Pięć Domen: Tom 2 - Wiatry Zmiany: cz.12 |
|||||||||
|
|||||||||
– Wprowadzić! – wybrzmiał silny męski głos, a przez drzwi do ratusza wkroczył młodzieniec odziany w lekki pancerz z emblematem telmiańskiego zwiadu. Minąwszy trybuny obsadzone przez świadków procesu, pewnym krokiem ruszył w stronę wychodzącego mu naprzeciw Cesarza. – Panie. – Wojskowy pokłonił się nisko. – Tylko to udało nam się znaleźć – oświadczył i wyłożył prostokątne szmaciane zawiniątko na urękawiczoną dłoń. – Leżało na brzegu rzeki – dodał. Powierzchnię materiału znaczyły przesiąknięte plamy. W komnacie zapadła cisza mącona jedynie nerwowym strzelaniem knykciami. Burmistrz zaciskał pięści i zgrzytał zębami z napięcia; był już tak blisko… Wilfred ostrożnie odwinął pakunek, który pod wieloma warstwami lnu skrywał przemoczoną aksamitną rękawiczkę koloru mlecznej bieli. Niechętnie spojrzał na doskonale mu znaną mitynkę, przełknął gorycz tęsknoty i obrócił się w stronę obecnego na rozprawie brata Imaela: Imersa z rykryckiego zgromadzenia. – To… to na pewno jej – wycisnął przez zaciśniętą krtań. – Rękawiczka Astrolożki Lejli Winter. Imaelu sprawdź, czy ona… – słowa ugrzęzły mu w gardle. Bał się… Bał się, że raz zadane pytanie nie pozostanie bez odpowiedzi, a odpowiedź zniszczy odzyskaną niedawno nadzieję. – Sprawdź, czy uda ci się ją wyczuć – wypchnął słowa jak toczony przez ciało głaz. Zakapturzony Empata rozwiązał rzemień pętający mu dół od rękawicy i odsłonił bladą dłoń, która prócz kościstego wyglądu nie prezentowała się jakoś nadzwyczajnie. Długimi palcami dotknął wilgotnej powierzchni białego aksamitu, po czym wyciszył umysł, przykrywając myśli projekcją idealnie płaskiej tafli głębokiego oceanu. Rzeczywistość i cały chaos wspomnień z nią związany został głęboko przy dnie mentalnej głębiny. Nawet najdrobniejsza myśl mogła teraz zmarszczyć idealną powierzchnię medytacyjnej toni. Delikatne uderzenie zmąciło ciszę. Wyobrażenie kolistych fal rozeszło się po emocjonalnej pustce. – Czuję… – oświadczył; wpierw niepewnie. Kolejne tąpnięcia nadeszły oddzielone równymi przerwami. – Czuję bicie serca – wyszeptał śmiało i z uśmiechem wyrysowanym na wąskich ustach. – Co to oznacza? – dopytywał zniecierpliwiony Cesarz. – Przedmioty zmarłych nie rezonują echem życia właściciela. Tu… tu jest inaczej. Tu uderzenia są wyraźne, rytmiczne, choć ciche i szybkie. – Imaelu, czy możes z całą pewnością stwierdzić, że właściciel tego przedmiotu nadal żyje? – Tak, kobieta skąpana w błękitnej aurze… Widzę blask, jest piękna… – uśmiechnął się szeroko. – Imersja jest mocna: musi być bardzo związana z tym przedmiotem. Wydźwięk tych słów sprawił, że Wilfredowi zwiotczały nogi; chciał jednocześnie płakać i krzyczeć z zachwytu, a cała ta rozpacz, która każdego dnia podcinała mu ścięgna i upuszczała krwi, zniknęła jak za dotknięciem magicznej różdżki. Ale nie mógł poddać się radosnemu uniesieniu; nie w tej chwili. Z wielkim trudem opanował ekstazę, symulując jedynie delikatne ucieszenie. – Dziękuję, Imaelu, to naprawdę dobra wiadomość – oświadczył i wypuścił nieco emocjonalnej pary w