłoby wszystko sprzedać i przeprowadzić się do jej mieszkania. Na początek mogliby żyć z oszczędności, a później on na pewno znajdzie jakąś pracę. Paweł przestraszył się. On, rolnik od dziecka zżyty z polami i lasami, miałby teraz zamieszkać w bloku, w mieszkanku na ósmym piętrze z widokiem na sąsiedni blok. A praca? Kto w mieście przyjmie do pracy rolnika? Zdecydowanie odmówił. Niech żona jeździ do miasta, kiedy chce, niech siedzi tam jak długo chce, ale on zostanie tu. Zostanie przy polu, przy porzeczkach i przy… prochach Marty. Odmowa zaskoczyła Wandę tak bardzo, że straciła panowanie nad sobą. Zaczęła płakać i jednocześnie wrzeszczeć na męża. Wypominała mu wszystko, co dla niego zrobiła, jak się dla niego poświęcała i ile czasu dla niego zmarnowała. Paweł nie reagował. Patrzył na krzyczącą żonę i nie wierzył, że to dzieje się naprawdę. Potem Wanda uspokoiła się nieco, spakowała walizki i kazała mu odwieźć się na dworzec. Zrobił to bez słowa, pomógł jej nawet wsiąść do wagonu i poczekał, aż pociąg ruszył. Po powrocie do domu poszedł do wyjomki i przesiedział tam do nocy. Przedłużająca się nieobecność Wandy zaczęła wzbudzać zainteresowanie mieszkańców wsi, a kobiet w szczególności. Co bardziej wścibskie sąsiadki zaczęły zaglądać do Pawła. Przynosiły mu domowe wypieki, niektóre uśmiechały się zalotnie, a wszystko po to, by poznać powód tak długiej nieobecności jego żony. Paweł zbywał je byle czym, a z czasem zaczął ich unikać. Wieś jednak wiedziała swoje – rozeszli się. Po około pół roku Wanda wróciła. Jak gdyby nigdy nic stanęła w progu domu, a Paweł, jak gdyby nigdy nic ją przyjął. Przez te kilka miesięcy postarzała się i teraz wyglądała jak jego babcia. Zachowywała się też inaczej. Rzadko oglądała telewizję, zajmowała się domem, a z czasem okazało się, że nieźle gotuje. Życie w domu na skraju wsi zaczęło biec nowym torem i tylko żadne dziecko z sąsiedztwa nie zaglądało już do niego, żeby porysować przy kuchennym stole. |
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
Powyższy tekst został
opublikowany w serwisie opowiadania.pl. |