DRUKUJ

 

Syrena

Publikacja:

 03-08-13

Autor:

 czytaj
Syrena




Woda zaczynała robić się zimna. Coraz bardziej. Krople spadały nie wywołując odzewu. Szumiało. Coś. Nie tak jak zwykle. Miarowo, a właściwie raczej pulsująco - jak latarnia morska wysyłająca sygnał w ciemną przestrzeń. I raz i dwa, lekko kołysze statek pijany. I ja pijana, może rozgorączkowana, nienormalna. Kołysze ściany i wygina linie kafli w egzotyczny żółwi wzór. Zimno. Prysznic kapie odgłosami. Ciszej. Ręcznik szorstki nienormalnie. Nienormalnie. Drzwi...
Sygnał syreny jest jak zawodzenie wielkiej morskiej panny, albo pływających wokół niej wielorybów. Ocean wzywa ulice do poddania się. Kołysze się światło i twarz skupiona na czynnościach automatycznych do bólu. Zimno. Dreszcze przebiegają przez ciało jak niecierpliwe owady. Twarz wciśnięta w plastikowy ryjek łaknie zimnego tlenu. Zimo, bardzo zimno. Leżę całkiem goła, przykryta czymś szeleszczącym. Twarz nachyla się i mówi.


Słowa dobiegają spoza wycia, jak z tunelu wypełnionego gąbką
- Czy Pani mnie słyszy? - w lewe oko wpada światło małej latarki. Teraz drugie oko. - Proszę powiedzieć, czy Pani mnie słyszy. Światło znika. Nade mną twarz - zagląda w moją twarz.

Słyszę, słyszę jak mogłabym nie słyszeć. Słyszę wszystko, tylko nie chce mi się z tobą gadać człowieku. Jak mam gadać z tobą, gdy wciskasz mi na twarz ten ryjek. Jak mam gadać, skoro leżę całkiem goła, a ty wieziesz mnie. Bóg wie gdzie zresztą. Poza tym zimno mi sakramencko. Słyszę jak stukają moje zęby. Jak stukają moje kości rozłączone na części, odłączone od centrum sterowania. Telepie mnie jak w Sylwestra, kiedy upiłam się na krakowskim Rynku nie czując chłodu. Lampa razi mnie w oczy, rozmywa mi się wszystko. Słyszę, jasne, że słyszę coś. Uderza aż na skronie w takt tej cholernej syreny. Przypływa wraz z uczuciem pękania czaszki. I raz i dwa. Kołysze.
Drzwi zwężają się ku górze jak w jakimś tripie. Dłonie mam miękkie jak gałganki. Jednym z gałganków obracam zamek. Klamka stawia opór jakby przyspawano ją do niewidzialnej konstrukcji, uruchamiającej skomplikowane zębatki. Wszystko zwalnia i cimnieje.

- Proszę nie zasypiać. Proszę się obudzić. Halo. Halo!
Halo to ja mam człowieku. Mam takie halo, że powinni je sprzedawać na czarnym rynku. Powinni je pakować po steczce i zachwalać klientom. Halo to ty masz. Wokół głowy tęcza rozbłyska ci jak aureola aniele stróżu mój. Błyszczy to karetkowe halo jak perły i opale.
Jesteś piękny i zatroskany jak matka. A właściwie mógłbyś być. Mógłbyś teraz przytulić mnie i opowiedzieć mi historie tych szpakowatych włosów, które dzień po dniu fundowała ci miejska syrena pędząca ulicami. Mógłbyś teraz opowiedzieć mi historię pijanych kierowców i ich zabitych dzieci leżących koło wraku. Obraz jabłek wysypujących się z rozbitych samochodów, które nigdy nie dowiozły na miejsce swoich pasażerów. Historie niezliczonych zawałów, udarów, złamań. Pękających w bójkach czaszek i piszczeli. Historie podwodnego miasta, pełnego nocnych stworzeń polujących na siebie nawzajem. Jak ćmy przyciągane przez błysk zbiegali się gapie.

Mógłbyś teraz opowiedzieć mi o nocach i dniach podobnych do siebie, wypełnionych śpiewem wodnej panny wołającej o pomoc. Błękitne światła padały na ciebie jak promień rentgena, z dnia na dzień wypalając odruch zdziwienia i melaninę z twoich włosów. Ciasna trumna wiozła cię z nadzieją życia i z przeświadczeniem o nieuchronnym końcu. Spalił cię ten płomień niebieskiego światła. Opróżnił cały zapas paliwa jaki miałeś. Teraz jałowym biegiem rutyny obsługujesz urządzenia. Stałeś się sługą syreny. Wiesz czego pragnęłaby od ciebie co noc. Zrobisz to dla niej i tylko dla niej.