trakcie przeciągniętego wydechu. – Panie, cieszę się, że mogłem pomóc, nie stając się przy tym heroldem złych wieści. – Imael cofnął dłoń, a cesarz owinął mitynkę i oddał gwardziście, który następnie wycofał się pod trybuny. Na tyłach przepastnej sali oparta o kolumnę Selekta odetchnęła z ulgą. Właśnie przegrała nierówną walkę z łzą tańczącą na brzegu przeschniętej powieki. Słona strużka radości spłynęła po wyrazistym uśmiechu. Pomimo iż Sebil była prawie pewna, że Lejla żyje, to wydźwięk tego z innego źródła stanowił ostatni krok w stronę pewności. Cesarz przerzucił wzrok na Matkę, która spętana łańcuchami w milczeniu przyglądała się procesowi. – Mileno Solaniko Karevis! – wygłosił wzniośle – W świetle nowych dowodów, na mocy prawa Cesarstwa Sungardu, oczyszczam Matkę z zarzutu spowodowania śmierci czarodziejki Lejli Winter! Na ratuszu wybuchł aplauz, który zagłuszył salwę przekleństw, ciskanych przez gubernatora Garnefora. Balatan wiedział, że stracił najmocniejszą kartę – ale nie jedyną. Uderzył łokciem przysypiającego sędziego, dając mu do zrozumienia, że pora wkroczyć. – Wasza wysokość, jeśli łaska. – Przesuszony staruszek wykorzystał przygaśnięcie wrzawy, by wpleść swój drażniący chrapliwy głos pomiędzy oklaski. Cała uwaga skupiła się na nim. – Oczywiście. – Cesarz dopuścił go do słowa. – Dziękuję. – Chrząknął, czyszcząc gardło. – Wasza wysokość, szanowni zgromadzeni… W obliczu tego, co się stało, jako przedstawiciel prawa Uświęconego Cesarstwa Sungardu pieczętuję umorzenie zarzutu doprowadzenia do śmierci oruńskiego delegata, jednak na Matce Karevis nadal spoczywa kilka poważnych oskarżeń w tym samowolny atak na garnizon. Wilfred zmarszczył czoło. Nie wziął tego scenariusza pod uwagę. Co prawda zwiad potwierdził bunt Walończyków przeciw koronie, ale nadal nie było pewności po czyjej stronie stały siły w garnizonie. Garnefor z obrzydliwym uśmiechem satysfakcji spoglądał na Milenę, w wyobraźni świętując już triumf. Za doprowadzenie do konfliktu i samowolkę wojskową groziła surowa kara. – Co zatem mówi kodeks w tej kwestii? – Cesarz dopytał sędziego, zdeterminowany umorzyć karę śmierci nawet za cenę braku poszanowania prawa. Kolejny konflikt nie był mu potrzebny. – Najłagodniejszym wyrokiem byłoby wygnanie z granic Sungardu lub dożywotnie więzienie, panie. Pohukiwania i szepty oburzenia wypełniły rozświetloną porankiem komnatę. W powietrzu kłębiło się napięcie. Selekta zacisnęła pięść na rękojeść miecza, a Matka Karevis rzuciła w stronę Wilfreda ostrzegawcze spojrzenie. – W tej sytuacji nie pozostaję mi nic innego, jak wymierzyć adekwatną karę – orzekł Cesarz, dając Selekcie dyskretny znak, żeby schowała broń wysuwaną zza pleców. – Mileno Solaniko Karevis! Skazuję cię na karę dożywotniego więzienia… – oświadczył chłodno. Tłum ponownie zawrzał, a niezadowolenie przybrało charakter głośnego, anonimowego buczenia. Wilfred uniósł dłoń w wymownym geście, dając do zrozumienia, że jeszcze nie skończył. – Niemniej jednak karę odbędzie Matka w murach swojego zakonu. – Co?! – Garnefor zerwał się z siedziska. – Przecież ona i tak