Majster Bieda |
|||||||||
|
|||||||||
W ciepły przedwieczerz dotarliśmy z kolegą do schroniska. Jego szef – nasz dobry znajomy – układał właśnie drewno na opał. Pomagał mu siwy mężczyzna o zniszczonej twarzy człowieka lasu. – To jest Władek, czyli Majster Bieda – przedstawił go gospodarz. Władek przywitał się z nami bez słowa i wrócił do pracy. – Nie mam dzisiaj żadnych gości – powiedział znajomy. – Weźcie sobie jakiś pokój, a wieczorem pogadamy. Wybraliśmy jasny pokój od wschodu, bo za dwa dni miały dojechać nasze dziewczyny i chcieliśmy, żeby było miło. Przez te dwa dni planowaliśmy pochodzić po górach sami. Wieczorem zeszliśmy do gospodarza i kolega zapytał: – Kto to jest ten Władek? – To tutejszy, bieszczadnik – usłyszeliśmy w odpowiedzi. – Przyjechał tu chyba ze dwadzieścia lat temu ze Śląska i już został. Od wiosny do jesieni pracuje i mieszka gdzie popadnie. Zbiera poroża, jagody i grzyby. Na zimę, albo idzie do wyrębu lasów, bo wtedy ma spanie przy leśnictwie, albo przytula się gdzieś u ludzi. Teraz mam tu kupę roboty, więc mi pomaga i pewnie na tę zimę zostanie u mnie. Góry zna jak nikt. Nawet goprowcom pomaga przy szukaniu zaginionych turystów. Szanują go za to i co roku zapraszają na swoje święto. Jest trochę mrukliwy, ale to dobry człowiek. Znacie tę balladę Wolnej Grupy Bukowina pod tytułem „Majster Bieda”? To jest o nim, ale Władek się do tego nie przyznaje. Pogadaliśmy jeszcze chwilę i poszliśmy spać. Nazajutrz obudziło nas słońce oraz dochodzące zza okna beczenie stada owiec, ujadanie psa i krzyki juhasa: – Ku owcom, cholery! Ku owcom! Misiek, bier je! – darł się rozeźlony. – Wy mnie, kurwy, nic nie sanujecie! – zakończył. Ta juhaska skarga wprawiła nas w doskonały humor. Wyskoczyliśmy z łóżek i po niedługim czasie szliśmy już w stronę Smereka i Połoniny Wetlińskiej. Koło Hnatowego Berda dopadła nas burza. Ściana deszczu zasłoniła świat, a pioruny waliły tak blisko, że w nogach czułem mrowienie. Nie było się gdzie skryć. Stać, iść czy leżeć, wychodziło na to samo, bo przemoczeni byliśmy już do suchej nitki, a piorun mógł w nas trafić w każdej pozycji. Szliśmy więc dalej i szczęśliwie dotarliśmy do Chatki Puchatka, gdzie było już kilka innych przemoczonych ofiar burzy. Wyrozumiała gospodyni pozwoliła nam suszyć ubrania i buty przy kuchennym piecu. Skorzystaliśmy z tego skwapliwie i izba napełniła się wnet zapachem nieopisywalnym nawet przez najbardziej giętki język. Nowy dzień przywitał nas słońcem. Nie zważając na mokre jeszcze buty, ruszyliśmy w stronę Połoniny Caryńskiej i Ustrzyk Górnych. Szliśmy szybko, bo jeszcze dzisiaj musieliśmy wrócić do schroniska, gdzie powinny na nas czekać nasze panie. Z Caryńskiej zeszliśmy na skróty i turystyczny nos doprowadził nas prosto do baru Pulpit, gdzie – o dziwo – było piwo. Było ono ciepłe i kwaśne jak większość piw w Polsce tamtych czasów, ale było. Prędko wypiliśmy po dwa i ruszyliśmy szosą w stronę Wetliny, wierząc, że ktoś nas podwiezie. Nie jechał nikt. Dopiero na Wyżnej Przełęczy dopędziła nas rozklekotana ciężarówka, ale i ona się nie zatrzymała. Zmęczeni i głodni dochodziliśmy do Wetliny, gdzie, ku naszej uciesze, zobaczyliśmy stojący na przystanku autobus. – Gazu! – zakomenderował