- Czy pani mnie słyszy. Proszę na mnie patrzeć i proszę nie zasypiać...

Twarde zetknięcie z podłogą. Chciałabym unieść rękę, gliniane odnóże, które nie chce mnie słuchać. Chciałabym coś powiedzieć, wstać, iść. Zimno i nie czuję już tego gliniastego ciała. Lekko byłoby mi, albo powinno być, skoro tam nic nie ma. Ale ciężar siadł mi na piersi, jak wielki mokry pies. Chucha w nos chłodnym oddechem. Zadzwoń po ratunek dla mnie proszę. I okno otwórz zaraz. Czuję teraz spaliny unoszące się w powietrzu jak niewidzialną śmierć. Zadzwoń po kogoś. Nie jest dobrze. Jest nawet źle, choć nie czuję tego na pewno. Ale dobrze nie jest. Wiesz co robić, przecież wiesz. Nie patrz na mnie tak. Nie mogę powiedzieć nic. Daj mi coś, bo zimno mi, bardzo. Płaszcz mi daj albo koc. Albo dwa koce, choć nie czuję, że mi cieplej od nich. Ale pewnie mi cieplej, mimo że nie czuję tego. Właściwie nie czuję zupełnie.

- Proszę nie spać. - mówi mój anioł stróż. Tak pięknie błyszczą mu odblaskowe naszywki na czerwonej kurtce. - Proszę do mnie mówić.
- Zimno mi - mówię na odczepnego.
- Będzie zimno. To minie. Proszę oddychać. - mówi. Głos ma spokojny. To nie jego telepie jak epileptyka. Ale to mój anioł stróż, wiec zrobię jak każe, będę oddychać czystym tlenem na pohybel śmierci i jej zamiarom. Nie dam się. Jeszcze mi nie spieszno. Tlen wchodzi we mnie jak w balonik. Gdyby tlen był wodorem uniosłabym się pod sufit. Nabąbiona powracającym życiem jak zmrożonym campari, czuję jak powoli gliniane kończyny stają się lekkie.
Dojeżdżamy do szpitala. Zimne światło sączy się przez mleczne szyby. Tylko w filmie widziałam takie jarzeniówki migające na suficie jak znaki milowe. Pachnie strachem i chorobą. Dezynfekcją. Krochmalonymi, wygotowanymi prześcieradłami. Stukają chodaki nocnodyżurowych pielęgniarek. Nie spieszą się. Jest jak w "Królestwie" von Teriera. Szpital moloch połknął mnie jak przekąskę. Syrena przestała śpiewać - oddała mnie wielorybowi.
- Jak pani się czuje? - pyta lekarka o twarzy skrzywionej paskudna blizną.
- W porządku - odpowiadam idiotycznie, zadowolona z tego, że zdjęli mi tą idiotyczną maskę tlenową
- Pobierzemy krew do badań. - mówi pielęgniarka rozpakowując sterylne paczuszki.
- Podajcie maskę i tlen - komenderuje lekarka leniwie - Jak długo była pani w tej łazience?
- Dziesięć, może dwadzieścia minut? Nie mam pojęcia...

Pielęgniarka szuka żył. Ale nie ma ich. Znikły. Pochowały się gdzieś głęboko. Ręce mam białe jak porcelana. Chińska lalka bez krwi. Sterylne zapachy prowadza mnie na skraj rzygnięcia. Babsko dziabie mnie tą igłą, jakby nakłuwała pieczonego kurczaka. Szuka tej żyły, jakby szukała koralików w pudełku. W końcu jej wampiryczne poszukiwania przynoszą skutek. Zakłada mi jakiś koszmarny wenflon. Boże, ile plastiku można zmieścić pod skórą. Teraz to jest mi na prawdę słabo. Kobiety uśmiechają się do mnie. Z oddziału schodzą się salowe i pielęgniarki. Obejrzeć mnie jak okaz zoologiczny. Uśmiecham się do nich. Pewnie na twarzy mam w tej chwili makijaż rozmazany kąpielą. Wyglądam jak panda. Panda w szpitalu. Panda to zwierze na granicy wyginięcia. Ja tez jestem na granicy wyginięcia. Ostatecznego rozstania z moją małą niszą ekologiczną. Powoli zdaję sobie sprawę z tego, że dookoła mnie rośnie zgromadzenie personelu medycznego różnych szczebli. Nudzą się w tym szpitalu. Ostry dyżur toksykologiczny to nie urazówka. Na urazówce co chwilę zwożą powypadkowe ciała krzyczące z bólu. Połamane kończyny i rozbite głowy wymagają bandaży, gipsów, rentgenów. Noże tkwiące miedzy żebrami przestają dziwić. Za to tutaj zwożą takie jak ja senne pandy. Żadnych rewelacji, krwawych obrażeń. Krew zatruta krąży leniwie w tętnicach i żyłach. Oczy zamykają się jak ołowiane pancerzyki. Kołysze mnie bambusowy las stojaków na kroplówki i parawanów.