stamtąd prawie nie wyłazi! – wykrzyczał, nie bacząc na słowa, a Milena puściła mu oczko, okraszając je ciepłym uśmiechem. – Waż słowa, Gubernatorze! – zbeształ go Wilfred, a ten jak każdy tchórzliwy pies ustąpił przed autorytetem silniejszego. – Jeśli Matka zostanie przyłapana za murami zakonu, będzie skazana na śmierć, bez powtórnego procesu. Osobiście przypilnuję egzekucji wyroku. Czy to rozwiązanie mieści się w ramach obowiązującego prawa? – Posłał sędziemu wymowne spojrzenie, które nie przyjmowało odmowy. – Tak, panie – potwierdził starzec. – Zatem rozprawę uznaję za zakończoną. Odprowadzić więźnia w miejsce odbywania kary! Dwóch rosłych strażników podeszło do milczącej Matki Karevis, która grzecznie podążyła za nimi w stronę wyjścia. Wilfred nakazał, aby wojskowy prezentujący odnaleziony fragment garderoby pozostał w ratuszu. Również Selekta – skryta w cieniu kolumnady – odczekała, aż ludzie pogrążą się w ożywionej walce na argumenty i prześlizgnęła się między mieszczanami w stronę zastępczego tronu. – Przejdźmy do alkierza, zwiadowco – rozkazał Wilfred. – Mam dalsze rozkazy! – oświadczył nienaturalnie głośno i gestem zaprosił telmiańskiego gwardzistę do prywatnej komnaty. Tuż przed progiem skinął w stronę Safonki, po czym obaj mężczyźni zniknęli za drewnianymi skrzydłami, które zatrzasnęła podążająca za nimi Trybada. – To sztuka wystawiona... Teraz kolej na plan, i to dobry, bo cesarstwo zaczyna się walić, a siostra za kilka dni bierze ślub, na który łaskawie zostałem zaproszony do własnego pałacu – skomentował Wilfred, nie ukrywając rozgoryczenia. To, co poczuł po głośnej licytacji trudności, przeczyło teorii, iż problemy wypowiedziane na głos przestają być straszne. Nie, tu definitywnie nie zadział żaden mechanizm autosugestii, tu słowa tylko zaostrzyły gniew – gniew na wszystko i na wszystkich – a Cesarz niczym osaczone zwierzę tracił nad nim kontrolę. – Wasza wysokość faktycznie ma przechlapane – wypalił wojskowy, który wcześniej dostarczył przemoczoną mitynkę. Selekta zakrztusiła się przełykaną śliną. – Dziękuję, Sebil – odpowiedział mu Wilfred, kładąc dwa palce na pomarszczone troską czoło. – Może uczynię cię moim osobistym wsparciem psychicznym, jak już wyrżnę tych zdrajców w Oruun, którzy przystali na zamążpójście Holi – dodał, podkreślając sarkazm sztucznym uśmiechem. – Muszę jak najszybciej znaleźć Lejlę, żeby przynajmniej troska o jej bezpieczeństwo nie ciążyła mi na barkach. – Jest gdzieś w Girzel, to wiemy – burknęła Selekta. – Nadal nie wiemy, jak tam się znalazła i dlaczego akurat tam? – Zachodził w głowę, dlaczego czarodziejka trafiła na drugi koniec cesarstwa, do miasta świątyń, serca kultu Matki Imaltis pod bramą do doliny Artem. – Na pytanie: „Jak?” znam odpowiedź – oświadczyła mistyczka obleczona iluzją telmiańczyka. Źrenice wojskowego przybrały kształt kocich, a karłowaty skórzasty zalążek ogona wysunął się spod przeszywanicy. – Sebil, zaklęcie – upominała ją Selekta, wskazując na wspominany wyrostek. – Ludzie nie mają ogonów z tej strony – wypaliła niesmacznym żartem i skwitowała wypowiedź dziwnym