kolega i ruszyliśmy biegiem. Byliśmy już blisko autobusu, gdy jak spod ziemi wyrósł przed nami wopista i zawołał: – Stać obywatele! Dokąd to? Dowody proszę! – Puść nas, człowieku, autobus nam ucieknie! – prosiliśmy. – Dowody i nie gadać – upierał się żołnierz. Wyjęliśmy z plecaków nasze dowody, a tymczasem autobus odjechał, ciągnąc za sobą czarną chmurę spalin. Wopista flegmatycznie spisał nasze dane i pozwolił odejść. Tak to zamiast dziesięciu minut jazdy czekało nas jeszcze dobre dziesięć kilometrów marszu. Słońce było już nisko, gdy dotarliśmy do schroniska. Naszych dziewczyn nie było i wiedzieliśmy, że już wcale nie przyjadą. Byliśmy wściekli. – Po co zasuwaliśmy jak idioci z tych Ustrzyk? – furczał kolega, a ja mu wtórowałem. – Nie wkurzajcie się – uspokajał nas gospodarz. – Władek urządza dzisiaj sześćdziesiąte urodziny i zaprasza całe schronisko. Wieczorem w jadalni zebrało się „całe schronisko”, czyli: Władek, gospodarz z żoną, jakichś dwoje turystów i my. Jubilat był wygolony, wypachniony i ubrany w białą koszulę. Zaprosił wszystkich do stołu, na którym była swojska kiełbasa, takiż chleb i marynowane grzybki, a przede wszystkim około galonowy kanisterek z alkoholem. W czasach kartek na wszystko i wódki od godziny trzynastej było to królewskie przyjęcie. Pijałem już różne podejrzane alkohole, więc gdy Władek napełnił mój kieliszek, ukradkiem powąchałem jego zawartość. Pachniała wspaniałe, a jeszcze lepiej smakowała. – Toż to iście pański mohorycz – pochwalił napitek kolega, oblizując wąsy. – Skąd masz taki bimberek i taką zagrychę? – zapytał Władka. – Władek wie, gdzie takie rzeczy rosną – odpowiedział za niego szef schroniska. – Poszedł do lasu i przyniósł. Po paru głębszych gospodarz przyniósł gitarę i rozpoczęło się śpiewanie. Po gromkim „Sto lat” na cześć jubilata i kilku turystycznych piosenkach padła propozycja zaśpiewania ballady „Majster Bieda”. – E tam! Dajcie spokój – zaprotestował Władek. – Zaśpiewajcie lepiej coś lwowskiego. Nie daliśmy się prosić i przelecieliśmy przez wszystkie lwowskie i niby-lwowskie piosenki, od „Ta sie masz, Jóźku, ta dawaj pyska” poczynając. Piliśmy i śpiewaliśmy do późna, a koledze i mnie wcale już nie brakowało damskiego towarzystwa. Nazajutrz, jeszcze lekko na rauszu, spakowaliśmy się i przez Sine Wiry ruszyliśmy w stronę Chryszczatej. Potem jeszcze wiele razy bywałem w Bieszczadach, ale Władka już nigdy nie spotkałem. Często natomiast, w schroniskach lub przy ogniskach, słyszałem balladę "Majster Bieda" i zawsze przy słowach: „Skąd przychodził, kto go znał, kto mu rękę podał kiedy”, uśmiechałem się, wspominając Władkowe urodziny. Po latach nadszedł, niestety, i taki dzień, że: „Nie przyszedł Bieda zieloną wiosną, Miejsce, gdzie siadał, zielskiem zarosło, I choć niejeden wytężał wzrok, Choć lato pustym gościńcem przeszło, Z rudymi liśćmi, jesieni schedą, Wiatrem niesiony popłynął w przeszłość – Majster Bieda.” Władek spoczywa na cmentarzu w Jasieniu koło Ustrzyk Dolnych, a tabliczka z jego nazwiskiem wisi tuż pod podkową na Zakapiorskiej Kapliczce w Cisnej. |
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
Powyższy tekst został
opublikowany w serwisie opowiadania.pl. |