Pod Annabą miasteczko bidonwilli szumi na wietrze. Dzieci bawią się pośród krętych uliczek biegnących pomiędzy setkami szałasów zbudowanych z blachy falistej, dykty, desek i plastikowych beczek. Drobne strumyczki ścieków płyną środkiem ścieżek. Gnijące resztki zalegają w zaułkach, parując smrodem. Upał powoli odpływa oddając miejsce nocy. Chłodnej i nagłej. Nadchodzącej od strony morza. Słyszę psy i ptactwo trzymane w klatkach, jak ujadają na siebie odzyskując wigor wraz ze spadkiem temperatur. Na wzgórzach dęby korkowe, oświetlone od tyłu zdają się poruszać poskręcanymi gałęziami. Czuć słodki, mdlący zapach gotującej się baraniny i kuskusu. Kawa mocna do granic ludzkich możliwości perkocze w setkach garnuszków. Małe, dymiące ogniska zasnuwają okolicę szarym oparem. Ciastka z daktylami pachną słodkościami. Zapachy mieszają się ze sobą i przenikaja wzajemnie. Baranina pachnie kawą i daktylami. Kawa pachnie gnijącymi resztkami małych kostropatych pomarańczy. Dzieci pachną chudymi, wyleniałymi psami i jak one, gonią się wzajemnie na granicy tego nieistniejącego na mapie miasteczka. Nad wszystkim góruje zapach spalenizny i stygnącego piasku. Robi się ciemno. Trzeba iść stąd jak najdalej ku miastu. W stronę morza i świateł osiedla. Z ciemności wyłania się coś. Chwyta mnie za ramię żelaznym uściskiem.