charcząco-prychającym dźwiękiem uznawanym za śmiech tylko przez nią samą. – Ech… – westchnęła mistyczka i naprawiła iluzję. – Dobrze, że przemyciliśmy Milenę na rozprawę: temu zaklęciu nie można ufać. – Sebil! – upomniał ją cesarz. Bruka przewróciła oczami: upływający czas i pośpiech stanowiły dla niej pojęcia z pogranicza abstrakcji. – Jak już wspomniałam, wiem, jak się tam dostała: teleportowała się. – A to nie jest przypadkiem niebezpieczne? – dopytał Cesarz, powołując się na swoją kulejącą wiedzę o magii. – Może i jest, ale jak wybierasz pomiędzy pewną śmiercią, a tylko prawdopodobną, to decyzja jest raczej oczywista. Niemniej jednak nie to jest dziwne, a raczej dystans, jaki pokonała: żeby przenieść się stąd do Girzel potrzeba mocy poza zasięgiem każdego maga. Tu potrzeba portalu na skalę tych miejskich – deliberowała Sebil i pogrążyła się w rozmyślaniach. – Być może po prostu tam dotarła? Przecież minęło już sporo czasu od bitwy – skomentowała całkiem trafnie Selekta. – Możliwe – poparła ją mistyczka. – Więc dlaczego? Dlaczego, na litość Matki, zawlekła się do Girzel, zamiast wrócić do mnie!? – Wilfred niemalże wywrzeszczał te słowa. Podświadomie miał za złe czarodziejce, że nawet ona wszystko mu utrudnia. – Nie trzeba się unosić, my też chcemy ją odszukać – ostudziła go Selekta, która raczej nie dbała o ceremoniały w rozmowach twarzą w twarz i na osobności. – Wybaczcie. Za dużo się dzieje. – Przysiadł za dębowym biurkiem i z premedytacją uderzył czołem o blat. Pomogło mu to wziąć się w garść i otrzeźwić z gniewu. Natychmiast podniósł głowę i przeszedł do rzeczowej dyskusji: – Może nie podróżowała dobrowolnie…? – Może… – oświadczyła obojętnie Sebil. – Ale ustalenie, jak tam się dostała, niewiele nam pomoże. – To akurat racja; jak będzie bezpieczna, to sama nam opowie. – Wilfred przytaknął mistyczce. – Reasumując… Jest w Girzel, ale na pewno nikt o tym nie wie: Jest tam rozpoznawalna, a gubernator wierny i świadom miejsca mojego pobytu. Już bym miał wieści z tamtejszego ratusza. – Powstał, zakładając ręce za plecami. – To oznacza, że albo się ukrywa, albo… – Nikt jej nie poznał – dokończyła Mistyczka i podrapała się po tyłku: iluzja zaczynała uwierać. – Czyli ta postać z piaskowej wizji… – Dokładnie. Wilfred i Sebil kończyli po sobie zdania niczym małżeństwo z kilkoma dekadami stażu na karku. – Więc jak my ją odnajdziemy? – wtrąciła Safonka. Nastała cisza, wypełniona intensywnym myśleniem. – Ten Empata, jak on tam miał… – ożywiła się Sebil – Ime… Imla… Ima… – myślała głośno. – Imael… – sprostowała Selekta. – Mniejsza z tym. On może nam pomóc ją namierzyć i zidentyfikować. Wystarczy, że oboje będą w Girzel. – To dobry pomysł, ale ktoś zaufany musi z nim jechać. Nie mogę wysłać oddziału, bo i tak jest nas tu mało, a jeszcze… – Cesarz zacisnął pięść. – Ten obmierzły zapijaczony jokivarski zdrajca podkopuje się do tronu. Strach pomyśleć, czym zagroził Felixowi, żeby przystał na ten ślub. – Ja pojadę – obwieściła Trybada. – Ja pojadę z Emaptą – powtórzyła. Jej oczy skrzyły się od determinacji. – Nie będziemy się wychylać i