- Hej, halo - szturcha mnie pielęgniarka - Proszę nie zasypiać nam tutaj. - Na ręce wielgachny balon aparatu do mierzenia ciśnienia właśnie wypuszcza z cichym sykiem powietrze. Pyk, pyk. Czuję jak pod zimnym krążkiem odzywa się tetnica.
- Dwieście trzydzieści na sto dwadzieścia - pielęgniarka jest nawet ładna. Taka pańcia z grzywką. Porcelanowo trochę blada.
- Czy ja mam rozmazany tusz do rzęs na twarzy?
- Trochę - patrzy na mnie spod tej grzywki blond z pobłażaniem. - Pani Jasiu, niech no pani mi da gazik. Wytrę trochę. - Szoruje mnie pod okiem. Jedno, drugie. - Już mniej. A teraz proszę to włożyć pod język i nie połykać.
- Która godzina? - pytam jakbym miała zaraz wstać i pobiec na dworzec. Ta cholerna pigułka przeszkadza mi w mówieniu. Nie dość, że znowu mam ten ryjek z tlenem, to jeszcze dali mi do niańczenia tabletkę. - Jutro musze iść do pracy, wcześnie.
- Pierwsza w nocy i chyba nigdzie pani nie pójdzie. - znowu ten profesjonalny uśmiech jak w psychiatryku. Prawdopodobnie na kursach pielęgniarskich mają specjalne zajęcia z uśmiechów. Uśmiechów pobłażliwych i uspokajających, współczujących i towarzyszących. Mają pewnie kasetę, jak na szkoleniu dla akwizytorów. Uśmiechy z zębami na wierzchu i półuśmiechy, takie na całą twarz (dla położnych) i kącikowe boczne uśmiechy pogardy (dla pielęgniarek szkolnych szczepiących na różyczkę, gdy ktoś płacze i boi się zastrzyków).
- Jak się pani czuje? - pyta blondyna.
- Dobrze. - opowiedziałabym jakiś kawał, ale jakoś nic nie przychodzi mi do głowy. Choć w końcu powinnam powiedzieć coś sensownego. Prawda?
- Głowa boli? - blondzia indaguje jakby nie miała innych zajęć. Pewnie nie ma.
- Trochę. Szumi bardzo.
- Przejdzie od tabletki. Nie połknęła pani?
- Nie. - kobieto, jakbym połknęła to świństwo to bym mówiła jak człowiek, a nie sepleniła jak bezzębna starucha.
- No to okej.
- Zrobimy EKG - mówi lekarka. Kobieta z blizną. Mogłaby wystąpić u boku Ala Pacino. On brzydki i ona niepiękna. Założyliby syndykat narkotykowy. Al częstowałby jż koką, ona dbała o jego ciśnienie na haju. Potem mieliby mnóstwo dzieci uzależnionych od kokainy, wszystkie miałyby brzydkie blizny. Przy porodzie każdy zakrwawiony bachor musiałby zostać naznaczony rodzinnym cięciem. - Przywieźcie aparat dziewczyny. - i dziewczyny stuk stuk, idą na tych swoich szpitalnych chodakach po aparat.
- Trzeba będzie teraz takim żelem posmarować, żeby przewodziło dobrze - mówi blondzia z grzywką.
Dobrze blondziu, nie ma sprawy, posmaruj mnie, żeby dobrze przewodziło. Blondzia chwyta w dłonie zieloną substancję wtłoczoną do buteleczki. Ze środka z parskaniem wydostaje się jakaś obca forma życia. Glut jest zimny i oślizgły. Pielęgniarka z wprawą smaruje mnie tym ohydztwem na nadgarstkach i kostkach nóg, druga tura gluta trafia na pierś. Dwie inne przytoczyły coś podobnego do faksu. Super. Posmarowali mnie glutem i teraz wpuszczą mnie w faks. Przefasujcie mnie na Nowa Zelandię. Albo do Chin - tam żyją pandy. Z faksu wystają najprzeróżniejsze przewody, ciekawe czy teraz porażą mnie prądem za karę, że przerwałam im spokojny dyżur składający się z sączenia kawy i opowieści o przecenach w supermarketach. Owijają mnie gumową, przyssawkowatą macką na piersi. Te kleszcze na nogi i ręce naprawdę wyglądają niefajnie. Cyk, cyk i już jestem podłączona jak w klemy akumulatora. Długi smutny sygnał świadczy o tym, że zaraz moje serce zostanie zarejestrowane na pamiątkę tej nocy. Przychodzi mi do głowy, że możnaby uprawiać seks w tej uprzęży. Nie dałoby się symulować orgazmu. Jak wskazówka nie drgnie w odpowiednim momencie - totalny blamaż.
- Teraz proszę nabrać powietrza. Nie oddychać. - Blondowłosa przyzywa wzrokiem lekarkę. Moje serce przefaksowuje jakieś tajne, zaszyfrowane w wykresy informacje. Szepczą. Nie szeptać przy mnie! Nie spoglądać takim wzrokiem!
- I co? - pytam, bo szepczą jakby mnie tu nie było - Co wyszło?
- Zmieńcie butlę dziewczyny - mówi lekarka, jakbym była na wyposażeniu szpitala i o nic nie pytała.
- Ale... - o co chodzi z tym szeptanie. Próbuje usłyszeć swoje serce i zdaje sobie sprawę, że w głowie dokładnie słyszę szum, kiedy uderza. Nierówno?
- Damy pani inną maskę. - rzeczywiście naciągają mi na twarz coś co bardzo przypomina gazmaski jakie przymierzaliśmy na obronie cywilnej w liceum. Zacisnęły mi paski i teraz to po zawodach - ani be ani me.
- Podamy drugą kroplówkę - lekarka najwyraźniej wyrwana z letargu, przez faks z pozdrowieniami od mojego serca, postanowiła coś zdziałać. Blizna zaróżowiła się na jej twarzy. Wiem, że nie jest dobrze. Blizna mruga do mnie porozumiewawczo, puszcza mi oko ponad obojętnym spokojem właścicielki. Ja i ty wiemy, że nie jest dobrze. Udawaj, że cię to nie obchodzi. Albo pogadaj z tym swoim sercem zanim narobi nam kłopotów.
- Są wyniki z laboratorium - mówi jedna z pielęgniarek i znowu szepczą. Blodzia podchodzi i czuję, że odkręciła butlę na maks. Kręci mi się w głowie od tego tlenu. Szczypią mnie usta. Oddycham marznącym gazem. Norweska specjalność zakładu. Zaraz podadzą mi łososia i owiną w reniferowe skóry zamiast tymi kocami. Butla syczy wypluwając na mnie zimną zawartość. To jak oddychanie na motocyklu, tylko komary i muszki nie mają prawa wpaść do ust.

Słonce prześwieca przez twoje włosy, kiedy wychylasz się za okno pociągu. Gorąco. Na stacjach słychać brzęczące w słońcu owady, a powietrze stoi nieruchomo. Tylko pęd pociągu rozgarnia masy ciężkiego od słońca powietrza.
Jesteś piękny jak bóg. Nie wiem co ja tu robię z bogiem. Wiem za to, że gdybyś zechciał dwie panienki z przedziału obok wskoczyłyby do twojego łóżka, albo gdziekolwiek byś tylko chciał Zerkają. Szepczą. Teraz nic z tego nie wyniknie. Ale zawsze będą obok te zerknięcia i szepty. Szepty zawsze oznaczają, że jestem zagrożona. Płyną w powietrzu jak lepka substancja bez koloru. Dłonie masz opalone. Zanurzają się w moje włosy. Kosmyki mieszają się ze sobą błyszcząc brązem i złotem. Słońce wypala ich barwy. Pachniesz ciepłym ciałem i opalenizną. Serce bije mi nierówno, jakby ze strachem. Chciałabym żeby ten pociąg jechał zawsze. Żeby nie było końcowych stacji, na których trzeba będzie wysiąść.


- Przewieziemy panią na oddział, na obserwację. - lekarka pochyla się nade mną. - Nie zdejmujcie plasterków, będzie na kardiomonitor - mówi do pielęgniarek.

Łóżko zaczyna sunąć w stronę korytarza. Znowu migające nad głową jarzeniówki. Pani Jasia od gazika i jakiś facet przepychają mnie przez niekończące się korytarze, jak kłodę spławianą kretą rzeką. Jestem już zmęczona. Bardzo zmęczona. Po lewej i prawej stronie mijamy dziesiątki drzwi - wszystkie takie same. Smutne, zamknięte. Niektóre jarzeniówki burza monotonię brzęczeniem albo krótkimi mignięciami. Przesyłają jakieś niezrozumiałe sygnały. Znikły. Winda wygląda jak towarowa. Stuka i jęczy. Przez chwile rozbawia mnie myśl, że oberwie się z gwizdem i razem z pielęgniarzem i panią Jasią zaraz spadniemy w bezdenną otchłań. Ale nie. Wszystko cichnie i drzwi otwierają się z szelestem. Na korytarzu jest ciemno. Dobrze mi z tą ciemnością chciałabym już usnąć. Bardziej chciałabym wrócić do domu, ale nie sadze żeby to było najlepsze rozwiązanie. Przez rurkę w moje nozdrza wpada strużka tlenu. Szumi cichutko.
Będę dziś spać w obcym łóżku - muszę zapamiętać, co mi się śniło. Koniecznie.


Ciepła noc jest gęsta od zapachu wystygłego targowiska. Ze wzgórz spływa woń krzewów chłonących wodę, nieśmiało krążącą w powietrzu. Piasek całkiem wystygł, ale pachnie nadal ciepłą miką i kwarcem. Malutkie gekony krążą po balkonach i ścianach domów. Co jakiś czas co odważniejsze przebiegają przez moje łóżko. Malutkie łapki przywierają do każdej powierzchni niosąc płowych właścicieli przez ściany, okna, meble i podłogi. Jak małe duszki przemykają w poszukiwaniu insektów. Bezszelestnie badają teren wypukłe oczy, miękkie nogi i giętkie ogonki. Za oknem wielki sierp księżyca zawisł nieruchomo i zagląda przez okno. Gwiazda towarzyszy mu na granatowym niebie, tak jakby razem chcieli stworzyć trójwymiarowy symbol - amulet dla niekończących się wzgórz i piasków. Flaga nieba nie łopocze. Zasnęły spadające gwiazdy i komety. Niebo oddycha cicho słuchając cykad grających swoje nocne piosenki. W spokojnym powietrzu niosą się głosy i szelesty. Cykady rozmawiają ze sobą, tocząc spokojny dialog na kilka klanów. Cicho radzą i omawiają wydarzenia dnia, który przeminął. Gdzieś z daleka dobiega denerwujący dźwięk. Ucisza cykady, przestraszone gekony znikają jak fatamorgany. Dźwięk narasta i przytłacza wszystko...