pchać na gościńce. – Nastała cisza i towarzysząca jej długa wymiana spojrzeń. Spojrzeń przepełnionych gniewem, tęsknotą i miłością. Spojrzeń ciskanych niczym bełty pomiędzy parą kompletnie różnych ludzi łaknących tego samego. – Przyprowadź ją całą i zdrową. Nie dbam o to czy ma futro, ogon czy sześć par oczu. Po prostu… – Przyprowadzę, tego wasza wysokość może być pewien. – Selekta wystawiła dłoń skrytą w karacenowej rękawicy. – Trzymam za słowo – odwzajemnił uścisk – i nie zwlekajcie z wyprawą: nigdy nie wiadomo jak długo pozostanie pod Świętymi Wrotami. – Ja tymczasem zadbam, żebyście miały gdzie wracać. – Przerzucił spojrzenie na znudzoną Sebil. – Może byś do nich dołączyła? – Raczej nie… Kiepsko mi wychodzie nierzucanie się w oczy. – Niech będzie – niechętnie odpuścił posunięcie się do rozkazu. – Imaela zostawcie mnie. Jutro o świcie spodziewajcie się go w klasztorze. ON nie odmówi Cesarzowi. – Wilfred rzucił Sebil sugestywne spojrzenie, ale mistyczka skupiła się na drapaniu całego ciała. – Idźcie już. Muszę pomyśleć w samotności. – Odprawił kobiety. Selekta opuściła komnatę w towarzystwie strażnika. Chwilę później Wilfred poszedł w ich ślady i przekroczywszy próg, ruszył w stronę Empaty. Brat Imael Synedin stał obok gubernatora i podrygiwał nerwowo głową, podczas gdy Garnefor toczył pianę z ust i rzucał wyzwiskami. – Panowie – przerwał im monarcha, a Garnefor speszył się i otarł oślinione wargi. – Panie. – Panie. Pozdrowili go ukłonami. – Powiedz mi, gubernatorze: czymże ten mężczyzna zasłużył sobie na takie traktowanie? – Nie on, Cesarzu. Jestem wściekły na siebie, że nie zbadałem wszystkich tropów przed oskarżeniem naszej ukochanej Matki Karevis – łgał płynnie i elokwentnie, ale mało wiarygodnie. – Uniknęlibyśmy tego… – poszperał w głowie w poszukiwaniu lepszego określenia niż cyrk. – Tego zamieszania. – No tak, czasami pośpiech jest wyjątkowo złym doradcą, ale niech się pan nie przejmuje, gubernatorze Garnefor, zdarza się nawet najlepszym. Ale do rzeczy panowie; będę miał dla waszej dwójki nowe rozkazy. – Rozkazy… Dla mnie? – zdziwił się Empata. – Tak, ale wpierw Gubernator. Balatan spojrzał z lekkim niepokojem na, zdawałoby się, wesołego Wilfreda. Bodajże jeszcze dwa dni temu musiał się gęsto tłumaczyć z częstego goszczenia walońskich dyplomatów w murach ratusza, tuż przed zdarzeniami na granicy prowincji. – Wszystko, co rozkażesz, panie. – Wracam do Oruun; sprawy rodzinne – oznajmił stanowczo i bez zbędnych tłumaczeń. – Czy z księżniczkami wszystko w porządku? – spytał gubernator z udawaną troską. Jego małe świńskie ślepka uważnie obserwowały każdy ruch i mimikę Wilfreda. – Tak, to raczej aspekty prawne, ale wymagające mojej atencji. Niestety nie wiem, ile mi to zajmie. W tym czasie wydam kapitanowi Istenwalowi dekret stanowiący go zwierzchnikiem zarówno pozostałego batalionu z Oruun, jak i telmiańskiej gwardii miejskiej. Miejscowe oddziały są słabo wyszkolone i braknie im broni. W obliczu wiszącego w powietrzu konfliktu trzeba temu niezwłocznie zaradzić. – Tak, panie – odparł z ulgą Garnefor, a poczuł ją z dwóch