Coś wyje. Czuję strach, tak jakby niewidzialna dłoń ścisnęła mnie nagle jak kawałek celofanu. Na sali półmrok. Jedna lampka rzuca żółtawe światło. Ten dźwięk jest tuż obok. Denerwująco monotonny i świdrujący Duża metalowa skrzynka błyska i piszczy. Pielęgniarka wchodzi energicznie i podchodzi do mnie.

- Co się dzieje? - pytam, kiedy zaczyna przyciskać guziczki i dźwięk cichnie
- Kardiomonitor. Alarm się włączył. - szepcze i wtedy zauważam, że nie jestem sama. Na łóżku przy drzwiach ktoś śpi. - Zmierzę ciśnienie.
- Ale czemu się włączył? Coś jest nie tak skoro tak wyje? Prawda? - tym razem nie ma szeptania za moimi plecami. Niech w końcu powie mi, o co chodzi.
- Serce nierówno pracuje. - wyjaśnia krótko - Czemu pani ściąga maskę? Proszę założyć. A potem dam następną kroplówkę.

Wyszła. Cichobieżna, na izolacyjnej warstwie gumowych klapek. Chodzi lekko, bezszelestnie. Prawie unosi się nad podłogą. Nierealna, jak całe to miejsce. Seledynowa jak ściany, cicha jak kroplówka i miękka jak sen po tabletkach. Alegoria szpitala we własnej osobie. Pewnie, kiedy zamykam oczy, potrafi tak jak gekony przebiec bezszelestnie po ścianie. Wraca.

- Zmierzymy ciśnienie. - zaczyna rozwijać aparat - Jak się pani miewa?
- Dobrze. Spałam. - poprawiam na twarzy maseczkę. Bo pielęgniarka spogląda na mnie karcąco. Na szczęście zdjęli mi ten niewygodny sprzęt, który miałam wcześniej. Teraz mam elegancki, plastikowy ryjek na gumce. Rurka wychodzi bezpośrednio ze ściany i od razu przypomina mi się film "Coma". No ładnie. - Czy ten kardiomonitor już się włączał, czy to pierwszy raz?
- Pierwszy. Niech się pani nie przejmuje. Ma prawo.
No super. Pudło ma prawo wyć, wniosek z tego, że ja mam prawo się popsuć na tyle, by małe elektrody przyklejone do mojej skóry poczuły stan alarmowy. Nie jest dobrze.
- Dlaczego ma prawo? Coś jest nie tak?
- Jakaś mała arytmia. Nie ma się co martwić na zapas. Rano przyjdzie lekarz, to wszystko pani opowie. - Pielęgniarka chodziła do tej samej szkoły uśmiechów, co ta na izbie przyjęć. Choć może nie... Może program nauczania uśmiechów jest kontrolowany centralnie i wszystkie szkoły pielęgniarskie mają dokładnie ten sam podręcznik i materiały szkoleniowe.

Szorstka opaska zaciska się na mojej ręce. Słupek rtęci opada powoli na skali. Czuję jak pod słuchawką zaczyna pukać moje serce.
Za oknami czarno. Choć nie, raczej stalowo z pomarańczowa poświatą. Sodowe lampy na ulicach podświetlają warstwę chmur na niesamowity kolor. Za oknami uśpione tysiące śpią w swoich łóżkach. Ja kołyszę się pomiędzy drzemką, a snem. Przez rurkę do moich płuc wędruje nieustannie tlen. Gdzieś w podziemiach ktoś nie śpi nadzorując poziomy gazu w zbiornikach. W odległych elektrowniach znudzeni technicy obsługują maszyny, które nieustannie dostarczają prąd sodowym lampom na ulicach, rozgłośniom radiowym, sklepom całodobowym, budzikom elektrycznym tysięcy ludzi, komisariatom policji, całonocnym knajpom, dworcom kolejowym, i mojemu kardiomonitorowi, który wkurzająco pika. Swoja drogą, jak ta dziewczyna pod ścianą może spać przy tym pikaniu? Ale przecież ja też się zdrzemnęłam mimo wszystko. Powoli dociera do mnie, że wszyscy tu są równie struci jak ja. Może nawet bardziej struci. Zresztą nieważne... W końcu jest środek nocy (chyba) i dziewczyna ma prawo spać jak zabita. Ja też powinnam spać - we śnie regenerują się komórki. Mała reinkarnacja następuje codziennie wewnątrz mego ciała. Ten tlen z rurki sprawi pewnie, że będę mogła doświadczyć oczyszczania, jakiego co noc zażywa Michael Jackson. Żeby mi tylko potem nie odpadała skóra z twarzy i nos nie skrócił się do ostrej szpatułki. Za to księżycowy krok - bardzo chętnie. No i mnóstwo kasy na dziwne przyjemności. Karuzele w prywatnym parku, podróż dookoła świata, własna fundacja charytatywna. Na razie jednak rysuje się przede mną raczej perspektywa polegiwania na oddziale toksykologicznym z przyczepionym jak meduza kardiomonitorem i wysłuchiwanie monotonnego pikania. Z przerwami na alarm oczywiście. Jakżeby inaczej.

Nic się nie wydarzy. Należę do straconego pokolenia urodzonego o jakieś pięć lat za późno. Nie przytrafią się nam już spektakularne kariery, od sekretarki do director menager, od younger assistant po creative director. Powolutku będziemy sobie budować małe stabilizacje, czując na plecach oddech głodnych absolwentów. Co miesiąc będziemy czekać na decyzje o naszej przyszłości. Czy jeszcze pracujemy za biurkami wyposażonymi w pecet, czy już nie. Po godzinach będziemy przepijać leniwie trzy piwa w knajpie, w gronie przyjaciół narzekając na dekoniunkturę i snując nigdy nie mające się zrealizować plany o ucieczce gdzieś daleko. Będziemy liczyć swoje punkty, według tabel zamieszczanych na stronach ambasady australijskiej, by sprawdzić czy już jesteśmy akceptowalni. Potem oczywiście policzymy godziny lotu, które dzielą nas od wysp szczęśliwych i odczujemy tęsknotę, jaka byłaby naszym udziałem. Kochamy to miejsce miłością trudną i niestałą. Chętnie odcięlibyśmy pępowinę jednym gwałtownym ruchem, uwalniając się od tych wszystkich darmozjadów żyjących na koszt naszych podatków, od biurokratów przekładających papiery, od przekrętów robionych już nawet nie w białych rękawiczkach - bo i to nie jest tu konieczne. Wiemy, na co nas stać. Mamy wiele do zaoferowania, ale nie mamy tego komu zaoferować. Gnijemy po wynajętych mieszkankach i przed komputerami, a nasi szefowe nieufnie zerkają nam przez ramię w monitor.

Co pewien czas rodzi się w nas bunt. Rzucamy posadki, walczymy o swoje, by przekonać się, że wszędzie dobrze gdzie nas nie ma. Jesteśmy jak żeglarze niosący przed sobą swoje prywatne mielizny, które raz za razem uziemiają nas w żelaznym uścisku. Lądując na płytkiej wodzie wyskakujemy ze statku bez szalupy ratunkowej i dryfujemy ku kolejnemu żaglowcowi mając nadzieję, że flauta nas ominie. Marzyła się nam bezpieczna podróż pod pełnym żaglem. Nikt nie sprawdzał, czy dno jest przegniłe i czy starczy zapasów na dalekie szlaki. Ufnie pakowaliśmy manatki i ruszaliśmy. Teraz wiemy już, co to głód, szkorbut i szczury. Palce krwawią od bezsensownych powtarzalnych czynności. Zamiast nieznanych lądów coraz częściej mijamy małe miasteczka położone nad mulistymi rzekami naszego własnego grajdołka zwanego Polską. Za mało jest w nas desperacji, by zostać pomywaczami w dalekich metropoliach. By wierzyć, że kiedyś z murarzy i kelnerów przeistoczymy się we właścicieli domu z ogrodem. Nie chcemy pracować na przyszłość naszych dzieci, na które nas na razie nie stać. Chcemy tego, co z urodzenia przypisane jest naszym rówieśnikom w krajach szczęśliwości. Pracujemy przecież tak samo. Umiemy to samo. Jesteśmy dobrzy. Chcemy wszystkiego teraz, a nie mamy prawie nic. Za dużo by umrzeć, za mało by żyć.