powodów: pierwszym był brak usunięcia go z urzędu za konszachty z wrogiem; zaś drugim wyjazd monarchy z Telmonton. Co jak co, ale przez tyle lat przyzwyczaił się do zasiadania na szycie piramidy społecznej w tym mieście i nie nawykł do kajania się przed kimkolwiek. – Zapewnij kapitanowi wszystko, czego potrzebuje. Pomimo braku ruchów po walońskiej stronie Baskiru, zawsze trzeba oczekiwać najgorszego. – Oczywiście, mądre słowa, cesarzu. – Garnefor pokłonił się służalczo. – A teraz, gubernatorze, raczy nas pan zostawić samych z bratem Imaelem. Mam do niego sprawę bardzo osobistej wagi. Balatan bez słowa oddalił się w kierunku sędziego, który po kilku łykach z piersiówki ożył jak wysuszony mech zawilgocony kroplami deszczu. – Imaelu… – Mnich zesztywniał na dźwięk imienia wypowiadanego przez najważniejsze usta w Sungardzie. – Przyrzeknij, że to, co usłyszysz, zostanie między nami. – Oczywiście, panie. My, Imersi nie dzielimy się sekretami z nikim spoza bractwa, aczkolwiek o braku przekazu wewnątrz naszej organizacji, pomimo najszczerszych chęci, nie mogę waszej wysokości zapewnić. – A czemuż to? – spytał Wilfred zaniepokojony jego deklaracją. – Pewne nasze rytuały wymagają kontaktu fizycznego, a wtedy dzielimy się emocjami, które jeśli są odpowiednio silne, potrafią przekazać obraz lub myśli splecione w konkretne słowa. Ciężko to wytłumaczyć… – No cóż, każda zdolność ma swoje wady i zalety. Przejdźmy się – nakazał Cesarz, wskazując wyście do ratuszowych ogrodów. Obaj mężczyźni opuścili budynek administracyjny śledzeni podejrzliwym spojrzeniem Gubernatora. – Mistrzu Imaelu… – zagabnął Wilfred, kiedy zagłębili się w niewielki ozdobny labirynt z krzewów cisu, okalający szerokim pierścieniem wysoki dąb o opasłym pniu. – Opowiedz mi, proszę, nieco więcej o waszym zakonie: jego obrzędach, zwyczajach, a także zdolnościach, jakimi dysponujecie. Od dawna wiem o waszym istnieniu i przysiędze wobec korony, jak i zasługach dla sądownictwa, ale jakoś nigdy nie zgłębiłem istoty waszej konfraterni. – Z całym szacunkiem, panie, ale "mistrzu" to nazbyt wzniośle. W naszym stowarzyszeniu wszyscy jesteśmy braćmi. – Zatem, bracie Imaelu, pytanie pozostaje w mocy. – To może zacznę od tego, iż jesteśmy zrzeszeniem ludzi o pewnych szczególnych zdolnościach. Nie każdy może wstąpić do bractwa, a ograniczenia nie są materialne, tak jak w przypadku zakonów rycerskich… – Ugryzł się w język, gdy zdał sobie sprawę, iż posunął się za daleko w swojej swobodzie. Wilfred dostrzegł to słuszne zmieszanie, ale zdecydował zagrać kartą dobrego wyrozumiałego władcy. – Nie są mi obce nadużycia i sprzedawanie tytułów. Gdzie pieniądze łączą się z prestiżem, tam zawsze szerzy się korupcja, ale wewnętrzne sprawy zakonów nie są dla mnie priorytetem: jest wiele poważniejszych chorób nękających imperium. – W rzeczy samej i proszę, wybacz mi, panie, zuchwałość. – Puszczam w zapomnienie, kontynuuj. – Z Imersami jest inaczej niż z rycerzami: Empatą trzeba się urodzić, a nie jest to powszechny… dar. W rykryckim domu Fanerbis, do którego mam zaszczyt należeć, nigdy nie było nas więcej niż trzydziestu, a w historii bractwa odnotowano nawet lata, gdzie w monasterze żyło zaledwie kilku mnichów i konieczne były poszukiwania poza granicami prowincji, inaczej budynek popadłby w niebyt. – To faktycznie niewielu. Lej… Lady Winter często mi opowiadała, iż w Belantres jedno na tysiąc dzieci rodzi się z większym lub mniejszym darem aury, a tu zaledwie trzydziestu braci na całą prowincję... – Tak, to prawda, ale w przypadku aury, tak jest nie tylko u naszych wschodnich sąsiadów. – Jakże to? – spytał zaskoczony Wilfred. – W Sungardzie jest podobnie, tylko tutaj aura uznawana jest za piętno, więc talent magiczny pozostawia się w ukryciu, w szczególności, jeśli nie jest zbyt duży. – Pracuję nad tym, by to zmienić. Magowie to sojusznicy, których warto mieć po swojej stronie, a tacy walczący za sprawę… Teraz ja się zagalopowałem. – Uśmiechnął się Cesarz. Dotarli do szerokiej okrągłej rabaty z zadbaną kompozycją dalii i chryzantem. – Trudne zadanie przed tobą, panie. Ludzka nienawiść zakorzeniona w lęku karmi się niewiedzą. – Mądre słowa bracie Imaelu, ale ja jestem nieuleczalnym optymistą. A możesz mi powiedzieć, na czym polega ta wasza moc? Tylko prostymi słowami. Chcę zaspokoić ciekawość, a nie nabawić migreny – zażartował, rozluźniając nieco atmosferę, co pozwoliło Imaelowi nabrać śmiałości. – Nie jest to łatwe zadanie, ale spróbuję. Otóż ja zwykłem przyrównywać Mentalne Zespolenie do swego rodzaju wymiany. – Wymiany? – Wyraz twarzy Wilfreda zdradzał ciekawość, ale i lekki niepokój. Wymiana w prostych słowach oznaczała: coś daje, coś dostaje w zamian, a w przypadku magicznego odczytywania myśli taki stan rzeczy wywoływał psychiczny dyskomfort. – Tak, poprzez dotyk tworzę połączenie, które nazywamy pomostem, a przez tę niewidzialną przeprawę dochodzi do mnie echo egzystencji. – Tym razem Imael wyprzedził pytanie władcy i niezwłocznie przeszedł do wytłumaczenia. – Echo to swego rodzaju… cień? Nie zawiera konkretnego obrazu, a zaledwie kontur jestestwa. My szkolimy się odczytywać ten kontur i na jego podstawie wyrysować wnętrze portretu. – Trochę to za bardzo metaforyczne, żeby mój umysł stratega i dyplomaty podołał z interpretacją. – Niestety nie da się bardziej obrazowo wytłumaczyć tego zjawiska, panie. Trzeba tego doświadczyć na własnej skórze. – Czy to samo zrobiłeś z rękawiczką Lejli? – Podobnie. Widzisz, panie… Używając przedmiotów, pozostawiamy na nich ślad. Pomimo iż z czasem porzucamy lub wymieniamy nasze dobra, ślad życia zakotwicza się w nich bardzo mocno i rozciąga się do cienkiej nici drgającej na granicy istnienia, zupełnie jak… – Pomyślał intensywnie – Jak wyjątkowo rozciągliwy karmel. To po tej wątłej, prawie niedostrzegalnej wici można dotrzeć do źródła; palca pasującego do odcisku. A im bliżej źródła jestem, tym nić staje się grubsza i łatwiej za nią podążać. – No i właśnie to musisz uczynić Imaelu – oświadczył Wilfred i poklepał go po chudym ramieniu. – Musisz ją dla mnie znaleźć. |
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
Powyższy tekst został
opublikowany w serwisie opowiadania.pl. |