Rzuceni przez los za daleko na wschód, błąkamy się bez celu. Umarła w nas wiara w zmianę. Już się nam nie chce, bo przecież i tak do niczego to nie doprowadzi. Bierni z wyboru. Porzucający marzenia, które odpływają w sferę nierealności, z każdym dniem dalej. Z obrzydzeniem uczymy się konformizmu, który kiedyś wydawał się nam zdradą. W pewnym sensie zdradziliśmy się sami, a może tylko zdradziliśmy nas, sprzed lat. Został w nas cierń ambicji - drażniący punkt umiejscowiony gdzieś pomiędzy łopatkami. Może to po prostu nigdy nie wyrosłe skrzydła gniotą nas przez sen? Obracamy się w łóżkach jak na mękach, czując, jak to coś w środku trzepocze próbując się uwolnić. Wlewamy w siebie alkohol, w nadziei, że zniszczy infekcję, która narasta. Dokładnie dezynfekujemy się od środka. Przez chwilę trzepot cichnie, świat wiruje i wywołuje mdłości, na które byliśmy przygotowani od dawna. Rzygamy szefami, ubezpieczeniem emerytalnym i biurową kawą. Wylewa się z nas nudna codzienność: zatłoczone tramwaje i autobusy, bezczelni łapówkarze w urzędach, godziny spędzone na wypełnianiu formularzy podatkowych. W bólach żegnamy na chwilę świadomość nudy i beznadziei. Stajemy się zwierzętami, które czują własne ciało każdym nerwem. Kawałem mięsa poruszanym przez znieczulony mózg, którego możliwości na zawsze już chyba pozostaną dla nas tajemnicą. Walenie w drzwi jest świadectwem, że jest nas więcej. Samolubnie zawłaszczony kibel, czeka na kolejnego klienta. Życiowa bulimia zatacza szerokie kręgi. Pochłaniamy życie z dnia na dzień, by potem je wyrzygać. Oczyścić się z codziennej papki, której nie potrafimy odrzucić. Nie ma dla nas ratunku. Jest tylko zapomnienie.

Nie wiadomo jak to się stało i kiedy. Nie wiem kiedy z ja, zrobiło się my, a z my powstało wielkie nic, czarna masa mazutu dryfującego z prądem. Tłusta, oślizgła plama inercji, która zassała już tyle wody, że nigdy nie zapłonie. Może co najwyżej zatonąć lub skazić jakieś wybrzeże. Na jej powierzchni słońce tworzy tęczowe plamy, przeglądając się z zaciekawieniem. Powierzchnia jest gładka i smolista. Nic nie wystaje ponad. Homogeniczna masa leniwie posuwa się w nieokreślonym kierunku, trując wszystko wokół. Smród poprzedza jej nadejście i świadczy o jej niedawnej obecności, gdy już przedryfuje kolejny kilometr. Jest w tej tłustej planie nieokreślony smutek porzucenia i straconego bezpowrotnie kształtu. Nie ma naczynia, które mogłoby sprawić, że gdzieś byłby jej ostry początek i koniec. Dzięki temu jest nieodgadniona. Pochłania to, co stanie na jej drodze. Czuję, że jestem jej częścią, ale wiem, że jeszcze mam szansę. Mogę uciec - jak najdalej. Potrzebuję jednego oddechu, który pomoże mi zanurkować głęboko pod tłustą powierzchnię. Z trudem zanurzam się by odpłynąć. Płuca wypełnia mi duszący opar. Na dnie w koralowych jaskiniach mieszkają ogromne mureny - nakrapiane szarymi cętkami morskie potwory o wielozębnych paszczach. Przepływające ławice srebrnych ryb pryskają przed atakami. Dno pokryte jest piaskiem i drobnym żwirem. Pomiędzy zasiedlonymi przez niezliczone małże kamieniami leżą malutkie, opuszczone przez właścicieli muszelki. Słońce z trudem dociera do dna, oświetlając krainę rozkładu i walki o przetrwanie. Wszystko pożera się wzajemnie podtrzymując cykl wiecznego odradzania się. Meduzy miękko przepływają koło mojej ręki, nawigując galaretowatymi odnóżami. Prąd kołysze mną i ciągnie gdzieś w ciemność, w której połyskują rybie grzbiety. Czuję jak niewidzialna ręka zgniata moje płuca nagłym uchwytem. Woda niesie stłumiony głos niewidzialnego statku, który płynie prosto na mnie.


Data:

 2003

Podpis:

 Agata Jałyńska

http://www.opowiadania.pl/main.php?id=showitem&item=951

 

Powyższy tekst został opublikowany w serwisie opowiadania.pl.
Prawa autorskie do treści należą do ich twórcy. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Szczegóły na stronie opowiadania.pl